1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Siostra Eliza Myk: "Spełniam się jako matka, opiekunka i mentorka"

Eliza Myk to dominikanka, pracuje w Domu Pomocy Społecznej dla chłopców z niepełnosprawnością intelektualną w Broniszewicach, tzw. Domu Chłopaków. (Fot. Dariusz Kobucki/Studio Inigo)
Eliza Myk to dominikanka, pracuje w Domu Pomocy Społecznej dla chłopców z niepełnosprawnością intelektualną w Broniszewicach, tzw. Domu Chłopaków. (Fot. Dariusz Kobucki/Studio Inigo)
– Nie dzielą i nie kategoryzują ludzi. Cieszą się spotkaniem z każdym, bez względu na to, czy jest prezydentem, papieżem czy zwykłym człowiekiem – mówi Siostra Eliza Myk o swoich podopiecznych z Domu Chłopaków w Broniszewicach. Dzięki nim spełnia się jako matka, opiekunka i mentorka. I to o nich najczęściej spiera się z Bogiem.

Ilu chłopców mieszka teraz w Broniszewicach?
Dwa tygodnie temu odszedł Kubuś, więc chwilowo mamy w domu 55 chłopców i tyleż odrębnych historii, charakterów, marzeń i niepełnosprawności, bo żadna z nich się nie powtarza. Każdy z chłopców potrzebuje nas w innej roli, dlatego dzięki nim spełniamy się na różnych płaszczyznach, jako kobiety, matki, opiekunki, mentorki...

Matki? Przecież wstępując do zakonu, wyrzekły się siostry macierzyństwa.
To prawda, ale ono i tak przyszło. To jest dowód na to, że Bóg niczego nie zabiera. Wielu ludziom wydaje się, że pójście do zakonu to koniec świata, trzeba ze wszystkiego zrezygnować. Tymczasem to miejsce także dla spełnionych i szczęśliwych kobiet. Nasze życie jest tego najlepszym przykładem. W Broniszewicach chcemy zapewnić chłopcom szeroko rozumiane poczucie bezpieczeństwa. A wiadomo, że nie ma dla nich nic cenniejszego niż relacja z mamą. Chłopcy sami wybierają, przy kim czują się szczęśliwi, instynktownie wyczuwają, która z nas ma do nich większą słabość. Zaczynają nazywać swoje ukochane siostry „mamami”, a my naturalnie wchodzimy w tę rolę. Oczywiście pytałyśmy psychologów i pedagogów, czy jest to właściwe, i oni twierdzą, że dla dzieci, które nie mają kontaktu z biologiczną rodziną, więź z nami jest niezwykle ważna, wpływa na ich rozwój, zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Nie możemy im tego odbierać, więc jesteśmy mamami.

A jak wpadła siostra na pomysł, by wybrać taką drogę życiową?
Wszystko zaczęło się 14 września 1988 roku o godzinie 18.15, na lekcji religii. Chodziłam do bardzo dużej szkoły, w której uczniowie byli anonimowi. Nauczyciele po prostu nie byli w stanie nas wszystkich zapamiętać. Wtem pojawił się ksiądz, który po pierwszym przeczytaniu listy obecności wywołał mnie do tablicy, mówiąc „Gosiu”, tak jakby mnie znał od lat. To był szok. Tym bardziej że na religii nie wykazywaliśmy się nadmierną grzecznością ani pobożnością, a on mimo to miał dla nas mnóstwo życzliwości i zrozumienia, nikogo nie krytykował, nie oceniał. To dobro, serdeczność i szacunek do drugiego człowieka mnie urzekły. Nie pochodzę z ortodoksyjnej rodziny. Rodzice dbali o moje wychowanie religijne, ale sami nie dawali przykładu. W Szczecinie takie luźne podejście do Kościoła było wtedy normą. Kiedy oznajmiłam rodzicom, że chcę wstąpić do zakonu, mama strasznie płakała i długo nie mogła się z tym pogodzić.

Ale czy poświęcając się tak bardzo chłopcom, nie zaniedbuje siostra Boga? Przy dzieciach myślami jest się zawsze tu i
teraz. Na ziemi, nie w niebie.
Miałam kiedyś taki dylemat, chciałam się perfekcyjnie wywiązywać ze wszystkich swoich obowiązków: opiekuńczych, zawodowych, bo pracuję jako księgowa, ale także tych zakonnych. Miotałam się strasznie i byłam tym bardzo zmęczona. Pewnego dnia otworzyłam na chybił trafił Pismo Święte i trafiłam na cytat mówiący o tym, z czego będziemy rozliczani na Sądzie Ostatecznym: byłem głodny, a daliście mi jeść, byłem spragniony, a daliście mi pić, byłem chory, a odwiedziliście mnie. To mnie odblokowało. Zrozumiałam, że liczy się przede wszystkim nasza postawa wobec innych ludzi. Opiekując się chłopcami, nie zaniedbuję Boga, który przecież jest w drugim człowieku. Nie namawiam oczywiście do tego, żeby się nie modlić. My robimy to zawsze wcześnie rano. Czasem w ciągu dnia też marzy mi się chwila na modlitwę, ale to zazwyczaj jest nierealne. Dzieci są niesamowicie kreatywne, a my cały czas musimy podążać za ich fantazją i potrzebami.

Mimo wszystkich starań chłopcy często odchodzą wcześniej niż powinni. Jak siostra sobie z tym radzi?
Nie radzę sobie. Przeżywam żałobę, depresję, smutek ogromny, boli mnie całe ciało. Kiedy jestem na wyjeździe i o nietypowej porze dzwoni telefon z Broniszewic, to zawsze pojawia się myśl, że któreś z dzieci umarło. Pożegnałam ich już ponad czterdzieścioro, w różnym wieku. Nie potrafię się do tego przyzwyczaić. Odchodzenie dzieci to coś, co Panu Bogu zdecydowanie nie wyszło.

Nie jest nieomylny?
Traktuję Go jako partnera, towarzysza życia, nie jest to jednak relacja bezkrytyczna. Zdarzają nam się kłótnie, szczególnie jeśli coś układa się po Jego myśli, a nie po mojej. Rozumiem, że jestem człowiekiem i nie muszę znać wszystkich Jego zamysłów, ale uważam, że czekanie miesiącami lub latami na to, by coś zrozumieć, to już przesada. Tych powodów do kłótni jest chyba więcej niż gdybym miała prawdziwego faceta z krwi i kości, bo człowiek ani mnie nie stworzył, ani nie odpowiada za moją urodę, zdrowie czy proces starzenia, a od Boga jednak wszystko to zależy. Dlatego moje pretensje są uzasadnione, szczególnie teraz, kiedy hormony szaleją. Skoro wymyślił, że kobieta przekwita, musi być dla mnie bardziej wyrozumiały.

To chyba najlepiej zrozumie druga kobieta. Ma siostra jakąś mentorkę?
Zdecydowanie jest nią moja mama. Ciągle przyłapuję się na tym, że kiedy mam jakiś dylemat, dzwonię do niej po radę. Wiem, że będzie szczera, a jeśli zrobię coś nie tak, na pewno mi o tym powie. W zakonie natomiast poznałam siostrę Beniaminę, która jest dla mnie niedoścignionym wzorem. Od kiedy przestałam starać się jej dorównać, czuję się znacznie lżej. Garściami korzystam jednak z jej cierpliwości, wyrozumiałości i umiejętności wsłuchania się w drugiego człowieka. Zawsze inspirowała mnie też Matka Teresa, która widziała Boga w ludziach najbiedniejszych i wykluczonych. Taki Kościół mi się marzy.

A czego siostra nauczyła się od chłopców?
Oni są moimi mentorami w relacjach międzyludzkich. Kocham ich za to, że nie dzielą i nie kategoryzują ludzi. Cieszą się spotkaniem z każdym, bez względu na to czy jest prezydentem, papieżem czy zwykłym człowiekiem. Ich niepełnosprawność sprawia, że nie mogą pracować, nie spieszą się więc, mają czas kochać drugiego człowieka. Uwielbiam ich szczerość i bezpośredniość. Wszystko, co robią, jest na miejscu. Cieszę się, że uczestniczę w ich świecie, bo jest on absolutnie wyjątkowy.

Czy chłopcy wspominają swoich rodziców?
Większość ich nie zna lub nie pamięta. Zaledwie dziesięciu utrzymuje stały lub sporadyczny kontakt z rodzinami i ci zawsze mówią ciepło o najbliższych. Ale nawet chłopcy, którzy mają traumatyczne wspomnienia, opowiadają o nich bez emocji, po prostu stwierdzają fakty: mama mnie biła, nie lubiła czy zrzuciła ze schodów. Każdy ma zupełnie inną przeszłość, ale żaden z nich nie czuje żalu do rodziców. Oni nie roztrząsają, nie mają chyba takiej refleksji, że to, co ich spotkało, nie zawsze mieści się w normie.

Siostry w głębi duszy nie oceniają tych rodzin?
Myślimy o rodzicach chłopców często, ale nigdy ich nie oceniamy. To do niczego nie prowadzi. Żadna z nas nie urodziła dziecka z niepełnosprawnością i nie jesteśmy w stanie powiedzieć, jak same byśmy się zachowały w takiej sytuacji. Skupiamy się bardziej na dzieciach, ale jeśli mamy potrzebują naszego wsparcia, też im je zapewniamy. Chcemy, żeby miały poczucie bezpieczeństwa, świadomość, że wychowujemy razem, że one nikomu swojego dziecka nie oddały, bo to jest dla nich straszny stygmat. Rodzice nie oddają nam swoich dzieci, tylko proszą nas o pomoc, bo warunki, ich psychika, wiek czy zdrowie nie pozwalają na dalszą samodzielną opiekę. To po prostu nie podlega ocenie. Trzeba to przeżyć, żeby zrozumieć.

Co powiedzieć kobiecie zmuszonej do urodzenia dziecka, które nigdy nie będzie miało szansy na normalne życie?
Może to, że są takie domy, jak nasz, w których nikt nie będzie jej osądzał. Rozumiemy, że mama może sobie nie poradzić z niepełnosprawnością dziecka i jesteśmy od tego, żeby jej pomóc. Możemy zachęcać do podtrzymywania relacji, ale nie ma w tym żadnej presji. To jej decyzja, każdą uszanujemy. Jeżeli sytuacja przerasta kobietę, niech ułoży sobie życie na nowo, a my zajmiemy się jej dzieckiem w pełni i zadbamy o to, by było szczęśliwe. Znam matki, które zbyt długo zwlekały z poproszeniem o pomoc, a kiedy w końcu to robiły, okazywało się, że nie mają już żadnego kontaktu z pozostałymi, zdrowymi dziećmi. To są ogromne koszty. Rozumiem, że nie każdy jest gotowy je ponieść. Niedawno w naszym domu zmarł Michał, którego rodzina odwiedzała od czasu do czasu. Po jego śmierci mama podziękowała nam za opiekę nad nim, bo dzięki temu mogła zapewnić szczęśliwe i pełne dzieciństwo pozostałym dzieciom. Dla mnie to niesamowicie świadome macierzyństwo, pogodzenie się z losem, bez wyrzutów sumienia, które są zupełnie niepotrzebne.

A czy siostra jako opiekunka i mentorka chłopców popełnia czasem błędy wychowawcze?
Jasne, jestem zwyczajnym człowiekiem z normalnymi słabościami, czasem brakuje mi sił, nie posiadam wszechwiedzy. Jako kobieta w ciągu miesiąca miewam słabsze dni, kiedy emocje są bardziej rozbujane. Nie jestem ideałem. Dlatego nie lubię, gdy ludzie piszą o nas „anioły z Broniszewic”. Każdej z nas zdarzają się wpadki z braku cierpliwości. Jeśli jednak zbyt impulsywnie zareagujemy, za bardzo podniesiemy głos, zawsze później przepraszamy, wyjaśniamy przyczynę swojej frustracji i staramy się to jakoś wynagrodzić. Oczywiście o żadnej przemocy nie ma mowy. Wszyscy patrzymy sobie na ręce.

Drugi raz nawiązała siostra do swojej kobiecości, przekwitania, menstruacji. Często zapominamy o tym, że siostry zakonne to też kobiety.
Cóż, nie funkcjonujemy tylko w sferze duchowej, cielesność także nas dotyczy. Mama zawsze zwracała uwagę na moją kobiecość, na to, jak chodzę, jak się ubieram. Jako nastolatka uwielbiałam krótkie spódniczki i buty na obcasie. Nie wróżono mi w zakonie długiej kariery. Nawet kiedy nosiłam już habit, zwracała uwagę na dodatki, prosiła, żebym nie zakładała zbyt ciężkich butów czy rozciągniętych swetrów. Kobiecość nie jest dla mnie tematem tabu, lecz czymś oczywistym. Jestem kobietą Pana Boga, ale moje ciało podlega tym samym procesom co każdej z nas.

Nie boi się siostra mówić o sprawach trudnych. W niedawno wydanej książce „Siostry z Broniszewic. Czuły Kościół odważnych kobiet” pojawia się m.in. temat depresji czy niełatwej sytuacji kobiet i zakonnic w Kościele.
Depresja była dla mnie ważnym, osobistym doświadczeniem, które zmieniło moje postrzeganie świata. Kiedy zaczęły się pierwsze objawy, nie rozumiałam siebie, wściekałam się, że nie mam na nic siły. Inne siostry śmigały, a ja ledwie mogłam wyjść z łóżka. Złość sprawiała, że wpadałam w błędne koło bezradności. Kiedy usłyszałam od lekarza diagnozę, poczułam ulgę, zaczęłam leczenie. Diagnoza może być momentem odbicia, dlatego warto mówić o tym, że kiedy dzieje się coś złego, to trzeba jak najszybciej skorzystać z pomocy specjalisty.

Jeśli jednak chodzi o rolę kobiet w Kościele, nie łudzę się, że nasze rozmowy w książce coś zmienią. Życie w Broniszewicach pochłania nas tak bardzo, że nie mamy na co dzień czasu ani siły, by dogłębnie analizować politykę Kościoła. Kiedy Piotrek Żyłka, dziennikarz i współautor książki, pierwszy raz zapytał mnie o udział kobiet w episkopacie, nie mieściło mi się to w głowie. Wiadomo, że episkopat to tylko faceci, ale później pomyślałam, że przecież u papieża Franciszka coś się jednak w tej kwestii zmienia i zakonnic w jego otoczeniu przybywa. A więc może współdecydowanie kobiet w naszym Kościele nie byłoby takie złe, zwłaszcza że w pewnych kwestiach jesteśmy chyba lepszymi ekspertkami, bo znamy je z praktyki, nie tylko z teorii. Wiele sióstr mogłoby wykorzystać swoją rzetelną, często wszechstronną wiedzę. Sama jednak nigdy nie chciałabym wyjechać z Broniszewic i zasiadać na jakimś urzędzie, bez kontaktu z ludźmi. To skończyłoby się nie jedną, a chyba siedmioma depresjami.

Jak można pomóc siostrom i chłopcom z Broniszewic?
Ważny jest wolontariat, ale taki długoterminowy, co najmniej półroczny. Okres adaptacyjny trwa minimum tydzień, a przez miesiąc musimy towarzyszyć początkującej osobie non stop, by poznała dzieci, ich potrzeby i nie skrzywdziła nikogo niewiedzą. Jesteśmy też w trakcie zbiórki na kaplicę dla chłopaków. Nie dla chorej indoktrynacji dzieci, ale dlatego, że uczestnictwo we mszy sprawia im wielką radość. Wiem, że dla niektórych to może być oburzające, docierają nawet do nas głosy, że może lepiej byłoby zainwestować w rehabilitację. Ale my zaspokajamy potrzeby zdrowotne chłopców na najwyższym poziomie. Natomiast udział we mszy jest dla nich rodzajem atrakcji, odskoczni od codzienności. Tymczasem teraz do niewielkiej kaplicy na piętrze można dotrzeć tylko małą windą, w której nie mieści się łóżko czy duży wózek. Dlatego chcemy wybudować większą kaplicę na parterze, z podjazdem, wygodnym dojściem, żeby każdy miał do niej swobodny dostęp. Bez darczyńców tego nie zrobimy.

Polecamy: \ Polecamy: "Siostry z Broniszewic. Czuły Kościół odważnych kobiet", s. Eliza Myk, s. Tymoteusza Gil, Łukasz Wojtusik, Piotr Żyłka, wyd. WAM. (Fot. materiały prasowe)

Eliza Myk dominikanka, pracuje w Domu Pomocy Społecznej dla chłopców z niepełnosprawnością intelektualną w Broniszewicach, tzw. Domu Chłopaków. Wsparcie przez stronę domchlopakow.pl.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze