Choć z wyglądu i charakteru Nicole Kidman jest ucieleśnieniem delikatnej muzy artystów, życie nauczyło ją, że sama też świetnie daje sobie radę. Zawodowo zgarnia nagrodę za nagrodą i nie idzie na kompromisy. Prywatnie zyskała spokój i dystans do świata blichtru. Dziś kończy 57 lat. Komu lub czemu zawdzięcza swoją siłę? – zdradziła w rozmowie z Mariolą Wiktor.
Rozmowa po raz pierwszy ukazała sie w miesięczniku „Sens” (wydanie 8/2020).
W serialu HBO „Od nowa” zagrałaś kobietę sukcesu, której życie wywraca się do góry nogami, gdy nagle znika jej ukochany mąż. Ty sama dobrze wiesz, jak to jest budować swój świat od nowa.
Tak, rozstanie z Tomem Cruisem wiele mnie nauczyło. Dziś, po latach, mam do tego spory dystans. Wtedy jednak zawalił mi się świat. Dopiero z czasem zrozumiałam, że mimo bólu nigdy nie wolno się poddawać, że zawsze trzeba się podnosić. Zgodnie ze starą zasadą, że jeśli cię coś nie zabije, to cię wzmocni. Dojrzałam, odkryłam, że potrafię być silna i że mogę istnieć bez Toma, a życie toczy się dalej. To było ważne. Zdefiniowałam się na nowo. Odpowiedziałam sobie na pytania, kim jestem i czego naprawdę chcę. To był długi proces. Starałam się żyć normalnie, pracować. Byłam znów wolna, zaczęłam odnawiać kontakty z przyjaciółmi. Jednak dość długo unikałam zaangażowania w związek, bo bałam się zranienia, stałam się nieufna, ostrożna. Zaczęłam jeszcze więcej pracować, odnosić sukcesy, ale kiedy nie ma się tej radości z kim podzielić, to one już tak nie cieszą. Pamiętam, jak gorzko smakował mi Oscar za rolę Virginii Woolf w „Godzinach” Stephena Daldry’ego. Piłam szampana na przyjęciu, odbierałam gratulacje, miałam statuetkę w ręku, pozowałam do zdjęć, a jednocześnie czułam się samotna jak nigdy w życiu.
W serialu „Od nowa” Nicole Kidman partneruje Hugh Grant. (Fot. materiały prasowe)
A jednak to właśnie dzięki pracy stanęłaś na nogi…
Kiedy grałam w „Moulin Rouge!”, reżyser Baz Luhrmann powiedział, że przyszłam jako pani Cruise, a zakończyłam zdjęcia jako Nicole Kidman. To był jeden z najpiękniejszych komplementów, jaki usłyszałam. Buz pierwszy uwierzył, że mogę zagrać w musicalu, zatańczyć, zaśpiewać. Świetnym lekarstwem na moją porozwodową depresję okazała się także wspomniana wcześniej rola cierpiącej na chorobę afektywną dwubiegunową pisarki Virginii Woolf. Ta postać pomogła mi na nowo odnaleźć sens życia. Byłam wtedy na tak wielkiej huśtawce nastrojów, że z wielką intensywnością wcieliłam się w Virginię, szczególnie w scenie, gdy ta próbuje się utopić. W którymś momencie naprawdę się nią stałam. Kiedy mówi, że żyje życiem, którym nie chce żyć, a potem wypowiada zdanie: „Nie znajdziesz spokoju, unikając życia”, aż przeszył mnie dreszcz. Bo to było o mnie. O takich rolach mówi się, że nie przychodzą do ciebie przypadkiem. Dzięki Virginii uwolniłam się od swoich koszmarów i niepokojów. Zrozumiałam, że nie mogę dłużej uciekać od życia. To była najlepsza terapia, jaka mi się przytrafiła.
Bardzo poważnie podchodzisz do każdej roli. Niezwykle starannie się do nich przygotowujesz. One wszystkie wiążą się z wielką transformacją i fizyczną, i psychiczną. Lubisz wyzwania i eksperymenty?
O tak… (śmiech) Uprawiam coś w rodzaju aktorskiej rebelii. Nie chcę być gwiazdą powielającą dość podobne, schematyczne postaci, ale aktorką, która uwielbia nieustannie próbować czegoś nowego. To dlatego przyjmowałam role w kinie europejskim, na przykład w „Dogville” u Larsa von Triera albo u bardzo kreatywnych, autorskich reżyserów, jak Jane Campion czy Anthony Minghella. Nie boję się nagości na ekranie i nie idę na kompromisy – do tego ośmielił mnie Stanley Kubrick. Przyjmuję role, które szokują, wymagają przekraczania siebie, jak scena masturbacji i orgazmu w „Paperboy”. Kiedy gram takie trudne sceny, to tak dalece wchodzę w rolę, że zapominam o własnych zahamowaniach czy wstydzie, choć prywatnie zawsze byłam i jestem nadal znacznie mniej śmiała i nie tak odważna. Pobrzydziłam się także wcześniej w „Godzinach”. To było jednak konieczne. Pomogło mi unieść ciężar tej postaci.
Za rolę Virginii Woolf w filmie „Godziny” Nicole Kidman otrzymała Oscara. Dzięki charakteryzacji była nie do poznania. (Fot. BEW Photo)
Jestem pod wrażeniem Twojej niedawnej kreacji policjantki w thrillerze „Niszczycielka”, w którym kolejny raz bardzo oszpeciłaś się dla roli.
Dziękuję. To, co mnie w tym zawodzie pociąga, to właśnie możliwość ciągłej metamorfozy. Jestem przede wszystkim aktorką, a nie lalką Barbie, która zawsze musi być śliczna. Radykalna zmiana wyglądu wpływa na zmianę zachowania, sposobu poruszania się, barwę głosu… Sztuczny nos, nowa fryzura, ciężki chód, obolałe i posiniaczone ciało policjantki detektywa, wytarta skórzana kurtka – to moje narzędzia pracy, za pomocą których głębiej docieram do pokładów osobowości bohaterki. Erin Bell to zmęczona życiem kobieta, która wraca do starej sprawy, przywołującej jej dawne traumy. Kobiety w kinie akcji, takie jak Panna Młoda w „Kill Bill” albo Lisbeth Salander w „Dziewczynie z tatuażem” musiały − oprócz tego, że potrafią się bić − być piękne, ze świeżą pomadką na ustach, a moja bohaterka przeciwnie. I to mi się bardzo spodobało. Fajne w Erin jest także to, że mamy tutaj do czynienia z kobiecą wersją „Brudnego Harry’ego”, takiego damskiego samotnego wilka, który sam stanowi swoje prawa. Z drugiej strony Erin, choć nie jest najlepszą matką nastolatki, stara się zmienić właśnie dla córki, o której los się obawia. To jest kobieta, która nie może wyrazić siebie, nie może powiedzieć, że kocha. Bardzo skomplikowana postać.
„Niszczycielka” z 2018 roku (Fot. BEW Photo)
Twoje ostatnie filmy podejmują ważne społecznie i obyczajowo zagadnienia. Myślę o „Wymazać siebie” czy o „Gorącym temacie”. Czy dlatego się na nie zdecydowałaś?
Tak. Chcę brać udział w filmach, które są o czymś, które wywołują w widzach emocje, skłaniają do refleksji. W filmie „Wymazać siebie” gram żonę pastora i matkę chłopaka, który zostaje poddany terapii konwersyjnej. Jest to pseudonaukowa praktyka, która ma zmieniać orientację seksualną pacjenta z homo- lub biseksualnej na heteroseksualną. Choć jest to nieetyczne, niebezpieczne i upokarzające, to jest prawnie dopuszczone w aż 36 stanach, odbiera ludziom ich płciową tożsamość. Ten film jest głosem sprzeciwu. A moja bohaterka z posłusznej kury domowej i żony przy mężu zmienia się w kobietę, której tradycyjny model rodziny zaczyna doskwierać i która bierze w obronę syna oraz jego wolność wyboru.
„Gorący temat” dobrze przygotował grunt pod rozwój ruchu #MeToo w branży filmowej.
Zgadzam się, choć sprawa molestowania dotyczy w tym wypadku stacji telewizyjnej „Fox”. Przypomnę może kontekst: w 2016 roku dziennikarka Gretchen Carlson oskarżyła Rogera Ailesa, superwpływowego szefa Foxa o wieloletnie molestowanie i zawodową degradację w reakcji na to, że ośmieliła się odrzucić jego niemoralne propozycje. Sprawa zakończyła się ugodą sądową i rekordową odprawą dla dziennikarki [40 mln dolarów – przyp. red.]. W „Gorącym temacie”, inspirowanym tym skandalem gram Gretchen. Niezdrowe relacje: z mobbingiem, zastraszaniem i ślepą lojalnością na czele – zainfekowały wszystkie szczeble telewizyjnej hierarchii, zachęcając do patrzenia na seksizm i propozycje szefów jak na zwyczajne „ekscentryzmy”, zachowania typowe i w gruncie rzeczy naturalne w świecie mediów i show-biznesu. Takie lustrzane odbicie stosunku branży filmowej do Harveya Weinsteina.
„Gorący temat” (Fot. materiały prasowe)
Nie uważasz, że nie dochodziłoby do molestowania kobiet w branży telewizyjnej czy filmowej, gdyby większy wpływ na decyzje miały tutaj kobiety?
Bardzo kibicuję kobietom w tych zawodach i solidaryzuję się z nimi. Jednak minie jeszcze wiele lat, zanim wypracujemy prawdziwy parytet. Jedną z kobiet, która pomogła mi uświadomić sobie moją pozycję jako aktorki w tym biznesie, jest Meryl Streep, z którą zagrałam w „Wielkich kłamstewkach”. Była moją ekranową teściową. Jest profesjonalna, zawsze przygotowana, wciąż podekscytowana i ciekawa wszystkiego na planie. Uwielbiam ją! Wychowała troje dzieci, nadal ma tego samego męża i nadal jest rozchwytywana przez reżyserów. Robi to, co chce. Dla mnie ideał! Wcześniej moją idolką została Jane Campion. Była pierwszą osobą, która wzięła mnie pod swoje skrzydła. Miała ogromny wpływ na kształtowanie mojej osobowości artystycznej i wciąż jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółkami.
Za rolę w serialu „Wielkie kłamstewka” Nicole Kidman otrzymała Złoty Glob. (Fot. materiały prasowe)
Pochodzisz z Australii, ale urodziłaś się na Hawajach…
Tak, mój australijski ojciec Anthony studiował w Honolulu. Tam się urodziłam, ale wychowałam się z młodszą siostrą w Sydney. Moja matka była wychowawczynią, ale przede wszystkim feministką – często zabierała nas na protesty. Ojciec był wybitnym psychologiem klinicznym, ale nigdy nie kusiło mnie, aby wejść na ścieżkę kariery naukowej lub medycznej. Pamiętam, jak występowałam w Sydney w szkolnych przedstawieniach, kiedy byłam naprawdę mała. W jednym z nich zagrałam… owcę, która się wykrwawia i umiera. Za kulisami roześmiałam się i powiedziałam sobie, że to jest to, co chcę w życiu robić… (śmiech)
No ale od szkolnych przedstawień do prawdziwej kariery droga jeszcze bardzo daleka…
Tak, to rzeczywiście była długa droga. Jako nastolatka byłam aktywna w teatrze młodzieżowym i zaczęłam zdobywać role telewizyjne i filmowe w Australii. Oczywiście wyjechałam stamtąd, ale nie do Los Angeles, tylko do Nowego Jorku, bo fascynował mnie teatr i Broadway. Kiedy poszłam na casting do roli Ofelii w „Hamlecie”, którego reżyserował mój idol, Kevin Kline w Public Theater, to poczułam, że złapałam Pana Boga za nogi. Widziałam się więc nie w kinie, ale w teatrze. Jeśli chodzi o kino, przełomem była „Martwa cisza”, thriller w reżyserii Philippa Noyce’a z 1989 roku. To film australijski, który zebrał bardzo dobre recenzje i trafił do dystrybucji w Stanach Zjednoczonych. Obejrzał go Tom Cruise i zaproponował mi współpracę. Tak do mojego życia wtargnęło Hollywood. Jednak ten etap mam od dawna za sobą. Kiedy związałam się z Keithem Urbanem, przeprowadziłam się do Nashville w Tennessee, choć mamy także dom w Beverly Hills. No i jest też farma w Australii, na której hodujemy alpaki. Mamy tam również kurczaki, ryby, koty. Jeździmy tam oczywiście wtedy, kiedy mam przerwę w zdjęciach i Keith może mi towarzyszyć.
Z tego co mówisz, wynika, że coraz bardziej uciekasz od mainstreamu. I coraz rzadziej bywasz w Hollywood. To nietypowe jak na królową Fabryki Snów…
Oczywiście za wszystkim stoi mój mąż, który jest muzykiem country i mieszka w Tennessee od lat. Tutaj razem wychowujemy dwójkę naszych dzieci: Sunday i Faith. I coraz lepiej się tutaj czuję. W Nashville aktorzy nie są tak ważni jak muzycy, mogę więc spokojnie chodzić po ulicach, spacerować z córkami w parku i rozmawiać z innymi matkami.
Nicole Kidman i muzyk Keith Urban są małżeństwem od 2006 roku. (Fot. Getty Images)
Nie żal Ci życia w Hollywood?
Absolutnie nie! To dla mnie pewna nowość i odkrycie innej jakości życia, bo dotąd żyłam w blasku fleszy, a o sławę męża nie jestem zazdrosna. Żyję mniej barwnie i luksusowo, ale znacznie spokojniej i wolniej. Dzięki Keithowi odzyskałam poczucie bezpieczeństwa i jestem bliżej życia. Choć ciężko mówić o pełnej stabilizacji, bo żyjemy trochę jak Cyganie. Jeśli nie gram, często towarzyszę Keithowi w trasach koncertowych. Oczywiście nie zamierzam wycofać się z kina, ale odkąd urodziła się Sunday, nie gram już tak dużo i tak intensywnie jak kiedyś. Nadal trudno jest mi godzić obowiązki matki, żony i aktorki, ale nie mam poczucia, że coś poświęcam albo tracę bezpowrotnie. Stałam się łagodniejsza i bardziej wyrozumiała dla siebie. To w końcu przywilej dojrzałości… Prawda?
Nicole Kidman, australijska aktorka ceniona przez krytyków i widzów. Oprócz wymienionych w wywiadzie filmów znana także z takich obrazów, jak „Portret damy”, „Za wszelką cenę”, „Australia”, „Wzgórze nadziei”, czy „Batman Forever”.