1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Katarzyna Wodecka-Stubbs: „Jakby tata z nami był”

Katarzyna Wodecka-Stubbs, córka Zbigniewa Wodeckiego, producentka muzyczna i filmowa, menedżerka kultury (Fot. Weronika Łodzińska-Duda)
Katarzyna Wodecka-Stubbs, córka Zbigniewa Wodeckiego, producentka muzyczna i filmowa, menedżerka kultury (Fot. Weronika Łodzińska-Duda)
Stoi za jedną z najbardziej zaskakujących muzycznych premier ubiegłego roku – „Wodecki Jazz ’70 – dialogi”. Na okładce płyty młody chłopak w ciemnych okularach układa palce w geście zwycięstwa. Chłopak, a potem mężczyzna, którego wszyscy w Polsce znali. A może wcale nie, może znaliśmy tylko jakiś fragment większej całości? Wiele jest jeszcze do odkrycia. To zadanie wzięła na siebie Katarzyna Wodecka-Stubbs – córka Zbigniewa Wodeckiego, producentka.

Wywiad po raz pierwszy ukazał się w miesięczniku „Zwierciadło” numer 9/2021. Przypominamy go na łamach naszego portalu z okazji 5. rocznicy śmierci Zbigniewa Wodeckiego.

„W piosence chodzi o to, żeby się ludzie zabawili, rozerwali. Komponując, muszę kombinować, żeby nie było za trudno, żeby się to ludziom kojarzyło z tym, co pamiętają, z »Zacznij od Bacha«, »Chałupami…«, »Pszczółką Mają«”. To cytat z wywiadu z twoim tatą udzielonego w połowie lat 90. W tamtym czasie często powtarzał, że na scenie i na płytach nie może sobie pozwalać na zbyt wiele, bo wie, że to nie przejdzie.
Rzeczywiście, w tamtych czasach takie było taty przekonanie. Doskonale pamiętam jego gorycz, że wiele rzeczy, które skomponował i uważał za wartościowe, ląduje w szufladzie. Ale połowa lat 90. to już inny moment. Tata, wtedy czterdziestoparoletni, najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie ma się co szarpać. Miał w repertuarze 17 sprawdzonych utworów, które grał praktycznie codzienne. Wybierając już jednoznacznie tę drogę – estradę, telewizję, „Pszczółkę...”, „Chałupy...” – podjął świadomą decyzję, że tak chce grać dla ludzi. I to właśnie – pogodzenie się, odpuszczenie – dało mu, mam wrażenie, dużo wewnętrznego luzu. Rozpiął koszulę, założył dżinsy. To ta wersja taty, którą pamięta większość ludzi. Z każdym zagadał, w rozmowie natychmiast skracał dystans. Widziałam tę transformację – ze Zbigniewa Wodeckiego w uwielbianego towarzysko i na scenie Zbyszka Wodeckiego.

Mamy rok 2021, a na rynku ukazuje się album „Wodecki Jazz ’70 – dialogi” z młodzieńczymi kompozycjami, w których twój ojciec, bez kompromisów, pozwalał sobie na bardzo wiele. Ta płyta mnie niesamowicie wzruszyła. Uważam ją za wybitną. To ty odpowiadasz za jej wydanie, ty zdecydowałaś, że pokażesz publiczności ojca w tej właśnie wersji. Skąd wzięłaś te utwory?
Po odejściu taty, po tym, jak w ogóle byłam w stanie myśleć, działać i konfrontować się z jego głosem, zamówiłam kwerendy, wyciąg wszystkiego, co nagrał w Polskim Radiu i Telewizji Polskiej. W czasach PRL każdy oddział radia miał swoją orkiestrę radiową i studio, a dzięki temu, że wszystko musiało być formalnie zatwierdzone, żeby w ogóle doszło do nagrania, dzisiaj można to powyciągać. Śmieję się, że pomysł na ten album rodził się w pociągach relacji Kraków–Warszawa i Warszawa–Kraków, i faktycznie tak było. Kursowałam w tę i z powrotem, załatwiając różne formalności związane z tatą, a potem przesłuchiwałam to wielkie archiwum w warsie, w słuchaweczkach. Z samego radia miałam prawie 300 utworów. Na wydrukowanej na papierze kwerendzie, która przez te dwa lata podróżowania pociągami zmieniła się w nieco wymięty, troszkę zalany kawą artefakt, zaznaczałam każdy odsłuchany utwór i każdą jego wersję, notując, co to za gatunek: jazz, samba, utwory teatralne, bo i takie tata tworzył. Wydawało mi się, że dobrze znam jego dorobek, a jednak znajdowałam rzeczy, których nigdy w życiu nie słyszałam.

Tata tworzył najwięcej w latach 70., próbował wtedy muzycznie praktycznie wszystkiego. Ja w ogóle uwielbiam lata 70., cały ich koloryt, wiedziałam, że to fajny pomysł na projekt. Na samym początku myślałam, że stworzymy ze wszystkich tych utworów, po bożemu, antologię. W zeszłym roku wybrałam jednak jazz, tak zaczęła się ta przygoda.

Wyszło zupełnie nie po bożemu. Weźmy Leszka Możdżera, który wyczynia z kompozycją twojego ojca rzeczy niesamowite, na granicy szaleństwa.
A nawet w duecie z tatą – bo w tym utworze grają razem, to połączenia nagrania archiwalnego ze współczesnym. Leszka Możdżera, którego twórczość uwielbiam, w kontekście taty usłyszałam wcześniej w brawurowym wykonaniu „Pszczółki Mai”, kiedy był gościem na naszym festiwalu Wodecki Twist. To było genialne – jazzman z pszczołą! Widziałam, że stworzyło się jakieś ciekawe napięcie, więc zapytałam Leszka, czyby nie przesłuchał jazzowych kompozycji taty. Czy, przede wszystkim, mógłby je ocenić i powiedzieć mi, czy to ja zwariowałam, czy to rzeczywiście jest wybitne. Potem temat trochę odsunął się w czasie, po drodze wybuchła pandemia. I kiedyśmy się z Leszkiem ponownie spotkali, powiedział mi, że nie zwariowałam. W późniejszych recenzjach naszej płyty napisał, że nie dość, że wybitne, to jeszcze wstrząsające. Przepraszam, teraz ja się wzruszyłam.

Wiedziałam, że nie chcę mieć płyty archiwalnej, która z dużym prawdopodobieństwem zalegałaby gdzieś w rogu empiku i mało kto by po nią sięgnął. Zaczęłam po producencku podchodzić do sprawy. Jak to zrobić, żeby to dotarło do ludzi, żeby usłyszeli wyjątkowość tego materiału? Aż uznałam, że muszę zaprosić do współpracy świetnych jazzmanów. Choć to właściwie nie tylko jazz, są tu też bigbitowe brzmienia, ballady na pograniczu eksperymentu, w których tata bawi się głosem jak instrumentem.

Leszek był już na pokładzie. Poprosiłam Henryka Miśkiewicza, który notabene czasem grał w tamtych latach 70. z tatą. Poprosiłam też Marka Napiórkowskiego, Pawła Dobrowolskiego, Michała Barańskiego i Michała Tokaja, który pomógł mi też to wszystko poukładać w całość – po nagraniach materiału mieliśmy tyle, że starczyłoby na trzy albumy.

Nagrywaliśmy w studiu pod Warszawą. Miałam tam na miejscu niby swoje żołnierskie, producenckie zadanie, ale i mnie się udzieliła atmosfera – jakby tata z nami tam był, wyszedł na chwilę po herbatę i miał zaraz wrócić. Myślę, że to w dużej mierze ukształtowało emocje, które słychać na tej płycie. Ogromnie się cieszę, że publiczność polubiła ten projekt. Wszystkie winyle sprzedały się w pre-orderze, zanim jeszcze wyszły z fabryki. Czekamy na dodruk, również płyt CD.

Na okładce chłopak w tych swoich słynnych ciemnych okularach. Jaką miał wadę wzroku?
Oj, dużą. Musiałabym zapytać mamę, czy dokładnie tyle, ale myślę, że jakieś sześć dioptrii. Plusy.

Z którego roku jest to zdjęcie?
Nie wiem. Jak do mnie trafiło, to osobna historia. To mi się zresztą przydarza nieustannie, od kiedy zajmuję się dorobkiem taty – coś pojawia się wtedy, kiedy akurat najbardziej tego potrzebuję. Skrócę tę historię do tego, że zdjęcie samo wpadło mi w ręce, kiedy z Krzysztofem „Kukim” Iwańskim, znakomitym grafikiem i plakacistą, z którym od lat współpracujemy, szukaliśmy czegoś odpowiedniego na okładkę. Jest dużo portretów taty z tamtych czasów, ale wszystkie są bardzo grzeczne, bo taki tata miał wtedy wizerunek. Sztywny kołnierzyk, mucha, koszula z żabotem. Aż tu nagle pojawia się taki chłopak z palcami ułożonymi w victorię. Idealnie, gest zwycięstwa, każdy go może odczytać po swojemu.

Co mogę powiedzieć na pewno, to to, że zdjęcie jest z pierwszej połowy lat 70. Czyli z czasów grania na skrzypcach w orkiestrze Polskiego Radia i jeżdżenia jako skrzypek w trasy z Ewą Demarczyk, pierwszych przebojów, między innymi „Izoldy”, pierwszych nagród na festiwalach. Do tego jeszcze ten jazz, plus my, trójka dzieci, i szał pierwszych nagród festiwalowych.

„Facet powinien mieć dzieci dopiero po czterdziestce, a poza tym z powodu nadmiaru pracy w domu pojawiałem się tylko od wielkiego dzwonu i od razu rzucałem się, żeby nadać mu swój rytm”. To z wywiadu dla „Zwierciadła”, jednego z jego ostatnich. Nie miał problemu z tym, żeby publicznie mówić, że przeprasza was za to, jaki kiedyś był. W cztery oczy też przepraszał?
Tak, choć nie mówimy tu o jakiejś głębokiej emocjonalnie wiwisekcji naszego dzieciństwa. Nic takiego, bardziej w żartach, zresztą bardzo wiele poważnych rzeczy obracał w żart, to był jego sposób komunikacji. Takie szybkie: „Wybaczasz?”. Albo: „Kochasz tatusia?”.

Dzwonił codziennie, do każdego z nas. Obowiązkowa rundka. Co słychać, jakaś szybka wymiana zdań, tylko żeby się usłyszeć. To nas wszystkich trzymało razem, dwa dni bez telefonu wprowadzały niepokój, pewnie to samo może też powiedzieć kilku najbliższych przyjaciół taty.

Za co były te przeprosiny?
Na przykład za afery z moim bratem Pawłem, ćwiczącym na fortepianie, za strzelanie pulpitami. Albo ja ćwicząca na oboju – tata nie wytrzymywał tego wycia i wychodził z domu. Kiedy był młody, brakowało mu cierpliwości, miał tak zwany krótki zapłon, choleryk, zresztą po swoim ojcu, wybuchał, a potem długo mu było przykro. W ogóle nie ma co się czarować i udawać, że nosił nas na rękach, kładł do łóżek i czytał bajki. Dopiero przy wnukach okazał się nieprawdopodobnie wręcz wspaniałym dziadkiem. Ojcem został wcześnie, sam był właściwie chłopcem. Nie baliśmy się go, nie było lęku przed nim, ale respekt już tak. Wiesz, to w ogóle nie jest łatwe dzieciństwo, jak się ma znanego artystę za tatę.

Nie do końca jestem to sobie w stanie wyobrazić. Podasz przykład?
Scena z ulicy Grodzkiej, bo to była nasza trasa z domu, idziemy z tatą na spacer, moja siostra Joasia, Paweł i ja. Idziemy i jest jak zawsze, ludzie podchodzą, autografy. My, przyzwyczajeni, od razu pod murek, pod kościółek. Czekamy. I tak trzy kościółki na trasie. Nie było mowy, żeby iść za rączkę, tylko w rządku za nim – jak kaczuszki – bo wszyscy się na niego rzucali. Wycieczka z Opola, z Torunia. A myśmy się ładnie pilnowali, żeby się nie zgubić.

I tu hołd dla mojej mamy. Udało jej się stworzyć dom z jeżdżącym na koncerty młodym, odnoszącym sukcesy artystą, którego nosiło i który był wystawiony na wszystkie pokusy artystycznego życia. Mama konsekwentnie tworzyła coś trwałego, sama nie pokazując się światu medialnemu. Tworzyła azyl bezpieczeństwa. Życie prywatne.

Masz poczucie, że ojciec cię wychował?
Ujmę to tak – dużo jest we mnie z tego, co tata próbował nam przekazać. Ja się bardzo wcześnie, jako nastolatka, wyprowadziłam z domu i właściwie już od liceum moja relacja z nim była bardziej przyjacielska. Wiedziałam, że to, co tata mówi, idzie z serca, może czasem za szybko, zbyt spontanicznie, ale warto słuchać. Był dla mnie interesującym człowiekiem, inteligentnym, z wybitnym poczuciem humoru, znał życie, sam, w urodzie tego scenicznego świata, był w różnych sytuacjach i kiedy mi coś radził, to mu ufałam.

I żeby była jasność, myśmy sobie nie słodzili w trudniejszych tematach. Tata mówił prosto z mostu i ja też. Pamiętam, jak mu kiedyś w złości wysiadłam z jadącego samochodu, miałam 16 lat. Tak wolniutko jadącego samochodu, tuż przed światłami, i strzeliłam drzwiami. Jedna z naszych największych kłótni – przez kolejne dwadzieścia parę lat mi to potem z dumą przypominał [śmiech]. Lubił, jak stawiałam na swoim, jak pokazywałam charakter. On – dorastający w tradycyjnym domu, gdzie babcia Irenka, cudowna, łagodna, wszyscy ją kochaliśmy, musiała zrezygnować z kariery śpiewaczki, mimo wspaniałego głosu, żeby prowadzić dom – był mimo wychowania genderowo bardzo postępowy. Na pewno ułatwił mi bycie kobietą, dał mi tyle poczucia, że jest ze mnie dumny, bo coś robię, bo tak się zachowałam, bo jestem, jaka jestem, bo stworzyłam rodzinę, bo wstaję o 6.30 do pracy i jadę do Warszawy, mieszkając w Krakowie. Choć zupełnie nie interesowały go szczegóły całej tej mojej pracy. Dla niego nie było najistotniejsze, jakim filmem się akurat zajmuję, za co wręczam czy odbieram nagrodę, czy jadę do Cannes, czy na Berlinale. Jak się mną chwalił, to dzwonił się upewniać: „To na jakim ty stanowisku jesteś?”. I tak w kółko. Nie miałam o to pretensji, bo czułam z jego strony całkowitą akceptację.

Sama kiedyś przyznałaś, że nazwisko Wodecka długo ci ciążyło.
Wszyscy, którzy żyją z ludźmi rozpoznawalnymi, lubianymi, popularnymi, muszą się pogodzić z tym, że całe życie będą postrzegani przez ten pryzmat. Przekonanie, że za sukcesem jednego człowieka idą zawodowe profity dla pozostałych członków jego rodziny, jest wyjątkowo silne. Wybrałam na studiach produkcję filmową w Łodzi, tą drogą zawodową poszłam i długo próbowałam wszystkim naokoło udowodnić, że jestem całkowicie niezależna. Tak bardzo nie chciałam na koniec usłyszeć, że to, co osiągnęłam, zawdzięczam tatusiowi, że pół życia walczyłam, żeby być sobą. Nie w opozycji do taty, aby robić swoje i być cenioną za to, a nie za to, że jestem córką Zbyszka Wodeckiego. Zajęło to wiele lat i w ogóle nie miało sensu. Dzisiaj polecam wszystkim, którzy próbują coś w ten sposób udowadniać, żeby sobie darowali. Mówię to z perspektywy czasu i jako producentka dwóch płyt nikogo innego, jak właśnie swojego taty [śmiech].

A także jako prezeska Fundacji im. Zbigniewa Wodeckiego oraz organizatorka i dyrektorka artystyczna odbywającego się od czterech lat w Krakowie festiwalu Wodecki Twist. Skąd ten „twist” w nazwie?
Podobno tata, kiedy był malusi, w mieszkaniu w Krakowie, na Ułanów, tańczył twista. Ale chodzi też o twist w znaczeniu czegoś zaskakującego, nagły zwrot. Chciałam uprzedzić publiczność, że to będzie coś więcej niż odgrywanie piosenek taty. Chciałam, żeby był patronem świeżych, odkrywczych i fajnych rzeczy. Każda edycja naszego festiwalu łączy pokolenia, różne obszary muzyczne, zaskakuje. Uważam, że tata – jego twórczość, wszechstronność instrumentalna – tworzy naturalnie świetne preteksty i jest punktem wyjścia dla bardzo wielu kooperacji muzycznych. Pozwalam sobie na eksperymenty, ale też znając charakter ojca, wiem, że by się raczej cieszył, niż na to oburzał. Sam godził się na wiele ciekawych kontekstów, nawet mu się hip-hop zdarzał. Nie mówiąc już o genialnym „1976: A Space Odyssey” z Mitchami, na który to projekt zdecydował się w wieku sześćdziesięciu paru lat.

Przypomnijmy. W 2013 roku Macio Moretti na czele zespołu Mitch & Mitch postanowił wskrzesić piosenki z zapomnianej, archiwalnej płyty Zbigniewa Wodeckiego. Nagrali je z twoim ojcem na nowo, wystąpili między innymi na OFF Festivalu. To był renesans, którego twój tata się nie spodziewał. Wyraźny sygnał, że jego młodzieńcze intuicje były jednak trafione.
W tacie jakby otworzyło się jakieś okno. Z początku sam nie mógł uwierzyć, że to się dzieje, że bez „Pszczółki...” i „Chałup...” ludzie też go kochają. Ślicznie wyglądał przez te ostatnie lata, wydaje mi się, że był bardzo szczęśliwy i, co równie ważne, dzięki Mitchom – chwała im za to – zaczął znowu komponować. Mnie też Mitch & Mitch uchylili furtkę. Nikt nie może powiedzieć, że robię z taty kogoś innego, wypuszczam się na zbyt szerokie wody, dlatego że tata już to zrobił sam. Ten utalentowany, ambitny dwudziestoparoletni chłopak został wreszcie doceniony. Mimo że 40 lat później.

Kiedy o nim myślisz, jakim go najczęściej widzisz?
Mam takie jego zdjęcie: koszula rozpięta, papieros i uśmiech spod rzęs. Lekko zawstydzony, bo tata był w gruncie rzeczy nieśmiałym człowiekiem, choć może trudno w to uwierzyć. Taki uśmiech nie bufona, nie celebryty, ale nadal chłopca w ciele dorosłego mężczyzny. Tak go pamiętam.

Uważasz, że przeszłaś swoją żałobę?
To temat, którego nie umiem, może też nie chcę opisać. Chyba staram się intuicyjnie iść w dobrą stronę. Pandemia pozwoliła mi się wyciszyć, bo to wcześniejsze galopowanie to też było swego rodzaju wypieranie refleksji.

Nie mam oporów, żeby mówić o tym, że fundacja, która powstała pół roku po taty odejściu, była dla mnie ogromną terapią. Wyciągnęła mnie z samego dna smutku, nawet nie umiem nazwać tych emocji straty. Coś, co z początku miało być uporządkowaniem spraw, zamieniło się w pracę, i to dającą ogromną satysfakcję. Wykorzystuję swoje wykształcenie i doświadczenie, a jednocześnie rozwijam się zawodowo. Powstał festiwal, tworzymy fajną ekipę przyjaciół, nie byłoby festiwalu bez nich i bez wspierającego nas miasta Kraków.

No i jest jeszcze ta moja bardziej wywrotowa działalność, produkcja muzyczna, płyty, które mają pokazać inne muzyczne oblicza Zbyszka Wodeckiego. Ostrzegam, że to jeszcze nie koniec niespodzianek! Nie wiem, jak długo będę w stanie ciągnąć wszystkie te projekty, czy przyjdzie taki moment, że będę chciała robić coś innego, osobnego. Na razie czuję, że to jest moje, nasze, nie do rozdzielenia, teraz nie potrafię odpuścić. Mamy antologię do wydania, przygotowujemy nutki, zobaczymy, co dalej.

Śni ci się tata?
Bardzo często. Czasem się w tych snach zastanawiam, czy przypadkiem nie dostanę po łapkach. Przy każdym projekcie znowu jestem małą Kasią, nie wiem, czy tata będzie zadowolony, czy nie. Wychodzą ze mnie jakieś lęki, może odzywa się ten wyniesiony z dzieciństwa respekt dla jego twórczości? Ale nie miewam koszmarów.

Pamiętasz, jaki był ostatni sen?
Tak, teraz, niedawno, w ogóle nie dotyczył naszego życia zawodowego. Nie rozmawialiśmy z tatą o niczym ważnym, po prostu sobie szliśmy. Było spokojnie i dobrze.

Polecamy: „Wodecki Jazz '70 – dialogi” Polecamy: „Wodecki Jazz '70 – dialogi”

Katarzyna Wodecka-Stubbs, producentka muzyczna i filmowa, menedżerka kultury. Prezeska rodzinnej Fundacji im. Zbigniewa Wodeckiego, pomysłodawczyni i dyrektorka artystyczna festiwalu Wodecki Twist. Najnowszy album, kolaż nieznanych nagrań Zbigniewa Wodeckiego z udziałem współczesnych jazzmanów, to druga wydana przez nią płyta ojca po nagrodzonej Fryderykiem w 2018 roku „Dobrze, że jesteś”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze