Jako rodzice dorosłych dzieci czasem odkrywamy, że nie sprostaliśmy tej roli. Co z tym odkryciem zrobić, podpowiada psychoterapeutka Sylwia Sitkowska.
Bywa, że owoce naszego wychowania mają gorzki smak – dorosłe dzieci nie chcą się z nami kontaktować, obarczają winą za złamane życie. W duchu przyznajemy im rację, ale nie wiemy, jak z tym dalej żyć.
Myślę, że dojście do takiej konstatacji to już jest bardzo dużo. Wielu rodziców, zwłaszcza matek, nie dopuszcza jednak do siebie takiej myśli, bo w naszej kulturze jest silnie zakorzeniony stereotyp matki Polki, która się poświęca. I konfrontacja z tym stereotypem, która prowadzi do wniosku, że nie byłam wystarczająco dobrą matką albo, nie daj Boże, byłam złą matką – oznacza katastrofę. Wyobrażam sobie, że gdy w wieku 50, 60 czy 70 lat przychodzi refleksja, że nie zrobiłam wszystkiego, co powinnam – bo u nas się tego słowa często używa – to może ona powodować wręcz stany depresyjne. Miałam w swoim gabinecie kilka takich matek, jedną z rozwijającą się depresją na kanwie tego, że jej dorosłe dziecko nie chce z nią utrzymywać kontaktów. Ta kobieta zrobiła sobie introspekcję i doszła do wniosku, że schrzaniła wychowanie. Trudne jest to zobaczyć i się do tego przyznać.
Powodów, dla których dziecko nie chce z nami kontaktu, zawsze trzeba szukać w sobie?
Na pewno rodzice dużo bardziej wpływają na tę relację niż dzieci, przynajmniej na początku, bo jak dzieci są małe, to mamy dużo większy wpływ na nie niż potem. Ale dziecko to nie tabula rasa, niektóre mają trudne temperamenty. Nam, rodzicom, z jednym łatwiej się porozumieć, z innym trudniej, do niektórych dzieci prościej dotrzeć, a niektóre są bardziej wymagające. Może być też tak, że dużo wkładamy w tę relację, ale czasem nie potrafimy dogadać się z dziećmi przez własne ograniczenia.
Im więcej wkładaliśmy, tym większy cios, że dorosłe dziecko nie chce nas widzieć.
Szczególnie będzie to cios dla tych rodziców, dla których dzieci to swego rodzaju inwestycja na przyszłość. Jeżeli mama wyobraża sobie, że dziecko na starość poda jej szklankę wody, to już buduje wobec niego oczekiwania, a ono czuje, że jest delegatem, że ciąży na nim obowiązek. I nawet jeśli poda tę szklankę wody, to nie dlatego, że chce, tylko dlatego, że musi, że czuje się zobligowane. Ale możliwe, że przeniesie się do Australii, jak najdalej od rodziców. Próba odzyskania tego, co daliśmy dzieciom, to totalna utopia. Tymczasem rodzice dorosłych dzieci dosyć często traktują je jak własność, uważają, że powinny być im wdzięczne.
A nie powinny? Choćby za sam dar życia.
Zgoda. Ale pojawia się pytanie: jeżeli oczekuję wdzięczności od moich dzieci, to czy nasza relacja jest wtedy prawdziwa, czyli oparta na szacunku, więzi, miłości? Czy raczej to jest deal, handel: ja powołałam cię na świat po to, żebyś ty później dla mnie coś tam zrobił.
Dorosłe dzieci mają jednak obowiązek, nawet prawny, żeby opiekować się rodzicami. Kiedyś w wielopokoleniowych rodzinach było to oczywiste, teraz nie palą się do opieki, o co rodzice mają żal. A może to po prostu pokłosie propagowanego wzorca, czyli zdrowego egoizmu?
Od lat niosę na sztandarach hasło: „Dbaj o siebie i innych”. Dbanie o siebie jest opacznie rozumiane, jako niezdrowy egoizm, jako granie tylko na siebie. A chodzi o zadbanie o siebie po to, żeby móc dbać też o innych. Nie jesteśmy przecież samotnymi wyspami na tym świecie. Co z tego, że będę miała wszystko, jeśli nie mam tego z kim dzielić. Badania na Harvardzie pokazują, że szczęście dają nam relacje, nie musi ich być dużo, może być kilka, ale bliskich, które nas mocno trzymają w jakiejś społeczności. I rodzice mogą być tą naturalną, bliską społecznością. Czasami rodzice wymagają od dorosłych dzieci opieki, ale nie zbudowali z nimi relacji. I wtedy mają kłopot, bo dziecko mówi: „Radź sobie sama, przyjadę raz na rok na święta, to wszystko”. Nie chciałabym demonizować roli rodziców, bo jednak dzieci przychodzą na świat w jakiś sposób zapisane, niektóre mają większą potrzebę relacji, inne mniejszą. Wychowanie jest na pewno kluczowe, ale warto odbarczyć rodziców, oni nie są omnipotentni, nie jest tak, że dziecko będzie takie, jakie je ulepią.
Część rodziców wpada w poczucie winy, inni obwiniają o złą relację dzieci. Obie postawy są destrukcyjne?
W poczuciu winy można się pogrążyć. Mam klientki, których mamy oczekują częstych kontaktów, a one, choć nie mają na to ochoty, to je odwiedzają z poczucia winy albo żeby mamie nie było przykro. Bywają matki tak zawieszone na dziecku, że nie mają swojego życia. To bardzo częste zjawisko w Polsce, niszczące życie dzieci i matek.
Dorosłe dzieci idą wtedy na terapię, a ich rodzice często w ogóle nie widzą problemu w sobie, tylko w niewdzięcznych dzieciach.
Tak, to klasyczne zaprzeczanie. Uświadomienie sobie problemu to ważny krok, ale najważniejsze jest to, co rodzice z nim zrobią. Jeżeli na tym poprzestaną, to – tak jak moja klientka – mogą wpaść w depresję. Bo uświadomienie sobie, ile narobiłam różnych niedobrych rzeczy, skutkujących teraz perypetiami dla mojego dorosłego dziecka, których wcale nie chciałam, a które są zbudowane w jakiejś części moim zachowaniem, jest smutne i obciążające. Jeżeli natomiast mam w sobie gotowość, żeby nie utknąć w tym poczuciu, że jestem beznadziejną mamą albo beznadziejnym tatą, tylko na przykład pójść na terapię, to dobrze rokuje na przyszłość.
Czy często widzi pani w swoim gabinecie rodziców dorosłych dzieci?
Zdecydowanie rzadziej niż ich dzieci. Pewien pan przyszedł na terapię między innymi z powodu relacji z dwojgiem dorosłych dzieci. Kiedy ponownie został ojcem trójki w nowym związku, uświadomił sobie, że wcześniej popełnił wiele błędów – poświęcał dzieciom mało czasu, miał z ich matką trudną relację, której one były świadkami. Efekt był taki, że syn nie chciał mieć z nim potem kontaktu. Ale on się nie poddawał, pukał do niego, ponawiał próby kontaktu. Aż w końcu wybrał się do mnie, bo zauważył, że zaczyna popełniać te same błędy. Miał więc silną motywację – nie chciał mieć piątki dzieci, które się do niego nie odzywają. Teraz robi wszystko, żeby mieć z nimi dobrą relację. Ba, namawia te dorosłe na terapię.
Często szansa na zmianę w relacji pojawia się wtedy, gdy dzieci zostają rodzicami.
To prawda. Ja też jako nastolatka miałam z moją mamą bardzo trudną relację, obwiniałam ją o wszystkie grzechy tego świata. Kiedy urodziłam syna, mama zaczęła się w moich oczach rehabilitować – pomagała mi, nawiązała fajną relację z wnukiem. W pewnym momencie wygarnęłam jej wszystko, co moim zdaniem zrobiła nie tak jako mama. Pamiętam, że usiadła i powiedziała: „Nie, to w ogóle tak nie było”. I to był nóż w moje serce, zaprzeczenie trudnych przeżyć mojej nastoletniości. Następnego dnia przyjechała i mówi: „Zastanowiłam się nad tym, co powiedziałaś. Bardzo przepraszam”.
Czy nie było tak, że obydwie miałyście rację? Jej intencje i pani nastoletnie przeżywanie świata to były dwie prawdy.
Na pewnym etapie nie do połączenia, bo rodzic też człowiek, ma swoje ograniczenia, zmęczenie, często walczy o podstawowe rzeczy, a dziecko nie jest w stanie tego zrozumieć. To są dwie strony tego samego medalu. Z reguły rodzice chcą dobrze, ale różnie to wychodzi. Nasi mieli trudniej, nie było dostępu do psychologa, wychowanie opierało się na czerpaniu z doświadczeń poprzednich pokoleń, co ma swoje plusy, ale też minusy, bo powiela się błędy.
Dorosłe dzieci przychodzą na terapię w innym celu niż ich rodzice?
Tak, dzieci najczęściej pracują nad tym, żeby odseparować się od rodziców, ich toksycznych zachowań. Czyli jeśli przychodzą do psychoterapeuty, to rzadko po to, żeby mieć lepszą relację, raczej to się nie zdarza, tylko po to, żeby umieć powiedzieć rodzicom „Nie”. A rodzice, jeśli już przychodzą, to chcą zrozumieć, co się stało, że dzieci ich nie chcą. Pomagam im uświadomić sobie, że nie wszystko zrobili dobrze, nawet jeśli mieli dobre intencje. I że trzeba sobie wybaczyć: zrobiłam, co umiałam, co potrafiłam na tamten stan wiedzy. Warto też powiedzieć to dziecku: „Mam świadomość, że nie zawsze byłam dobrą matką”.
Czasem jednak to dzieci zawieszają się na rodzicach, nie kwapią się do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie.
Zastanawiam się, na ile rodzice z tego korzystają. Mam klientkę, matkę dwójki dorosłych dzieci: córki, która dobrze sobie radzi, i syna, wobec którego jest krytyczna. Przyznała w terapii, że syn zawsze wybierał nie to, czego oczekiwała, że wywierała na niego dużą presję. Okazało się, że miała bardzo podobną sytuację ze swoją matką, krytyczną wobec niej. Ten model przeniosła na syna. W terapii rzetelnie pracowała, także z nim, było dużo łez, zbliżanie, oddalanie, finalnie się dogadali. Pomogło jej to, że pozbyła się poczucia, że syn nie spełnia jej oczekiwań, że zaakceptowała jego prawo do bycia takim, jaki jest: niedoskonały, nielubiący aerobiku, który ona uprawia trzy razy w tygodniu. Dopiero jak odpuściła, syn zaczął w miarę normalnie funkcjonować. Ten przykład pokazuje, że warto przeciąć łańcuch pokoleniowych problemów.
I że to możliwe dzięki terapii.
Myślę, że gdyby nasi rodzice chodzili na terapię, to nam wszystkim byłoby łatwiej. Większość z nich mogłaby skoncentrować się na sobie, a nie czekać z niedzielnymi obiadkami, których dzieci nie chcą. Wtedy one chętniej przyjeżdżałyby do nich, już nie z obowiązku, tylko dlatego, że mają taką możliwość.
Dlaczego rodzice 60 plus tak niechętnie korzystają z terapii?
Myślałam o tym, nawet rozmawialiśmy na ten temat w szkole psychoterapii. Doszłam do wniosku, że dla osoby w tym wieku – no może nie 60 lat, ale 80 – to może być bardzo trudne. Bo gdyby zobaczyła, ile rzeczy mogła zrobić inaczej, lepiej, jak inaczej mogłoby wyglądać jej życie i życie jej dzieci, to poczucie żalu i straty mogłoby być wtedy bardzo silne. Myślę, że to gra niewarta świeczki. Może już lepiej, żeby starsi rodzice szli z tą wiedzą, którą mają, nawet w zaprzeczeniu, ale ze spokojem ducha, niż żeby cierpieli. Gdy pracuję z dorosłymi dziećmi w moim wieku, bardzo często dochodzimy do tego samego wniosku: po co spierać się z matką o politykę, kościół, nic jej przecież nie przekona. Niepotrzebne są nerwy, udowadnianie, że mamy rację. Coraz mniej czasu nam pozostało, więc lepiej skoncentrować się na czym innym – na zadbaniu o relację.
Sylwia Sitkowska psychoterapeutka, autorka książek, m.in.: „Odbuduj bliskość w związku”, „Przytul swoje wewnętrzne dziecko”, „Dzieciństwo do poprawki”.