1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Czas nas uczy pogody

Czas nas uczy pogody

Kiedyś nie mieli dla siebie czasu - praca, dzieci, dom. Ona o byle co się obrażała, on był o byle co zazdrosny. Owszem, godzili się, ale w nocy. W ciągu dnia się mijali. A teraz? Mają dla siebie wszystkiego więcej: czasu, wyrozumiałości, cierpliwości. (Fot. iStock)
Kiedyś nie mieli dla siebie czasu - praca, dzieci, dom. Ona o byle co się obrażała, on był o byle co zazdrosny. Owszem, godzili się, ale w nocy. W ciągu dnia się mijali. A teraz? Mają dla siebie wszystkiego więcej: czasu, wyrozumiałości, cierpliwości. (Fot. iStock)
Katarzyna i Zbigniew mają po 50 lat, dwoje dorosłych dzieci, domek pod lasem i przekonanie, że są dla siebie stworzeni. Pod rękę do kościoła, na zakupy, spacer. W tym roku obchodzą 30-lecie ślubu. Dlaczego akurat im się udało? Katarzyna: – Oj tam, udało. Tak sobie po prostu żyjemy.

Domek przypomina ten z dziecięcych rysunków: czerwona dachówka, niebieska elewacja, proste okna, drzwi i schodki. Nawet dym z komina wije się jak na rysunkach, prosto do nieba.

On – wysoki, szczupły brunet, starszy referent w urzędzie gminy. Ona – popielata blondynka przy kości o regularnych rysach i wiecznie śmiejących się oczach, pielęgniarka w miejscowym ośrodku zdrowia. Porusza się z trudem – ma cukrzycę i reumatyzm. Zbigniew kuśtyka wte i wewte – od wypadku przed 12 laty utyka na nogę. – Może herbatkę, ciasteczko? Zdejmę pranie ze strychu, żeby się nie zeschło – komunikuje i już wspina się po schodach. – Pójdę po drewno, rozpalę w kominku, co, Kasieńko?

Nie wstydzić się uczuć

Ludzie pytają, co go tak nakręca, bo przecież swoje lata ma i w dodatku ta noga.

– Piękna żona – śmieje się, ale podkreśla, że wcale sobie nie stroi żartów. – Los nie mógł mi dać większego prezentu. Wszystko, co osiągnęliśmy, było możliwe dzięki żonie. Bez niej bym sobie nie poradził.

Bierze ją za rękę, czule dotyka. Już się nie wstydzi. Okazywania uczuć nauczył się dzięki córce Basi. A właściwie dzięki jej chorobie. To był pierwszy piątek czerwca 1999 roku, wrócił z kościoła – w każdy pierwszy piątek miesiąca szedł do spowiedzi i dziękował Bogu za uratowane w wypadku życie. A tu Basia przybiega z podwórka z płaczem, że boli ją noga. Katarzyna załatwia skierowanie na badania. Po kilku dniach słyszą złowrogą diagnozę: białaczka limfoblastyczna. Zbigniewowi wali się cały świat. Ona od początku jest twarda. Przez lata pracy w ośrodku napatrzyła się na tysiące nieszczęść. Wie, że nie wolno się poddawać. Przy łóżku Basi w szpitalu w Krakowie czuwa głównie Zbigniew, jeszcze jest na zwolnieniu powypadkowym. Wraca do domu zrozpaczony, wyczerpany. Wtedy do wyjazdu szykuje się żona. Ale jeden dzień muszą pobyć razem. Nagadać się, napłakać, naprzytulać. I tak przez dwa lata zaostrzeń choroby, remisji i oczekiwania na przeszczep. Od przeszczepu minęło dziesięć lat. Mówią, że tyle lat liczy ich drugie życie.

Co mogę ci dać

Katarzyna wyciąga albumy ze zdjęciami. Zbigniew ma fioła na punkcie zdjęć. Pierwsze robił ruską Smieną 8M, a teraz, proszę, jaką ma zawodową lustrzankę! Album w skórze w całości jest poświęcony żonie. Niespodzianka na 20. rocznicę ślubu. Kupił nowy aparat, którym zachwycał się jak dziecko, pstrykał Kasi zdjęcia, jak miesza w garnku, suszy włosy, rozwiesza pranie w ogrodzie. I, a jakże, w sypialni. Potem w tajemnicy to wszystko powklejał do albumu i w rocznicę wręczył wraz z jej wymarzonym robotem kuchennym, bo ona uwielbia gotować.

Znają się od dziecka (ich rodzice byli rolnikami, jej poza tym prowadzili wiejski sklepik). Mieszkali blisko, chodzili do tej samej podstawówki, dojeżdżali tym samym autobusem – on do technikum mechanicznego, ona do liceum pielęgniarskiego. Poprosił ją o rękę pewnego wrześniowego poranka, mieli wtedy po 19 lat, w brzozowym zagajniku, gdzie wybrali się na grzyby. Ukucnęli przy dorodnym prawdziwku, którego on niby nie zauważył dlatego, żeby zauważyła ona. Chociaż tego grzyba chciał jej dać.

– Długo na nic nie było mnie stać, bo byłem biedny jak mysz kościelna – mówi.

Po maturze zaczynają pracę – ona w ośrodku zdrowia, on jako mechanik w PKS. Szybko postanawiają się pobrać. On wpada w panikę: skąd wziąć pieniądze na pierścionek, garnitur, wesele? Do piętnastej zasuwa w PKS, potem na stacji przy rozładowywaniu węgla. 400 ton kończy przerzucać o piątej rano. Przed randką kąpie się i kąpie, ale ciągle wydaje mu się, że ten węgiel skądś wyłazi. Z tamtego okresu przechowuje w pamięci dwa obrazy. Pierwszy ma kolor brązowy i nazywa się kożuch. Największe marzenie to sprawić go Kasi. Bo kożuch nobilitował, zamieniał podlotka w kobietę. I obraz drugi w kolorach szaronijakich: on pośród robotników PKS podczas strajku. Słuchają, co mówi jakaś Bardzo Ważna Osoba. A mówi, że ich pensja to tysiąc jajek i że nie powinni narzekać. Postanawia: rzucam pracę! Nikt nie będzie przeliczał mi pensji na jajka. Zrobię wszystko, żeby moje dzieci nie klepały biedy.
Otwiera w pobliskim miasteczku pierwszy strzeżony parking. W urzędzie skarbowym nie wiedzą, jak naliczać podatki, więc miejsca postojowe traktują jak łóżka hotelowe. Zbigniew śmieje się, że był właścicielem hotelu dla samochodów. Równocześnie otwiera warsztat, w którym – znów jako pierwszy – konserwuje podwozia. Przez dzień zarabia tyle, ile przez miesiąc w PKS. Biorą ślub, stają na nogi.

– Wydawało mi się, że mogę kupić cały świat. Ale pierwszą rzeczą, jaką nabyłem, był oczywiście kożuch.
Katarzyna: – Pamiętam go do dziś. Brązowy, z krótkim, grubym włosem przy obszyciach, skrojony jak bajeczka.

Po burzy spokój

Życie ich nie rozpieszczało. Ale zgrzeszyliby, gdyby narzekali. Bo przecież mogło być gorzej. Zbigniew zasnął za kierownicą i wjechał wprost pod tira. Samochód do kasacji, a on żyje. Po wypadku zamknął warsztat, ale przecież przyjęli go do pracy w gminie. Basi nie dawano dużych szans, a jest zdrowa, po studiach, wychodzi za mąż. Syn Arek buntował się, a proszę, wyszedł na ludzi – skończył budownictwo, ożenił się. Katarzyna z dnia na dzień straciła pracę, ale ją odzyskała. Początek roku 2008, w ośrodku zdrowia nastaje nowy lekarz.

– Widać mu się nie spodobałam, bo z miejsca wręczył mi wymówienie. Jakby ziemia się pode mną rozstąpiła. Dwa tygodnie wcześniej dowiedziałam się o cukrzycy, a teraz na dodatek jeszcze wyrzucają mnie z pracy. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Dopiero w domu sobie ulżyłam. Zbynio mnie pocieszał, że damy radę, że nie muszę pracować. Ale ja nie wyobrażałam sobie życia bez pracy. Mówiąc między nami, to czasami zastępowałam lekarza. Nie wracał z obiadu i nie wracał, a tu czeka starowinka i kaszle. Więc niewiele myśląc, złapałam za słuchawki, opukałam, zajrzałam do gardła, a przede wszystkim pogadałam. Taka babcia przychodzi do lekarza nie po lekarstwa, ale żeby porozmawiać, bo w domu jest sama jak palec.

Gdy wieść o zwolnieniu Katarzyny gruchnęła po wsi, ludzie wtargnęli do ośrodka i oświadczyli, że się nie ruszą, dopóki jej nie przywrócą do pracy. Dyżurowali trzy dni i trzy noce. Aż wójt wymówienie cofnął. Nie wolno więc się załamywać, bo Kasi wychodzi na to, że, tak jak w piosence, po burzy zawsze przychodzi spokój.

Kres wiecznych narzekań

Zaraz po ślubie, uważa Katarzyna, byli młodzi i głupi. Trwonili piękne lata na głupoty – na obrażanie się, gniewanie, takie przeciąganie liny, kto kogo. Ona zawsze chciała postawić na swoim. On zazwyczaj ulegał, ale czasami (dlaczego akurat wtedy, Kasia nie potrafiła zgłębić) nie odpuszczał. Wtedy ona brała poduszkę i przenosiła się do pokoju dzieci. Wiedziała, jak go ukarać.

– Jakby to powiedzieć… – Katarzyna dobiera słowa. – Niewiele na temat seksu wiedzieliśmy. Wszystkiego uczyliśmy się w praktyce. O wiele za późno odkryłam, jak bardzo ważna to sprawa, przede wszystkim dla mężczyzny. Że też sobie nie skakał na boki, gdy tak go przetrzymywałam – śmieje się. Dla niej od seksu ważniejsza jest czułość, rozmowa. A Zbigniew na początku był szorstki, mało rozmowny jest do dziś, ale się stara.

Ciosała mu kołki na głowie dosłownie o wszystko. O rozrzucone ubrania, o wyjścia do kolegów, o to, że za późno wraca z warsztatu. On w odwecie przychodził jeszcze później. Czasami po kieliszku.

– Nie wiem, jak byśmy skończyli, gdyby nie wypadek – zastanawia się Katarzyna. – Zbynio chybaby nie wytrzymał dłużej moich wiecznych narzekań. Gdy leżał nieprzytomny w szpitalu, poprzysięgłam sobie, że jak z tego wyjdzie, nigdy więcej nie będę go krytykować. Teraz codziennie pamiętam, żeby powiedzieć mu, a to jaki jest wspaniały, a to za coś pochwalić albo zauważyć, że coś zrobił. Jemu zawsze robota paliła się w rękach, tylko tego nie doceniałam. Prawdziwa złota rączka. Postawił dom, położył tynki, podłogę, glazurę. A i teraz wszystko sam naprawi.

Każdemu swój kawałek podłogi

Katarzyna podwija rękawy, pozmywa po obiedzie, a niech mówi Zbynio. Ten protestuje. Bo i o czym gadać? Że wszystkiego sami się dorabiali, że na każdy metr kwadratowy domu, na każdy sprzęt ciężko zapracowali. W ich pokoleniu to normalne. Dlaczego jednak im się udało, a innym nie?

Zbigniew w skupieniu bębni palcami po blacie, jakby to pomogło znaleźć odpowiedź. Wraz z upływem lat coraz lepiej widzi, że człowiek – nawet sam dla siebie – jest tajemnicą pełną paradoksów. On na przykład nie lubi rozmawiać, ale jak Kasia wyjedzie na kilka dni i mógłby namilczeć się za wszystkie czasy, strasznie cierpi. Zamiast z wiekiem popadać w melancholię, staje się coraz bardziej pogodny. Cieszy się każdym drobiazgiem, chciałby o tym opowiadać, ale nie potrafi. Ot, paradoks!

Pamięta pierwszy dzień po ślubie. Wprowadza się do teściów. Z jedną torbą i adapterem Bambino pod pachą. Siada na sprezentowanej przez teściów wersalce i czuje wielkie szczęście, a zaraz potem żal, że nic nie będzie jak dawniej. Radość, że może już do woli dotykać, całować Kasieńkę, i strach, czy sprosta obowiązkom. Wtedy, na tej wersalce, w chwili, gdy spełniły się przecież jego marzenia o byciu razem, boleśnie odczuł, że w życiu nic nie jest czarno-białe. I to mu się raz za razem potwierdzało. Śmiech mieszał się ze łzami. Radosne wydarzenia z tragediami. Jedno, co było niezmienne, to uczucie. Więc może wyszło im jak wyszło dlatego, że od początku bardzo im na sobie nawzajem zależało? Ale co to znaczy? Zbigniewowi ciężko mówić o uczuciach, bo jest człowiekiem konkretu. Nigdy nie zastanawiał się, dlaczego udało im się osiągnąć taką bliskość. Bo przecież każde z nich jest inne. A może właśnie dlatego? Ona otwarta, wylewna, co na sercu, to na języku. A przy tym wymagająca – ma być tak, jak ona chce. Jego trudno namówić na rozmowę, woli działać. Uparty inaczej – niby wyraźnie się nie sprzeciwia, ale swoje osiągnie.
Kiedyś nie mieli dla siebie czasu. Wiadomo, praca, dzieci, dom. Ona o byle co się obrażała, on był o byle co zazdrosny. Owszem, godzili się, ale w nocy. W ciągu dnia się mijali. A teraz? Mają dla siebie wszystkiego więcej: czasu, wyrozumiałości, cierpliwości. Mimo że ona uwielbia swoją pracę (jako pierwsza pielęgniarka w gminie skończyła studia, i to z wyróżnieniem) oraz gotowanie, a on fotografowanie.

– Każdy musi mieć swój kawałek podłogi – konstatuje Zbigniew i już biegnie otworzyć bramę, bo zjechały dzieci: Arek z żoną Asią (nauczycielką) i Basia z narzeczonym (policjantem).

Dzieci zjeżdżają do rodziców właściwie na każdy weekend. A wtedy dom tętni życiem, jak za dawnych czasów. Od poniedziałku w domku pod lasem znów robi się cicho jak makiem zasiał.

Katarzyna: – Lubię tę ciszę. Pamiętam, jak mama powtarzała mi: „Najważniejszy jest mąż, nie dzieci. Bo dzieci wyfruną z domu, a wy zostaniecie sami. Więc dbaj o niego”. Zbyniowi nie musiała tego mówić. On to wiedział od zawsze. Czuję się dla niego ważna. A on wie, jak jest ważny dla mnie. To takie w sumie proste…

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze