Co zatruwa ludziom radość z seksu? Nieakceptowanie swojej figury, inne nawyki seksualne, różne pragnienia? Otóż nie. Toksyny mają źródło w schematach kultury i sposobach myślenia. Jak bronić się przed ich wpływem podpowiada coach Maciej Bennewicz.
Zainteresował mnie tytuł pana książki: „Seks trujący, seks doskonały”. Nie pytam, dlaczego seks jest doskonały, bo to wszyscy wiemy, ale trujący?
Relacje intymne bywają niesłychanie trudne, skomplikowane i obciążone różnymi toksynami. I wynika z nich wiele kłopotów. Zanim je omówię, chciałbym odwołać się do koncepcji trzech elementów składowych miłości według prof. Bogdana Wojciszke: intymności, namiętności i zaangażowania. Intymność to cecha nie tylko fizyczna. To świat, który chcemy zbudować jako para. Wspólne zwyczaje, sekretny język, to, że pewne rzeczy o sobie wiemy tylko my. Namiętność to różnorodność uczuć. Poczucie, że nikt tak bardzo mnie nie złości, nie rani lub nie cieszy jak ta druga osoba. Seksualna namiętność jest bardziej biologiczna, ale jednocześnie karmi się płynącymi ze sfery psychiki rodzajami namiętności, zawłaszcza je, wplata w seks te wszystkie „zależy mi”, „pragnę”, „tęsknię”. No i zaangażowanie, czyli to, jak bardzo chcę inwestować w związek: psychicznie, emocjonalnie, materialnie. Jak bardzo chcę przeżywane na zewnątrz emocje przenosić do relacji. To podstawowa struktura miłości.
Jeśli któregoś z tych czynników brakuje…
…lub gdy są zakłócone, to powstają dysproporcje, które nazwiemy właśnie toksynami. Na przykład zdrada. Jest jedną z najbardziej zabójczych trucizn. W naszej obyczajowości lojalność i zaufanie wobec partnera są niesłychanie ważne. Zdrada to absolutne ich naruszenie. Powoduje zburzenie jednego z podstawowych filarów relacji erotycznej i miłosnej: intymności. Do zdrady dochodzi najczęściej wtedy, kiedy między partnerami szwankują intymność i namiętność, a zostaje zaangażowanie. Mają wspólny kredyt, dom, dziecko, nie myślą o zakończeniu związku, ale stracili już nadzieję na znalezienie w ramionach bliskiej osoby tego, czego potrzebują, więc szukają namiętności i intymności na zewnątrz. To naturalny odruch, bo każdy pragnie zaspokoić wszystkie trzy potrzeby.
Jest wiele publikacji, które uczą, jak poradzić sobie ze zdradą i przejść do drugiego etapu związku.
Ale udaje się to bardzo rzadko. Często się zdarza, że ludzie zostają razem po zdradzie, ale nie potrafią już sobie zaufać. Tak naprawdę całkowite wybaczenie nie jest możliwe.
A inne zatruwające seks toksyny?
Oziębłość – emocjonalna bądź seksualna, czyli różna gradacja odrzucenia partnera. To bardzo silna toksyna. Zwykle robimy to podświadomie, by ukarać drugą osobę.
Manipulujemy seksem?
Jak najbardziej. Używanie seksualności w celu zmanipulowania drugiej osoby to silna trucizna. Częściej jest stosowana przez kobiety, potwierdzają to badania, m.in. prof. Lwa-Starowicza. Na przykład postawa: „Będzie seks po spełnieniu moich wymagań”, nawet jeśli nie jest to artykułowane wprost.
Spotkałam się z taką wersją szantażu: „Pójdziemy do łóżka, ale po zakupach”.
Dobre! Generalnie chodzi o to: kiedy seks staje się walutą przetargową, kobieta przestaje czerpać z niego przyjemność, a mężczyzna – satysfakcję. Oboje mogą nawet mieć orgazm, ale jednocześnie na głębszym poziomie poczucie, że nie o to chodziło. I coraz rzadziej im się chce, bo po co powtarzać doświadczenie, które jest rozczarowujące? Poza tym poczucie, nawet podświadome, że jest się manipulowanym, zabija lojalność, nieskrępowanie, odwagę.
A mężczyźni? Nie manipulują seksem?
Też manipulują i robią to w celu zamanifestowania lub uzyskania władzy. Ale mężczyźni robią to rzadziej, bo mają poczucie, że mogą sobie pozwolić na pełną ekspresję swojej seksualności. Poza tym mają większą łatwość oddzielania różnych ról: kochanka, partnera, szefa czy kolegi. I nawet, jeśli w roli kochanka czasem manipulują, to jako partnerzy wciąż czują się w porządku. Kobiety są tu w gorszej sytuacji: seksualność jest silnie zidentyfikowana z ich „ja” i spleciona z różnymi społecznymi rolami. I tu dochodzimy do kolejnej trucizny: wpływu środowiska.
Czyli przekonań utrudniających radość z seksu…
Od otoczenia dostajemy komplet skryptów myślowych typu: „tego nie rób, tamtego nie wypada”, które nierzadko dotyczą strefy seksualnej. Ponieważ najbardziej restrykcyjne są wobec kobiet, to często właśnie u nich są przyczyną hamowania libido. Negatywny wzorzec często utrwalają pierwsze doświadczenia seksualne, a potem nieudane pożycie małżeńskie: gdy staje się rutynowe, automatyczne i przez to niesatysfakcjonujące. I paradoksalnie właśnie taki schematyczny seks staje się dla kobiety strefą komfortu: zachowania seksualne są przewidywalne, a więc bezpieczne, rezygnacja ze swojego szczęścia wydaje się więc dla nich właściwą drogą życiową. Ale kluczowe dla zrozumienia problemu jest to, że kobiety same często nie wiedzą, czego mogłyby się spodziewać po seksie. Nie wiedzą, że mogłoby być lepiej, boją się eksperymentować.
To jak powiedzieć: „wyobraź sobie smak czekolady” komuś, kto nigdy nie jadł słodyczy?
Tak, one nie wiedzą, co może być inaczej. Mężczyźnie jest łatwiej, jego ku przyjemności pcha biologia. A kobieta, jeśli sama nie poszuka, nie spróbuje, nie pozna – nie ma szans na takie doznania. „Smak czekolady” to w tym przypadku autoerotyka, poznawanie własnego ciała, pozwalanie sobie na myślenie o seksie i nie karcenie się za „brudne” myśli. I rozmowa o seksie, łóżkowa komunikacja. Nie ma sensu kupować wibratorów czy kulek gejszy, póki nie nauczymy się komunikować z partnerem.
Brak komunikacji to kolejna toksyna?
Owszem, i to bardzo niebezpieczna. Bez komunikacji nie ma udanego seksu. Im więcej partnerzy ze sobą rozmawiają i informują o swoich potrzebach, tym lepszymi kochankami się stają. Tymczasem u nas rozmowa o seksie wciąż jest czymś kłopotliwym, o „tych sprawach” się po prostu nie mówi. Przekaz edukacyjny jest fikcją. Panuje hipokryzja. A seksualność, jak by na nią nie patrzeć, to dialog dwojga ludzi. Szkoda, że u nas wszystko odbywa się w sferze milczenia.
W dodatku po ciemku i pod kołdrą…
Na rynku jest wiele poradników, które serwują rady czysto techniczne albo powielają kolejne mity na temat seksualności. To samo robi prasa. Proponuje 170 trików pozwalających osiągnąć 6 orgazmów naraz. Ale nikt się nie zastanawia, po co aż sześć orgazmów i czemu ma do tego służyć 170 technik? Czemu nie jedna, która po prostu działa? Bez zanegowania starych wzorców, nie mamy szansy stworzyć nic nowego. Bez dialogu kobieta się nie dowie, czego oczekuje jej kochanek, albo co ma jej do zaoferowania. Ale z rozmową będzie ciężko, jeśli nie pokonamy kolejnej toksyny: schematycznego i przechodzącego z pokolenia na pokolenie sposobu myślenia o płci.
Na przykład: „wszyscy mężczyźni to dranie, którym zawsze chodzi o jedno”?
Niezupełnie. Szansa na dialog, bezpieczeństwo, akceptację, i budowę intymności pojawia się dopiero, gdy mamy wewnętrzne przekonanie: ja jestem OK i ty jesteś OK. Kiedy myślę „ja nie jestem OK”, to sam sobie implikuję, że nie będę w stanie spełnić oczekiwań partnerki. Gdy myślę „ty nie jesteś OK”, to daję sobie prawo do tego, by ciągle mieć pretensję – nieważne, czy o to, że ona bez przerwy chce się kochać, czy że nigdy nie chce. To prowadzi do niemożności zbudowania relacji, bo między partnerami jest bariera. Nigdy więc nie spotkają się dla czystej erotycznej przyjemności. Ale szczególnie ważne jest, by myśleć o własnej płci, że jest OK. I stwierdzić: „twoja płeć także jest OK”. Wszystkie inne przekazy, które własną płeć przedstawiają jako niedostatecznie dobrą, a tę drugą jako obcą, wnoszą w związek stereotypy zakłócające seksualność.
A czy toksyną jest patriarchalna kultura?
Jak najbardziej, to też jedna z trucizn. I ma poważne konsekwencje: dosłownie wywraca naszą seksualność do góry nogami. Właściwe zachodniej kulturze myślenie jest obciążone maskulinizmem, patriarchalizmem i wszystkimi grzechami męskości. Objawem tego jest współczesna popkultura, w której seksualność jest skierowana do mężczyzn, a kobieta, jej uroda, ciało i wdzięk – są towarem.
Piersi nie służą wykarmieniu dziecka, są męską „zabawką”?
Wynika z tego myślenie: kobieta ma być uwodzicielką, wabiącą, intrygującą i przyciągającą mężczyznę. A to jest zupełnie sprzeczne z dynamiką gry miłosnej i intymności. Mężczyźni tak naprawdę szybciej i łatwiej się podniecają, dochodzą do pełnej rozkoszy i rozładowania. Kobiety, aby się podniecić, potrzebują dużo więcej czasu, bodźców, elementów gry miłosnej i zachęty. A zatem, by w sypialni było dobrze, powinno być odwrotnie: to mężczyźni mają wabić, nęcić i uwodzić, starać się, budować nastrój – a kobiety ulegać. I wszyscy będą zadowoleni.
O, to raczej mało popularne podejście!
Owszem, to teza pod prąd zakorzenionym wzorcom i nawykom kulturowym – a nawet często pod prąd samym kobietom, które uwewnętrzniły rolę uwodzicielek. Ale to prawda: psychoseksualnie i biologicznie mężczyźni są znacznie prostsi, nawet ich układ nerwowy jest mniej skomplikowany. Są podgatunkiem niszowym, biologiczno-usługowym. Kobieta jest „trudniejsza w obsłudze”, jej układ nerwowy jest bardziej podatny na emocjonalność, odczuwanie niuansów. I to na nią powinny być nakierowane starania w sferze erotyki. Może wtedy byłoby mniej kolejnej toksyny: ciemnej triady, jaką jest krzywda, wina i „krzywdowina”.
Dwie pierwsze rozumiem, ale ta trzecia?
„Krzywdowina” to sytuacja, gdy wobec jednej osoby ma się poczucie jednocześnie winy i krzywdy. Na przykład on myśli: „Za mało dbam o swoją żonę. Ostatni raz pomyślałem o niej czule tydzień temu, a w łóżku też myślę raczej o sobie. Mam poczucie winy, że się nią nie zajmuję. Ale ona też o mnie nie dba. Powiedziała, że jestem wredny i leniwy. Nie zauważyła moich czułych gestów i nie zrobiła mi kanapek do pracy”. Ta toksyna powoduje, że jesteśmy jakby skrępowani drutem kolczastym: jesteśmy ze sobą blisko, ale każdy ruch powoduje ból. I żaden nie jest dobry, bo może być zinterpretowany jako kolejna krzywda lub wina.
I co tu zrobić?
Coaching podpowiada: dopóki opierasz swoje relacje na strukturze ciemnej triady, zwalniasz się z odpowiedzialności. Przestajesz mieć wpływ na swoje życie seksualne, na jego jakość, ilość i to, co z tego wynika. Pozwalasz, by się przydarzało. Trzeba odejść od porównywania, co kto zrobił czy powiedział. Za to pielęgnować świadomość, że w relacji jesteśmy współzależni. Bo oboje coś wnosimy do związku. W niektórych obszarach się spotykamy i jest cudownie. Ale są sfery, w których idziemy osobnymi drogami. I tak też jest dobrze. Razem dajemy sobie nową jakość, ale się nie „pożeramy” nawzajem. Związek jest wspólną decyzją. Kiedy mam świadomość, że to moja decyzja, nie ma miejsca na krzywdę czy winę. To daje też jeszcze jedną korzyść: taka dojrzałość partnerska pozwala się wyzwolić spod dyktatu sprawności seksualnej. Jesteśmy wolni, nie musimy się z niczym mierzyć, z niczym ścigać – z żadnym wzorcem, wytyczną jakościową czy ilościową. Mając pełną akceptację siebie samych i siebie nawzajem, możemy się kochać całą noc – ale też możemy się kochać kwadrans, jeśli chcemy.