Jest jedną z najbardziej wyrazistych polskich aktorek. Recenzenci często piszą o przewrotności postaci, jakie gra, bo wytrącają widza z komfortu i przyzwyczajeń. Kinowa rola Zofii Beksińskiej okazała się prawdziwym wydarzeniem. Już we wrześniu zobaczymy ją w nowym serialu telewizyjnym „Diagnoza”.
Notesik, piórnik… Pan będzie zapisywał? O, to chyba do drugiej w nocy będziemy rozmawiali.
Nie, mam dyktafon. Lubi pani porządkować rzeczywistość?
Porządkować? Nie. Raczej obserwować. Pomyślałam, przyszedł pan wcześniej, bo już kończy napój; ma pod ręką notes, pewnie jest przygotowany… Uważa pan, że jestem odjechana?
Nie.
To dobrze.
Skąd takie pytanie?
Idąc tu, pomyślałam, że zaproponuję panu od razu przejście na ty. Pan uprzejmie się zgodzi, ale będzie się pan zapominał w rozmowie i jednak będzie wracała „pani”. Wiem o tym, bo mam świadomość rang.
Dystans między nami jest potrzebny. Byłam ciekawa, jak mnie pan postrzega. Ostatnio od kolegi aktora, który bliżej poznał mnie w pracy, usłyszałam: „Ola, widziałem, jak odbierałaś Orły z Andrzejem Sewerynem. Pomyślałem, że jesteś sztywna i odjechana, a ty taka jajcara jesteś”. Część mojej osobowości stwarza takie wrażenie, nieświadomie. Spacerowałam niedawno po parku w Radziejowicach, z naprzeciwka szedł człowiek, z którym kilka godzin wcześniej rozmawiałam potoczyście. Kłania się nisko, odkłaniam się grzecznie. I nagle on pyta: „Spacerek?”. Mnie kompletnie przytkało. Nie jestem w stanie odpowiedzieć, bo przecież spacerek. Spaceruję. Nie widzi?
Po prostu small talk, zagajenie z grzeczności.
Na którym się wywalam, nie wiem, jak to dalej przesunąć. Uśmiechnęłam się. Przeszłam. Pomyślałam: „O, to jest właśnie ten moment, o którym mówił kolega aktor”. Człowiek, który mi się ukłonił, zastanawiał się pewnie: „Dlaczego przed kilkoma godzinami ze mną żartowała?”. Ja wiem, że to small talk, żyję trochę na świecie, ale mam blokadę towarzyską, której nie jestem w stanie usunąć.
To przekora?
Może. A może szkoda mi czasu… Lepiej nic nie mówić. Wsiadam do windy z innym kolegą, mamy jechać dziesięć pięter. Pyta: „Jak się czujesz?”. Patrzę na niego przerażona. Przez dziesięć pięter nic nie odpowiadam. Wychodzimy z windy. To jest żenujące.
Z czego to się bierze?
Pewnie w części z nieśmiałości.
Nie, no każdy aktor mówi, że jest nieśmiały.
Nie każdy. Ale wielu aktorów mówi i wiem, że mówią prawdę. Wie pan, każda rodzina ma jakieś swoje przekonania. Kilka lat temu uświadomiłam sobie jedno, które nigdy nie było u nas wypowiedziane, ale było silne: nie jest ważne, że się boisz. Ważne, żeby nie było widać, że się boisz.
Jakie były doświadczenia pani rodziny?
Pochodziła ze Wschodu, z Buczacza. Miała nieduży dworek. No i wszystko musiała zostawić. Kota, psa. Małe i duże dramaty. Więc na wszelki wypadek lepiej się do niczego nie przywiązywać.
Kiedy rodzice przyjechali do Polski?
W ’46 roku do Szczecina, gdzie byli krótko, stamtąd przenieśli się do Prudnika, bo była tam większa część rodziny.
Tęsknota została?
Nie, bo słabości nie okazujemy. Więc w domu jej nie okazywaliśmy.
Nie można było krzyknąć?
Kiedy już dochodzi się do krzyku, to się krzyczy dzień i noc. Niedawno dziennikarka zapytała mnie w studiu telewizyjnym: „A pani jest silną kobietą?”. Miałam na stopach trampeczki, kicałam pod stołem nogami, bo siedziałyśmy na wysokich stołkach, i mówię bez przekonania: „Chyba tak”. Ona, pytająco: „Chyba trochę tak? Chyba… bardzo tak?”.
Nie postrzega pani siebie jako silnej?
Jest we mnie siła, ale innego rodzaju. Intuicja, za którą staram się iść w życiu i w zawodzie. Ufać jej.
Do zagrania Zofii Beksińskiej w filmie „Ostatnia rodzina” przygotowywała się pani, rozmawiając z ludźmi, którzy ją znali, oglądając materiały archiwalne. Scenariusz i intuicja nie były wystarczające?
To był debiut fabularny Jana P. Matuszyńskiego, dokumentalisty, o rodzinie, która jest znana i nie tak dawno przestała istnieć. Film również o maniakalnym rejestrowaniu przez Beksińskiego jej życia, zupełnie bez hamulców, nagrywającego syna w rozchwianiu emocjonalnym, żonę w sypialni, w łazience. Reżyser obejrzał archiwum Zdzisława Beksińskiego i przygotował dla nas materiały. Włączyłam je, wzięłam kartkę i zapisywałam: tak Zosia pali, tak kładzie rękę na biodrze, czasem patrzy na niego długo z wyrzutem, nic nie mówi. I tak zagrałam.
Co pani czuła, podglądając tę rodzinę? Wstyd? Ciarki?
Nie. Czułam się przez Beksińskiego zapraszana. To bardzo inteligentny człowiek. Robił to świadomie. Zostawiał znaki.
Pani życiem też zdają się rządzić znaki. W szkole teatralnej pani profesor Wojciech Siemion zabiera studentów do mieszkania Beksińskich. Poznaje pani malarza, widzi jego krzątającą się żonę, która robi wam herbatę. Później zagra ją pani w zrekonstruowanym mieszkaniu, które pani znała. Wierzy pani w znaki?
Chętnie się na nie połaszczę, ale przecież, kiedy te sytuacje się dzieją, nie mogę wiedzieć jeszcze, że coś zapowiadają. Chociaż zdarzają się momenty olśnienia. W styczniu spacerowałam po parku Praskim. Nagle zerwała się śnieżyca, zrobiło się tak pięknie biało. Prawie nie było widać ludzi, też stali się biali. Na tle tej bieli zobaczyłam galopujący punkt jak powidok. Zbliżył się do mnie. Był to biały pies, owczarek szwajcarski, bardzo rzadka rasa. W Polsce jest ich około 400. Podszedł do mnie. Wtedy jakaś dziewczyna zawołała: „Chodź, nie przeszkadzaj pani”. Poczułam, że to znak, ale nie wiem, co oznacza. Zaczekam na ciąg dalszy.
Obserwuje pani i zadaje pytania?
To jest mój zawód – obserwacja. Robię tak od zawsze. Kiedy moja córka miała siedem lat, zdobyła wicemistrzostwo w konkursie poetycko-plastycznym w Europie. Zachowałam jej pracę. Na kartce przydymione szarości, szare obłoki i na tym tle różnymi kolorami i czcionkami litery układają się w zdanie: „Czy ktoś wie, o co tu chodzi?”. Cały czas zadaję sobie to pytanie i próbuję się dowiedzieć. Jest we mnie nieustanna analiza. Siebie, innych. Teraz gram Igę Cembrzyńską w filmie pana Janusza Kondratiuka „Mój brat”, to tytuł roboczy, jesteśmy na półmetku. Dostałam tę rolę późno. Nie mogłam sięgnąć do wielu materiałów, do książki pani Igi „Mój intymny świat”. Zadawałam sobie pytanie: Co to znaczy grać Igę Cembrzyńską, która była gwiazdą? Nie jestem z kabaretu. Jest wiele aktorek, które by ją lepiej „odrobiły”. Na czym ją oparłam? Na rudej peruce [śmiech]. Na razie tyle mogę powiedzieć.
Co to znaczy: grać Cembrzyńską?
To o pani Idze teraz. Nie o tej, którą znamy – ognistej, kabaretowej, na szpileczkach, która śpiewa o Adeli, co zakłada sukienkę i czerwone podwiązki dla kochasia, który odszedł w siną dal. To inna osoba. Myślę, że intuicja w tym wypadku nie wystarczy. Potrzebny jest inteligentny rozbiór. Więc rozbierałam ją głową.
Rozmawiała pani z nią?
Tak, bo chciałam ją poznać.
O czym pani myśli, mierząc się z Cembrzyńską?
O jej gasnącym łuku.
Co to znaczy?
Dokładnie to, co powiedziałam.
Co jest za tym łukiem?
Śmierć, jak zawsze. Jak u każdego. W jej książce „Mój intymny świat” przeczytałam: „Aktorstwo jest dla mnie sposobem na życie”. Nie wiem dlaczego, poczułam, że to bardzo smutne zdanie.
Dla pani nie jest smutne?
Jest. Słyszę od razu: życie to rola za rolą, za rolą, za rolą… To przecież smutne. Gdyby poza rolami nie było nic, byłoby mi przykro.
Pani na kilka lat odeszła z zawodu. Co się działo?
Pracowałam w TR Warszawa. Byłam już aktorką spełnioną teatralnie. I nagle na scenie zaczęłam się zawieszać, patrzeć gdzieś, wychodziłam do toalety, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Mniej więcej w tym samym czasie dostałam gościnną rolę w Teatrze Dramatycznym w „Całopaleniu” Dei Loher. Były pierwsze próby. Kiedy czytałam, Paweł Miśkiewicz, cudowny reżyser, patrzył na mnie. Spuszczałam głowę. Wtedy on kładł się na stole, żeby widzieć moją twarz. Zaskakując samą siebie, położyłam się z egzemplarzem na podłodze, że niby taka swobodna… Położył się obok mnie i patrzył mi w twarz. Przeprosiłam, wyszłam do toalety. Wiedziałam, że dzieje się bardzo źle. Nie chciałam, żeby mi dalej zaglądano w twarz. Paradoks. Aktorka, która nie chce, by jej zaglądano w twarz. Potem chwilę z nim rozmawiałam. Powiedział, że to ciekawa rola malarki, której amputowano obie piersi, ale zrobiła sobie rekonstrukcję i teraz ma piersi jak marzenie, potężne cycki. „Chcesz, żebym miała takie cycki na scenie?” „Tak”. Wieczorem, zasypiając, pomyślałam o postaci, o tych piersiach, nagle moja drobna ręka zjechała na moje drobne piersi. Pierwszy raz w życiu zaczęłam sobie współczuć. Ta drobna osoba, jaką jestem, chciała uwagi… A nie kobieta z amputowanymi piersiami. Chciałam pobyć ze sobą, nie z nią.
Chciała pani mówić o sobie?
Tak, moje „ja” domagało się ujawnienia. Ciało też się o to upominało. Poszłam do dyrektora Grzegorza Jarzyny. Powiedziałam, co się ze mną dzieje. Zrozumiał. Zwolniłam się i zaczęłam reżyserować. Po dwóch latach wróciłam, ale już z poczuciem, że mam wybór, że już nie muszę, tylko mogę… Wiedziałam, że chcę rozwoju, a nie roli za rolą. Bo z tego nic dla mnie nie wynikało. Kiedy spotkałam się w pracy z niemieckim reżyserem Reném Polleschem w TR Warszawa, poczułam, że żyję w teatrze. Jedynym bohaterem jego teatru jest tekst. To wymaga dużej dyscypliny, nie mamy ról, możemy się dzielić tekstem…
Skąd ten kryzys teatru?
Znużyło mnie, po prostu. Chciałabym dostać rolę, której nie umiałabym zagrać, która sprawiłaby mi taką trudność… Chciałabym z postaciami odbywać podróż transsyberyjską [śmiech]. Jakiś rodzaj hipnozy, czy ja wiem… Coś, czego nie było jeszcze. Aktorstwo zresztą też trochę postrzegam jak autohipnozę. Prywatnie nauczyłam się autohipnozy, ale nie jestem zbyt zdolną uczennicą. Jest zalecana dla zdrowia, przed snem, taki rodzaj projekcji, aby coś się spełniło, aby było na moją korzyść.
Żeby się spełniło marzenie? Na przykład przejść w pięknej sukience po czerwonym dywanie w blasku fleszy?
[Śmiech]. Bliska mi osoba zapytała mnie: „Tak chciałaś zawsze przejść po czerwonym dywanie. Jak to smakuje?”. To jest kompletnie bez smaku. To jest głupie. Nie czerwony dywan, ale marzenie o nim. Chcemy czegoś, a jak to przejdzie przez przełyk, okazuje się nie tym. Festiwale filmowe to frajda i duży stres zarazem. Powiedziałam w programie Karoliny Korwin-Piotrowskiej, trochę żartem, o takim życiu od sukienki do sukienki. Gosia Baczyńska powiedziała mi potem, że strasznie to smutne, ona, która żyje wśród tylu pięknych sukien. Ciekawe… Ma tak z sukniami jak ja z rolami chyba.
Jaki był rodzinny Prudnik?
Taki jak Praga-Północ, gdzie mieszkam teraz. Wielkie podwórka, trzepaki, kapliczki, odrapane kamienice, ludzie, którzy w piżamie wychodzą po mleko do sklepu na rogu, u fryzjera można kupić miód z pasieki i tramwaj 23 tak zakręca dziwnym łukiem. Weszłam do mieszkania, które za chwilę kupiłam, i poczułam, że ja tu byłam.
A pani mieszkanie z dzieciństwa?
Poniemieckie. Na ścianach obrazy holenderskie. Na jednym wiatraki jak wielkie pająki, stare, poczerniałe. Bałam się zasypiać, patrząc na te obrazy, mówiłam do siebie: „Tylko nie patrz w prawo, bo będzie wołanie mamy”. Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Wychowywała mnie prababcia Julia. Uwielbiała mnie, byłam najważniejszą osobą w jej życiu. Nie uznawała mojego imienia, mówiła na mnie Graża. Śpiewała piękne ukraińskie dumki. Mówiła po ukraińsku, nagle sobie przypomniałam zdanie: „Popał w nowych mesztach w kałabaniu”. To chyba znaczy, że w nowych butach od razu problem. A kiedy mózg jej się rozsypywał, nie wiem, czy to alzheimer, czy co, tak mnie kochała i zamęczała na różne sposoby! Kiedy miałam kilka lat, wpakowała mnie do dziecinnego wózka na wielkich kołach, w środku lata opatuloną brudnymi ręcznikami, i robiła ze mną długie rundy spacerowe. To wiem z opowieści. Przerażające, ale mnie wzrusza, bo świadczy o jej miłości. Odsypywała codziennie dla mnie pewne ilości cukru na wszelki wypadek. Kiedy chodziłam do szkoły, poiła mnie butelką mleka tak cukrzoną, że drapało w gardle. Zmarła, mając sto kilka lat, na schodach złamała nogę w biodrze, potem miała zapalenie płuc. Kiedy urodziłam córkę, dałam jej na imię Julia.
Rodzice, dziadkowie nigdy nie opowiadali o traumach wojennych?
Nie. Teraz się zastanawiam, dlaczego prababcia Julia i babcia Rozalia, jej córka, trzymały w garażu i w ogrodzie kozy? Po co? Przecież było mleko krowie i nikt nie miał nietolerancji. Też pewnie na wypadek, gdyby… To opowiem dowcip. Ostatnio na planie nowego serialu TVN „Diagnoza”, gdzie gram panią ordynator, był aktor, który nie miał żadnej kwestii. Ponieważ w scenie padało na końcu słowo „przepraszam”, podjudzaliśmy go: „Powiedz coś po tym słowie, puenta należy do ciebie”. A on uparcie nic nie mówił. Nagle się nachylił do mnie: „Powiem ci dowcip. Mama pakuje syna na kolonie. Mówi: – Masz tu bułkę, masło, gwoździe. Jak będziesz głodny, posmarujesz bułkę masłem. – To wiem. A gwoździe? – No, przecież ci spakowałam” [śmiech]”. Też byłam taką nieprzytomną matką.
Znowu zrezygnowała pani z teatru.
Tak, ale będę reżyserować. Chciałabym także grać w filmie, w telewizji. Niektóre kopalnie padły przez rabunkową gospodarkę na złożach. A ja, kiedy dużo grałam w teatrze, czasem czułam zejście na dno i rabunkową gospodarkę na aktorze. Bo wyłącznie dawałam. A potrzebuję także brać. Być w równowadze dawania i brania. Jak chyba każdy. A poza tym mnie się chce teraz życia. Życia.
Aleksandra Konieczna: aktorka, reżyserka, pedagożka. Była związana z warszawskimi teatrami: Współczesnym, Dramatycznym, TR Warszawa. Grała m.in.: u Krystiana Lupy, Piotra Cieplaka, Grzegorza Jarzyny, Renégo Pollescha. Rola Zofii Beksińskiej w filmie „Ostatnia rodzina” przyniosła jej nagrodę Orła za najlepszą główną rolę kobiecą, a także nagrodę za pierwszoplanową rolę kobiecą i nagrodę Onetu – Odkrycie Festiwalu – na 41. FF w Gdyni. Gra w serialach TVN „Na Wspólnej” i „Diagnoza”, ten ostatni będzie miał swoją premierę 5 września.