Nie kontrolował się ani na scenie, ani w miłości, ani w seksie. Czerpał garściami i niczego nie żałował. Nawet pod koniec życia, umierając na AIDS, był pogodzony z losem. Kto z nas może tak jak on powiedzieć „spróbowałem wszystkiego”?
Kiedy komik Sacha Baron Cohen zrezygnował z zagrania Freddiego w filmie biograficznym, media obiegła informacja, że nie zgodził się na ugrzecznioną wersję życia artysty. Zamierzał pokazać go jako genialnego muzyka, ale też hedonistę, niestroniącego od przygodnego seksu, imprez i kokainy. A tego nie chcieli podobno członkowie zespołu Queen, optujący za mniej szokującym obrazem. Jak jednak opowiadać o talencie i charyzmie Mercury’ego bez opisu jego barwnego, hulaszczego życia?
Zespół Queen w 1976 roku (Fot. 123rf)
Rok 1979, na pokład concorde’a wchodzi ponad sto osób, lecą do Nowego Jorku. Freddie Mercury zaprosił ich na swoje 33. urodziny. Przed startem samolotu rzuca: „Nie myślcie o kosztach, moi drodzy. Jedyną rzeczą, za którą będziecie musieli zapłacić, będą kondomy”. W jednym z wywiadów tak powiedział o Nowym Jorku: „Tu mogę w pełni dać upust swojej niemoralności”. Organizowane przez niego imprezy przeszły do historii, jak ta rok wcześniej w Nowym Orleanie, nazwana „Sobotnią nocą w Sodomie”. Freddie wysłał swoich współpracowników, by zaprosili najdziwniejszych ludzi, jakich spotkają na ulicach, i sprowadzili ich do wynajętego na tę okazję hotelu na ponad pięćset osób. Koszty przekroczyły milion złotych.
Potocznie uważa się Freddiego za brytyjskiego wokalistę, tymczasem urodził się na Zanzibarze, 5 września 1946 roku, jako syn Parsów, urzędnika Bomi i jego żony Jer Bulsara, którzy – tak jak później ich syn – byli wyznawcami zaratusztrianizmu. Młody Farrokh Bulsara dorastał w kulturze arabskich kupców, afrykańskich rybaków, w atmosferze upałów i różnorodnych języków, którymi mówili zamorscy emigranci. W wieku siedmiu lat został wysłany do brytyjskiej szkoły z internatem w Panchgani, położonej jakieś 200 km od Bombaju w Indiach. Już wtedy zaczęto nazywać go Freddie. Chociaż szkoła odznaczała się surową dyscypliną – za bójkę z kolegą groziło obcięcie chłopcu długich włosów – Freddie nie wspominał tego czasu jako traumy, nie czuł się porzucony. W jednym z wywiadów mówił, że co chwilę któryś z kolegów się do niego dobierał, co w sumie mu odpowiadało.
Do Wielkiej Brytanii trafił, mając 18 lat. Nazwiska „Mercury”, nawiązującego do rzymskiego boga zysków, złodziei, ale też do posłańca bogów, zaczął używać tuż przed uformowaniem się zespołu Queen, oznaczającego z kolei to, co królewskie i przegięte. Z wyjazdu do Anglii był bardzo zadowolony, rozpoczął studia w Ealing College of Art na wydziale grafiki, gdzie w 1969 roku uzyskał dyplom ze sztuki grafiki i projektowania. W tym czasie zarabiał jako sprzedawca w lumpeksie. Nic dziwnego, że od samego początku kariery scenicznej projektował lub uczestniczył w opracowywaniu koncepcji swoich scenicznych strojów. Inspirował się w nich baletem, surrealizmem, kreacje często przylegały do ciała, opinały je. Był showmanem, ale nie uczyniłoby to z niego króla rocka, gdyby nie głos rozciągający się na cztery – niektórzy twierdzą, że trzy i pół – oktawy. Śpiewał barytonem, ale wolał tenor. Bawił się stylami, gatunkami, od arii, ballady przez popowe rytmy aż do ostrego rocka – czasami wszystko w jednym utworze. Poza tym grał na fortepianie, pisał teksty, czasami – zazwyczaj jednak z niechęcią – chwytał za gitarę, do tego potrafił wręcz hipnotyzować tłumy zebrane na największych stadionach świata.
Koncert w Londynie, 1984 rok (Fot. f84/Zuma Press/Forum)
Zmarł 24 listopada 1991 roku wskutek powikłań wywołanych AIDS. Jego nagrobek do dzisiaj jest zagadką, kilka lat temu w Londynie na Kensal Green Cemetery, na jednym z pomników znaleziono tablicę z napisem „Pamięci ukochanego Farrokha Bulsara. Zawsze będę blisko ciebie z całą moją miłością. M.”. Dedykacja może pochodzić od Mary Austin, którą Freddie nazywał miłością swojego życia.
Znów samolot. Mercury wchodzi na pokład maszyny, którą ma lecieć z Nowego Jorku do Tokio, kiedy dowiaduje się, że siedzi w modelu podatnym na katastrofy. Bez słowa zabiera swoje rzeczy, zamienia pierwszą klasę na ekonomiczną i… czeka 14 godzin na następny lot.
Freddie bał się o swoje życie, bo bardzo je cenił, często powtarzał, że szczęście jest najważniejsze. „Moim największym pragnieniem jest być ciągle zakochanym”– mawiał. I to mu się udało. Chociaż z pewnością nie pokusiłby się o to, by radzić innym, jak osiągnąć szczęście, jego życie w wielu aspektach może być przykładem tego, co robić, by je mieć.
Freddie Mercury podczas sesji nagraniowej w 1985 roku (Fot. The Sun/Forum)
1. Nie wierz w traumy
To nie znaczy nie cierp, nie przeżywaj bólu, nie wyciągaj wniosków, po prostu nie czyń z siebie ofiary, nawet gdy ktoś lub los postawił cię w tej roli. Doświadczać bólu, a wierzyć w niego – to dwie różne kwestie. Niektórzy całe życie oparli na cierpieniu, tym, co stracili, czego nie otrzymali. „Im bardziej się otwieram, tym bardziej mnie ranią, jestem pokryty bliznami” – mówił Freddie w telewizyjnym wywiadzie. I nie przestał się otwierać. Wiedział, że alternatywą jest unikanie życia, w które wpisane jest cierpienie. Poza tym Freddie swoje doświadczenia opisywał, śpiewał o nich. Każdy z nas może to robić, zamieniając to, co przeżyte, w sposób wyrażania siebie, mówienia, budowania nowych relacji. Wiara w traumę odbiera siły, to jak bycie kimś, kto jest przekonany, że po skończeniu studiów z projektowania musi zajmować się projektowaniem, zamiast zostać gwiazdą rocka.
2. Wymyśl siebie od nowa
Nie trzeba w tym celu zmieniać imienia i nazwiska, ale – poza tym, że można – warto, tak jak Mercury, sprawdzać, gdzie znajdują się nasze granice, a potem je przesuwać. Muzyk zdawał sobie sprawę, że sukces zależy od talentu i kreacji. Bawił się więc swoim wizerunkiem, budował go z tego, co kochał, inspirował się ukochanymi kotami, baletem, gejowskimi klubami – nie podążał za modą, autorytetem, był sobą. Jego wizerunek to nie tylko fałszywy obraz kogoś, kim chciałby być, ale wygodny płaszcz, schronienie przed światem. Każdy z nas, zazwyczaj nieświadomie, zakłada inną „maskę” – w zależności od sytuacji inaczej prezentuje się cioci na urodzinach, inaczej ukochanej osobie, inaczej współpracownikom. Freddie dbał o to, by będąc sobą, nie odsłaniać wszystkiego, nawet jeśli po scenie biegał tylko w krótkich białych spodenkach. Nie bał się eksperymentować. Kiedy w 1980 roku zapuścił wąsy i ściął długie włosy, prasa zastanawiała się, czy chodziło mu o stworzenie skojarzenia z rewolucją punka, która w tamtych czasach ogarnęła muzykę popularną, czy z wizerunkiem homoseksualisty. Freddie nie miał potrzeby tego wyjaśniać.
Na pytanie o swoją orientację odpowiadał, że sypia z mężczyznami, kobietami i kotami.
3. Akceptuj siebie
„Nie podobają mi się moje wystające zęby. Poza tym jestem doskonały”– mawiał. Obawiał się operacji, która wyprostowałaby jego zgryz, bo ta mogłaby wpłynąć na barwę głosu, a muzyka była dla niego znacznie ważniejsza od już uszytego wizerunku. Kiedy w 1987 roku Freddie nagrał cover utworu „The Great Pretender”, singiel okazał się jego największym solowym sukcesem. W utworze nazywa siebie wielkim mistyfikatorem, śpiewa, że udaje i że robi to cały czas, co więcej, że wszyscy to robimy. Tłum pokochał go jeszcze bardziej – za prawdę o kłamstwach. Nie lubił udzielać wywiadów, uważał, że wiele osób wysila się, by zadowolić rozmówcę, by odpowiedzieć na oczekiwania publiczności, on wolał nazywać rzeczywistość taką, jaka była. „Nie potrafię sobie poradzić, jestem zbyt miękki” – wyznał kiedyś w wywiadzie. Podczas innej rozmowy otwarcie flirtował z dziennikarzem. Nie wiadomo, czy akceptował siebie w stu procentach, ale wiadomo, że akceptował swoje słabości, że nie udawał świętego, że nie widział obciachu w wyjściu w lateksowym, obcisłym stroju w łaty przed sto tysięcy osób.
4. Nie kontroluj się w miłości
Życie seksualne dorosłych osób powinno być ich prywatną sprawą. „W moim łóżku pomieści się wygodnie sześć osób” – żartował. Oddzielał seks od miłości, a najgłębszym związkiem w jego życiu była przyjaźń ze wspomnianą Mary Austin. Mimo to dziennikarze uwielbiali spekulować, czy ta dwójka sypia ze sobą. Można z poczuciem wyższości moralnej oceniać jego życie seksualne jako zbyt rozpasane, jednocześnie nie sposób nie zachwycić się tym, jak traktował miłość. „W miłości się nie kontroluję. Rozpuszczam ukochane osoby, bo dawanie drogich prezentów sprawia mi przyjemność” – mówił i dodawał, że kiedy jest z kimś blisko, oddaje mu całe serce: „Nie wierzę w półśrodki ani kompromisy”. Kochał Mary, kochał przyjaciół, kochał swojego partnera, kochał publiczność i kochał koty, jednemu z nich, Jerry’emu, dedykował swój album „Mr. Bad Guy”. Z trasy miał zwyczaj dzwonić do domu i prosić, by do słuchawki podać pupila. Jak widać, miłość dla Freddiego nie zamykała się w odgórnie narzuconych ramach.
5. Ciesz się pracą
W ostatnim liście przed samobójczą śmiercią Kurt Cobain napisał: „Gdy jesteśmy za kulisami i gasną światła, zaczyna się ryk tłumu, nie działa to na mnie w taki sposób jak na Freddiego Mercury’ego, który wydawał się kochać i rozkoszować miłością i uwielbieniem tłumu”. Laura Jackson, autorka biografii artysty, napisała: „Freddie miał niewiele płyt w kolekcji, ale wszystkie świetne”. Jego koncerty słynęły z dialogów, jakie prowadził z publicznością, powtarzali za nim wszystkie wyszukane frazy, onomatopeje. Zagrał ponad 700 koncertów na całym świecie, jednym z najsłynniejszych był charytatywny „Live Aid” w 1985 roku. Występ, który oglądało 1,6 miliarda ludzi przed telewizorami, zaliczono do najlepszych koncertów w historii muzyki rockowej. Gdy jego debiutancki album okazał się komercyjną porażką, nie poddał się, ale z nowymi pomysłami wrócił do Queen, by stworzyć kolejne nieśmiertelne dzieła, ciesząc się jak dziecko swoją pracą.
Koncert w Connecticut, 1982 rok (Fot. Angela Vinci/Zuma Press/Forum)
6. Sięgaj po ludzi
Kiedy o kimś zamarzył, nie wahał się zrobić pierwszego kroku. Do Jima Huttona podszedł w klubie i zaproponował mu drinka. Jim odmówił. Po kilku miesiącach Freddie ponowił swoją propozycję, tym razem przyjętą. Zakochali się i byli ze sobą aż do śmierci artysty.
Wielbił wielką diwę operową Montserrat Caballe; uważał, że jest obdarzona najlepszym głosem na świecie, zaprosił ją do współpracy, przejęty i zestresowany. Zgodziła się i nagrali świetnie przyjętą płytę „Barcelona”, wprowadzając do klasycznej opery element rocka. Freddie współpracował również z Billym Squierem, Rogerem Taylorem i Michaelem Jacksonem.
7. Umrzesz – pomyśl o tym
„Piszcie dla mnie i nagrywajmy. Dokończycie, kiedy mnie już nie będzie” – te słowa Freddiego przytacza w rozmowie z „The Daily Telegraph” Brian May, współzałożyciel Queen, który wspominając przyjaciela, opowiadał o tym, że był pogodzony z losem. To były jego ostatnie dni, pytał, czy potrzebny jest wokal, „wypijał kilka kieliszków wódki, opierał się na biurku i śpiewał zachwycająco, z wielką pasją i siłą. Dopóki nie padł ze zmęczenia” – wspomina May. Gdy pewien dziennikarz zapytał Freddiego, czy nie obawia się tego, co stanie się z jego muzyką w przyszłości, odpowiedział: „Najdroższy, g… mnie to obchodzi. Jak miałbym się tym zamartwiać, skoro już mnie tu nie będzie?”. Myśl o przemijaniu, poddana kontemplacji, nie służy smutkowi, nie wywołuje lęku, pomaga odważniej podejmować decyzje, by dojść wszędzie tam, gdzie chcemy, by spróbować tego, na czym naprawdę nam zależy. Freddiemu się udało. Przed śmiercią powiedział „Nawet gdyby przyszło mi umrzeć jutro, nic mnie to nie obchodzi. Spróbowałem wszystkiego”.