Wyznanie, że jesteśmy dla siebie wzajemnie całym światem, sprawdza się tylko w romantycznych filmach. W prawdziwym związku zależność emocjonalna nie powinna żadnemu z partnerów odbierać jego autonomii. Psycholożka społeczna Barbara Piwek-Jewtuch wyjaśnia, kiedy ta zależność staje się zbyt silna.
Nasza rozmówczyni tłumaczy, czym objawia się emocjonalne uzależnienie od drugiej osoby w związku, jakie niesie skutki i jak skutecznie wyzwolić się z toksycznej relacji.
Poznałam ostatnio kobietę, która od 20 lat pełni funkcję asystentki męża – uznanego naukowca. Działa w trybie: przynieś, zrób, podaj. Jest dumna z etykiety „idealnej” żony, a jednocześnie niedawno zdała sobie sprawę, że kompletnie zatraciła w tym siebie. Zaczęłam się zastanawiać, jak wiele jest takich osób i czy nadmierna zależność od partnera typowa jest właśnie dla kobiet.
Założenie o częstszym występowaniu silnej zależności emocjonalnej kobiet jest fałszywe i wynika ze stereotypów dotyczących ról płciowych i oczekiwań. Choć kobiety bardziej skupiają się na aspektach relacyjnych, to badania pokazują nam, że w kontekście zależności emocjonalnej wyniki dotyczące kobiet i mężczyzn nie różnią się od siebie lub są do siebie zbliżone. Ta zależność inaczej się jednak objawia. Badania Murphy’ego i współpracowników już w 1994 roku dowiodły, że mężczyźni prezentujący wysoki stopień zależności emocjonalnej są bardziej skłonni do zachowań agresywnych i przemocowych. Z kolei kobiety z takimi wynikami częściej tej przemocy doświadczają. Badacze łączyli tę różnicę z odmiennymi oczekiwaniami oraz przyzwoleniami wobec płci.
Na czym polega odmienność tych oczekiwań?
Wyobraźmy sobie dwójkę dzieci, nazwijmy ich Agata i Bartek. Czego oczekujemy od Agaty? Ma być grzeczna, pomocna, wrażliwa na emocje i potrzeby innych. Z kolei Bartek ma być przywódczy, dawać radę, „brać na klatę”. Zakładając, że przeszli przez oparty na stereotypach i tradycjonalizmie proces socjalizacji, całkiem prawdopodobne jest, że Agata w przyszłym związku dość płynnie weszłaby w cień Bartka, który z kolei wikłałby się w schemat silnego zdobywcy, nabudowany na próbach zagłuszania emocji. Wspólnie podsycaliby wtedy swoje wzorce funkcjonowania.
Kobiety z przyswojonym w trakcie rozwoju skryptem uległości będą doświadczać ryzyka silnej zależności emocjonalnej aż ośmiokrotnie częściej. Problem tej zależności i tego, jak trudno, także na poziomie pokoleniowym, przełamać ten krąg, niezwykle adekwatnie pokazuje niedawny film włoskiej reżyserki Paoli Cortellesi „Jutro będzie nasze”.
Co u kobiet stanowi podwalinę do wchodzenia w takie relacje?
Historie, które słyszę w gabinecie, to zwykle obrazy pełne lęku, niepewności i potrzeby znalezienia okruchów jakiejkolwiek stałości. Częstym doświadczeniem jest dorastanie w poczuciu własnego braku skuteczności, wśród wysokich oczekiwań, braku akceptacji. I choć te opowieści różnią się od siebie, to jednak wspólnie przechodzą przez punkt, w którym ktoś przekonał nas, że zaspokojenie cudzych potrzeb jest ważniejsze od naszych własnych.
W cieniu mężczyzny czujemy się bezpieczniej?
Dokładnie. Jesteśmy osłonięte od nadmiaru uwagi ze strony świata, który jawi się jako niebezpieczny, nieprzewidywalny. W końcu taki właśnie dla nas najprawdopodobniej był. Niedostępni emocjonalnie rodzice, warunkowa uwaga i miłość, krytycyzm, trudności w grupie rówieśniczej, obecność lęku, przemocy, wstydu w różnych konfiguracjach – mogą prowadzić do wykształcenia w sobie przekonania, że samodzielnie nie damy rady zaspokoić własnych potrzeb i musimy być z kimś, żeby przetrwać. Narracja toksycznej męskości – czyli takiej, która chwyta problemy jak Herkules łby hydry i podczas walki nawet nie mrugnie – dodatkowo to wspiera. Trudno nam uwierzyć, że możemy żyć inaczej, bo przecież to jest to, co znamy, albo co w zestawieniu z naszymi traumatycznymi przeżyciami wydaje się najlepszym możliwym scenariuszem. Czasami też – zgodnie z założeniem pewnej komplementarności schematów – to, co znane, będziemy błędnie interpretować jako wzbudzające przyjemne emocje, ekscytację czy falę miłości, i znajdziemy się w dorosłej wersji domu rodzinnego rodem z dreszczowców.
Czy związki, w których mężczyzna niejako uwiązuje kobietę, a ta tańczy wokół niego, mogą być szczęśliwe?
Rozumiałabym to jako formę wspólnego tańca, w której choć każdy przyjmuje inne kroki i pozycje, to musimy odpowiednio na siebie reagować, żeby dalej przemierzać parkiet. Z każdym krokiem wciąga nas to coraz bardziej, ale i coraz bardziej obciąża. Pewien stopień wzajemnej zależności jest zdrowy, jednak wraz ze wzrostem dysproporcji dochodzi do utraty autonomii, która jest jednym z filarów zdrowej relacji.
Czytaj też: Daddy issues – czy masz „syndrom tatusia”? Jak relacja z ojcem wpływa na psychikę?
Co jest paliwem dla takich związków?
Taka relacja zasilana jest niepewnością, lękiem i rozmywaniem własnych granic. Niektóre związki będą w ten sposób funkcjonować latami. Czy to oznacza, że są szczęśliwe? Nie powiedziałabym, ponieważ związek ma stanowić wartość dodaną do naszego życia, źródło inspiracji, przyjaźni, więzi. Nie ma jednego przepisu na szczęście, natomiast gdy ktoś niemalże nie jest w stanie wyobrazić sobie samodzielnego życia, może to oznaczać, że zgubił gdzieś siebie lub nie miał możliwości pełniej siebie zbudować.
Kojarzysz takie sceny z romantycznych filmów, kiedy przy akompaniamencie muzyki symfonicznej bohaterowie wyznają sobie, że są dla siebie całym światem i nie mogą oddychać bez siebie? Brzmi to uroczo, natomiast pod lukrem zakochania powinno pojawić się pytanie, czy tak faktycznie jest i czy chcę, żeby druga strona traktowała mnie w taki sposób. Miłość nie wzrasta na lęku.
Jakimi mechanizmami rządzi się takie „uzależnienie od miłości”?
Jeżeli źródło mojej samooceny jest na zewnątrz, to oddaję siebie w czyjeś ręce. Idąc za tym, jeśli moja samoocena nie tylko jest „na zewnątrz”, ale jeszcze ogranicza się do konkretnej osoby, moja zależność od niej z każdym dniem będzie się wzmacniać. Zaniżone poczucie wartości sprawia, że potrzebuję poczuć się ważna, udowodnić, że jestem wystarczająca. Wpadam na pomysł, że jeśli będę wystarczająco szybko rozpoznawać i odpowiadać na czyjeś potrzeby, może wreszcie nadejdzie ten dzień, kiedy poczuję się bezpiecznie. Wiadomo jednak, że to fantazja, która nie zrealizuje się inaczej niż tylko poprzez naukę budowania tego bezpieczeństwa w sobie, ale to może wydawać się przerażające.
Takim kobietom łatwo wejść w rolę ofiary?
Początkowo wchodzą one w rolę, która wygląda bajkowo. Wydaje im się, że oto mogą wreszcie odetchnąć, schować się przed wyzwaniami i oczekiwaniami świata za silnymi męskimi barkami. Szybko jednak okazuje się, że od lęku nie udało się uciec, ponieważ w uwolnionej przestrzeni rozsiada się lęk przed odrzuceniem przez partnera, któremu towarzyszy lęk o przyszłość. Wtedy instynktownie przysuwasz się jeszcze bliżej, jeszcze mocniej i tak zatacza się koło.
Współczesna kultura promuje wizerunek silnych, niezależnych kobiet. To może powodować w tych uległych tylko większe poczucie defektu?
Na Instagramie oraz TikToku od pewnego czasu pojawiają się treści stworzone przez tradwives, chętnie dzielące się doświadczeniem swojej codzienności, w której zajmują się domem, a mężczyzna stanowi osobę dowodzącą. I choć wzbudza to wiele kontrowersji, niewątpliwie cieszy się też sporym zainteresowaniem odbiorców i odbiorczyń. Jedna z najpopularniejszych tradwives, Estee Williams, opowiada o tym, jak bardzo cieszy się, że nie musi się niczym martwić, ponieważ to mąż wie lepiej. Dlatego pyta go nawet, czy ma się spotkać z koleżanką. Swój styl życia określa jako sprzeciw wobec – jej zdaniem – bezdusznym współczesnym standardom.
Wydaje się, że to jej świadomy wybór.
Nie ma nic złego w podjęciu decyzji o byciu pełnoetatową matką, o ile motywacja wynika z innych aspektów niż lęk przed własnym życiem. Kluczowe jest dawanie sobie prawa do podejmowania samodzielnych decyzji.
Na swojej drodze zawodowej spotykam pacjentki, które dopiero po wyprowadzce dzieci z domu zdają sobie sprawę, jak mało o sobie wiedzą, ponieważ ich życie polegało na krążeniu wokół członków rodziny i uznawaniu ich komfortu za wyraz największego życiowego szczęścia. Niejednokrotnie od dziecka towarzyszyło im poczucie „gorszości”, „niezasługiwania”, więc wchodziły w role, które przed nimi stawiano.
Gdzie leży granica między „zdrową zależnością” a „chorym poświęceniem”?
Na zależność możemy patrzeć jak na spektrum. Przy zdrowej każdy z nas utrzymuje poczucie swojej pełności i odrębności, jednocześnie pozwalając sobie na przyjmowanie pomocy czy wsparcia z różnych źródeł. Mam świadomość, że druga strona widzi mój „miękki brzuszek”, i jednocześnie mogę jej ufać, że tego nie wykorzysta. Pozwala również na oddanie w określonych sytuacjach kontroli, bez zatracenia w tym siebie.
A ta niezdrowa?
Poświęcanie się jest pewną pułapką, ponieważ może zadziałać odwrotnie do pierwotnie zamierzonego efektu. Metaanaliza badań Franceski Righetti z Wolnego Uniwersytetu w Amsterdamie pokazuje, że odczuwany dobrostan osoby, która się poświęca, maleje z czasem, podczas gdy druga strona zaczyna odczuwać mieszane emocje. Co więcej, zadowalanie innych przynosi satysfakcję, ale może wywoływać również frustrację, jeżeli nie spotykamy się z docenieniem naszych starań. Poświęcanie się może być traktowane jako dźwignia do wywierania wpływu czy uzyskiwania korzyści, a przecież wsparcie i pomoc są czymś dobrowolnym i nie powinny zawierać przypisów drobnym druczkiem.
Jak w praktyce może wyglądać takie uwiązanie?
Wyobraźmy sobie sytuację, w której jedna z osób uzależnia się od obecności drugiej. Wszystko chce robić wspólnie, jej rytm dnia podporządkowany jest oczekiwaniu na powrót partnera z pracy, poza tym źle reaguje na wszelkie przejawy prób oddzielenia i wpuszczenia do związku powietrza. Robi więc wszystko, żeby uszczęśliwiać drugą stronę, tworząc mikrokosmos, w którym partner staje się słońcem, a osoba zależna emocjonalnie orbituje dookoła.
Pamiętajmy jednak, że wysoka zależność emocjonalna może się też przejawiać poprzez zazdrość, kontrolę czy manipulację, a także poprzez wspomnianą wcześniej przemoc.
Czytaj także: Czy twój partner to narcyz wielkościowy? Te 4 zachowania dają jasną odpowiedź
Co pomaga wyrwać się z sideł takiego uzależnienia?
Najważniejsze to uświadomić sobie problem. Zacznijmy zadawać sobie pytania: Co sprawia, że świadomie jestem w danej relacji? Jakie są moje wartości, potrzeby? Nauczmy się także odróżniać przywiązanie od zależności. W kontekście ochrony swojego „ja” niezwykle istotna jest ponadto zdolność do polubienia, a potem pokochania siebie takimi, jakimi jesteśmy.
Czytaj też: Jak wyjść z toksycznej relacji? Rozmowa z psychoterapeutką Renatą Pająkowską-Rożen
Barbara Piwek-Jewtuch, psycholożka społeczna, interwentka kryzysowa, psychotraumatolożka oraz psychoterapeutka poznawczo-behawioralna na ostatnim roku czteroletniego szkolenia. Członkini Polskiego Towarzystwa Terapii EMDR oraz Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczo-Behawioralnej.