Grywa najczęściej królowe i zołzy. Zawsze jednak stara się pokazać ich bezbronność. Zapytana o największe życiowe osiągnięcie Helen Mirren odpowiada, że szczególnie wdzięczna jest losowi za szczęśliwe małżeństwo. Dziś aktorka kończy 79 lat – z tej okazji przypominamy wywiad, którego nam udzieliła.
Rozmowa po raz pierwszy ukazała się na łamach miesięcznika „Sens” w 2020 roku.
Podobno jest pani introwertyczką.
Tak naprawdę mam dwoistą naturę, choć rzeczywiście bliżej mi do introwertyczki. Lubię wchodzić w siebie, ale także zanurzać się w psychikę moich bohaterek. Przy czym nie mam problemów z ekspresją emocji, które w nich odkryję. W życiu prywatnym jestem osobą kontaktową, nie zamykam się w sobie. W moim przypadku ta dwoistość być może ma związek z pochodzeniem. Jestem pół Rosjanką i pół Angielką. Wywodzę się z arystokratycznej rodziny, która w trakcie rewolucji październikowej przebywała w Anglii i gdzie pozostała w obawie o własne życie. Moje prawdziwe imię i nazwisko to Jelena Wasilijewna Mironowa. Mój ojciec, Wasilij Piotrowicz Mironow był Rosjaninem, a mama Brytyjką. Kiedy miałam siedem lat, tata zdecydował się zmienić nazwisko na Mirren, bo chciał się zasymilować. Uważał, że bycie imigrantem nam nie pomoże, że tylko asymilacja zapewni poczucie bezpieczeństwa.
To musiało być ciekawe dzieciństwo: pani matka pochodziła z klasy robotniczej, a ojciec wywodził się ze świata rosyjskiej dyplomacji.
Rodzina mojej mamy pochodziła z East Endu, ona urodziła się w West Hamie. Z kolei moja prababka ze strony ojca była hrabiną, ale już dziadek ze strony ojca trudnił się kupiectwem. Mój ojciec, kiedy przyjechał do Anglii, miał 16 lat i najpierw, żeby się utrzymać, pracował na East Endzie jako krawiec. Był nawet uczestnikiem zamieszek dokerów na Cable Street.
Sądzi pani, że mieszane pochodzenie klasowe i etniczne wpłynęło na pani zdolność do odgrywania ról w całym spektrum uwarunkowań społecznych?
Nie wiem, ale być może coś w tym jest. Trudno przykleić do mnie jakąś etykietkę. Ludzie, którzy pochodzą z ekonomicznie i klasowo różnych środowisk, faktycznie mają w sobie duże pokłady dowcipu, humoru, wrażliwości, a jednocześnie pewien rodzaj twardości, odporności, a te cechy w zawodzie aktora są bardzo pożądane.
Katarzyna Wielka w wydaniu Helen Mirren w serialu HBO (Fot. BEW Photo)
Podobno jako młoda aktorka była pani bardzo niepokorna, chciała pani mieć wpływ na swoje postaci, mimo, że nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem.
Tak. W młodości byłam bezkompromisowa. Kiedy Barrie Keeffe napisał wspaniały scenariusz do filmu „Długi Wielki Piątek”, a mnie zaangażowano do roli Victorii, zwróciłam uwagę na to, że choć wszystkie postaci były świetnie napisane, nie dotyczyło to mojej bohaterki. Victoria jako dziewczyna gangstera wydawała mi się nudna i bezbarwna, była tylko pięknym dodatkiem. Rozmawiałam o tym z reżyserem Johnem Mackenzie. Miałam swój pomysł na Victorię: nie chciałam, by pochodziła z klasy pracującej, ale by była dziewczyną z wyższych warstw społecznych. Bo wtedy ten kontrast między nią a gangsterem stawał się większy – jej postać zyskiwała zupełnie inny wymiar. Niestety w scenariuszu nic nie zostało zmienione, byłam więc wkurzona. Na szczęście dzięki wyrozumiałości Boba Hoskinsa, który był moim ekranowym partnerem, dotarło do mnie ostatecznie, że walka o przeforsowanie swojej wizji nie wyklucza kompromisu... (śmiech)
Kiedy myślę o pani rolach, kobiet silnych, pewnych siebie, wyrazistych, odważnych - zastanawiam się, czy prywatnie Helen Mirren jest do nich podobna.
No właśnie! Na ogół dostaję role kobiet zołzowatych... (śmiech) Nie rozumiem, dlaczego, bo na co dzień jestem bardzo uprzejmą, łagodną i miłą kobietą. Myślę, że tym, co przyciąga widzów do moich bohaterek, nie jest ich zołzowatość, ale bezbronność, zagubienie, słabość. Ta zołzowatość to przecież tylko zewnętrzność, maska, kamuflaż. Ja zawsze robię śledztwo, szukam właśnie tej bezbronności moich postaci. Ich siła, władza nie jest tak ciekawa jak ich słabości, jak to, co w nich głęboko ukryte przed światem.
Które ze swoich filmowych bohaterek lubi pani najbardziej?
Uwielbiałam pracować nad filmową adaptacją „Burzy” Julie Taymor. Oczywiście kręcenie Szekspira w wersji filmowej było bardzo trudne, ale sama rola była niesamowicie interesująca. Kocham takie wyzwania. Julie znacząco zmodyfikowała oryginalny tekst. Książę Mediolanu Prospero jest tutaj kobietą, księżniczką Prosperą, czyli moją bohaterką. Ta zmiana pociągnęła za sobą dalsze konsekwencje. O ile w większości dotychczasowych adaptacji „Burza” była opowieścią o bezkompromisowej walce o władzę, to nasza realizacja koncentrowała się na temacie walki płci. Z ról telewizyjnych najbardziej lubię policjantkę Jane Tennison z serialu „Główny podejrzany” według scenariusza Lyndy La Plante.
Helen Mirren jako detektyw Jane Tennison w wielokrotnie nagradzanym serialu telewizyjnym „Główny podejrzany” (Fot. BEW Photo)
Dlaczego?
Jane nie jest ani podręcznikową feministką, ani dziewczęcą dziewczyną. Jest ambitną, niecierpliwą kobietą i pod wieloma względami zachowuje się jak mężczyzna. Ale nie jest to silna, jednorodna osobowość. Zaintrygowała mnie jej słabość w niektórych obszarach i podatność na ataki, skupiłam się na jej ambicjach, obsesjach, wadach. Rozpoznałam ją w sobie. Prywatnie wiele mnie z nią łączy. Nie przygotowywałam się do tej roli w jakiś szczególny sposób. Po prostu przychodziłam na plan i wszystko się zaczynało. Miałam wielkie szczęście, że mi ją wtedy zaproponowano. Takich bohaterek nie było w tamtych czasach ani w kinie, ani w telewizji. To była bardzo odważna decyzja producentów. W dodatku powierzyli najważniejszą rolę 45-letniej kobiecie. Pamiętam, że któregoś dnia Lynda przyjechała na plan i udzieliła mi cennej rady. Chodziło o to, bym przestała się uśmiechać, bo Jane nie chciała się integrować z otoczeniem. Tymczasem kobiety tak mają, że ciągle się uśmiechają, bo chcą być miłe i dobrze postrzegane przez zespół.
Dzięki tej roli stała się pani aktorką filmową?
Moje zawodowe wybory napędzane są wyłącznie dążeniem do robienia rzeczy, których nie robiłam wcześniej, a które uznaję za interesujące. Detektyw Jane Tennison była świetnie napisaną postacią. Wiedziałam, że mogą nam skasować serial po kilku odcinkach, jeśli wyniki będą słabe. Były rewelacyjne, a przecież kiedy trafiłam na plan, nie miałam pojęcia, co robić i jak ustawić się do kamery, bo wcześniej całe lata grałam tylko i wyłącznie w teatrze.
Dla mnie genialna była także pani kreacja Georginy Spica w filmie Petera Greenawaya...
Niedawno ponownie obejrzałam „Kucharza, złodzieja, jego żonę i jej kochanka” i jeszcze bardziej mi się ten film spodobał. To historia nadużyć, przemocy, ale także wyzwolenia i samostanowienia. Z jednej strony moja Georgina jest kobietą, która mści się za okrucieństwo ze strony męża, z drugiej przemawia przez nią jej seksualność. To właśnie kochałam w tej postaci. I ludzie też ją pokochali. Po premierze przez jakiś czas mogłam dostać dowolny stolik w dowolnej restauracji w Anglii. Cieszyłam się też z tego, że znów mogę pracować z Alanem Howardem, cudownym aktorem szekspirowskim. Wcześniej razem zagraliśmy w „Hamlecie”: on Hamleta, ja Ofelię. Chociaż w filmie Greenawaya Alan nic nie mówił, świetnie się wyczuwaliśmy. Kręciliśmy sceny seksu na całkowicie zaciemnionym planie, nie było widać ekipy. Towarzyszyła nam ciemna kotara i malutka dziurka na obiektyw kamery, która nas filmowała, a więc sytuacja była względnie prywatna i bardzo dla nas komfortowa.
Sceny seksu nigdy pani nie krępowały?
Ważne, by mieć bliską więź z reżyserem lub choreografem. Mój mąż, Taylor Hackford jest reżyserem i nakręcił najpiękniejszą scenę seksu, jaką widziałam w kinie: z Richardem Gere'em i Debrą Winger w filmie „Oficer i dżentelmen”. Oczywiście niekomfortowo być jedyną rozebraną osobą na planie pełnym ubranych facetów, ale jeśli ufasz reżyserowi i wiesz, po co jest ta scena, czemu ma służyć nagość – traktujesz to jako część zadania, pracy, a wtedy wstyd znika.
Helen Mirren z mężem, Taylorem Hackfordem (Fot. BEW Photo)
Pani oscarowa „Królowa” w reżyserii Stephena Frearsa to kreacja, której nie każda aktorka by się podjęła.
Brytyjczycy mają bardzo szczególny stosunek do rodziny królewskiej. Kochają ją, a jednocześnie krytykują. Wiedziałam więc, że muszę być bardzo ostrożna w wypowiedziach na temat mojej bohaterki. Kiedy zaczęłam się przygotowywać do tej roli, nie wiedziałam, od czego zacząć. Nie wiedziałam, jak Elżbietę II „ugryźć”, bo miałam do dyspozycji jedynie okropny dokument, ilustrujący, jak je śniadanie, albo sensacyjne doniesienia tabloidów. Szukałam więc jakichś innych inspiracji. W tym samym roku zagrałam Elżbietę I. Wiele czasu spędziłam, studiując jej portrety – chciałam poczuć, jak ją widzieli współcześni jej malarze. Pomyślałam, że i tym razem do tego wrócę. O ile Elżbieta I na obrazach była bardzo sztywna, sztuczna i majestatyczna, to Elżbieta II była kompletnym jej przeciwieństwem. Na portretach widać bardzo swobodną młodą kobietę, która pozwalała artystom, ale i fotografom robić, co chcą. To mnie ośmieliło. Poczułam się jak jeden z artystów, który stwarza portret monarchini swoimi aktorskimi metodami. Pokazuję, jak ja ją widzę. Dałam więc tej postaci moje jej rozumienie. To mnie wyzwoliło z lęku, przyniosło mi swobodę, pozwoliło uchwycić człowieka, jakąś prawdę pod tym dworskim ceremoniałem.
Królowa Elżbieta II nie mogła wymarzyć sobie lepszej odtwórczyni tej roli. (Fot. East News)
Powiedziała pani kiedyś, że najgorsze, co aktor może zrobić, to spojrzeć w lustro. Co miała pani na myśli?
Aktorstwo musi pochodzić z wewnątrz. Oczywiście są elementy, które pochodzą z zewnątrz: kostium, makijaż, fryzura i inne rzeczy. Wszystko to jest niezwykle ważne, ale najważniejszym elementem spektaklu czy filmu jest to, co bierze się ze środka. Kiedy patrzysz w lustro i pytasz się, czy to, jak wyglądasz, robi odpowiednie wrażenie – popełniasz wielki błąd. Bo wtedy zabijasz w sobie spontaniczność, stajesz się drewnianą kukiełką. W działaniu musi być pewien element braku kontroli. Wydaje mi się, że gdy aktorzy starzeją się i mniej mogą polegać już na swoim młodzieńczym pięknie, mają wreszcie okazję zagrać postać w głębszy sposób. Tak spróbowałam to zrobić właśnie w „Królowej” i w „Głównym podejrzanym”.
Czy starzenie się ma swoje dobre strony?
O tak! Uwolnienie się od konieczności bycia wystarczająco ładną i wystarczająco młodą było dla mnie niczym wyzwolenie. Myślę, że dziś to się zmieniło, ale kiedy zaczynałam karierę, nagminnie obserwowałam, jak aktorki, szczerze mówiąc, nie tak dobre jak ja, ale o wiele ładniejsze – dostawały role w filmie i telewizji. Więc uwolnienie się od tego wymogu jest wielką artystyczną ulgą. Myślisz sobie: „ach, teraz naprawdę mogę skupić się na pracy”.
W wieku 70 lat została pani twarzą L’Oréal Paris. To chyba miłe uczucie?
Jestem zachwycona, że jestem najstarszą modelką z tak dużym (i lukratywnym) kontraktem kosmetycznym. Zawsze myślałam, że najwyższy czas, aby zrobił to ktoś w moim wieku, choć niekoniecznie ja. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego kremy dla kobiet od 50+ reklamują 25-latki. Ignorowanie kobiet po pięćdziesiątce koncernom po prostu się nie opłaca, ponieważ my wydajemy na produkty do pielęgnacji urody o wiele więcej niż młodsze klientki. Więc tak, przyjęłam propozycję udziału w kampanii reklamowej, ale nie zgodziłam się na retuszowanie zdjęć. Nie uważam, że jestem piękna, widzę, jak moje ciało i twarz z wiekiem się zmieniają, ale to nie jest najważniejsze. Wspaniałą rzeczą związaną ze starzeniem jest to, że po prostu mniej się tym przejmujesz.
Helen Mirren w „Dziewczynach z kalendarza”, ciepłym filmie o przyjaźni i akceptacji swojego ciała w pewnym wieku (Fot. BEW Photo)
Branża aktorska nadal mniej akceptuje starsze kobiety?
Istnieje głęboki seksizm w tym obszarze. Jako człowiek kina lubię oglądać na ekranie piękne twarze – to czysta przyjemność, ale jednocześnie chciałabym mieć różnorodność wyboru. Chciałabym móc oglądać twarze, z którymi ja jako dojrzała kobieta sama mogę się identyfikować.
Co uważa pani za swoje największe osiągnięcie?
Im dłuższe jest twoje życie, tym więcej pamiętasz, a ja mam niesamowite wspomnienia. Jestem szczególnie wdzięczna losowi za szczęśliwe małżeństwo. Kocham mojego męża, uwielbiam spędzać z nim czas, choć przyznaję, że niekiedy mam go dosyć. Jednak nie wyobrażam sobie życia bez niego. To naprawdę wielka radość spojrzeć wstecz i pomyśleć o tym wszystkim, co razem zrobiliśmy.
A co pani robi, kiedy nie pracuje?
Uwielbiam ogród. Jestem klasyczną damą z... sekatorem. Dużo czytam. Właśnie skończyłam „Światło, którego nie widać” Anthony'ego Doerra, fantastyczną powieść o drugiej wojnie światowej. Tak często jak to możliwe widuję się ze swoją siostrą Kate, farbujemy sobie nawzajem włosy. Lubię podróżować z mężem, szczególnie do Włoch, gdzie mamy dom i gdzie kobiety w każdym wieku, o różnych kształtach i rozmiarach, chodzą po plaży w bikini – wolne, pewne siebie i nieoceniane przez innych.
Helen Mirren podczas promocji serialu „Katarzyna Wielka” (Fot. BEW Photo)
Helen Mirren, rocznik 1945. Jedna z najbardziej lubianych i nagradzanych brytyjskich aktorek. Laureatka Oscara za „Królową”, dwóch Złotych Globów („Królowa” i „Pożegnanie z Chase”) oraz kilku nagród Bafta za serial „Główny podejrzany”. Od 1997 roku szczęśliwa w małżeństwie z reżyserem Taylorem Hackfordem, nie ma dzieci.