1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Paulina Młynarska – niezależna, wolna, osobna

Paulina Młynarska: „Nie jestem człowiekiem miasta, lubię być niezależna, wolna, osobna; lubię mieć czas na to, by sobie popisać i pomyśleć”. (Fot. archiwum prywatne)
Paulina Młynarska: „Nie jestem człowiekiem miasta, lubię być niezależna, wolna, osobna; lubię mieć czas na to, by sobie popisać i pomyśleć”. (Fot. archiwum prywatne)
Porzuciła wszystko i wyniosła się na grecką wyspę... stop. To nie o niej. Paulina Młynarska dokładnie zaplanowała swoją życiową woltę. Mieszka w raju, co nie znaczy, że nie trafia jej tu czasem szlag. Mata jest jej tratwą ratunkową i schronem, ale praktyka jogi nie spiłowała jej pazura. Przeciwnie. Umie bronić swoich granic i tego samego uczy innych.

Jaka jest twoja historia miłości do Grecji?
Moja relacja z Grecją zalicza się do kategorii poezji, a nie prozy życia, choć w tej chwili moja proza życia też się z nią wiąże. Miałam jakieś sześć lat, kiedy pojechaliśmy z rodzicami białą ładą z namiotem – to był 1976 rok – przez Bałkany aż do Grecji. Znaleźliśmy się na wyspie Skopelos, która należy do archipelagu Sporady, czyli bardziej na północ od miejsca, w którym teraz jestem, ale przyroda i niepowtarzalny zapach, będący mieszanką nagrzanej ziemi i ziół, były dokładnie takie same. Od razu poczułam, że ja tu przynależę. I że nigdy nic piękniejszego nie znajdę. Nie znalazłam.

A zjechałaś prawie cały świat.
I nawet intensywnie poszukiwałam miejsca na mój drugi dom, bo wiedziałam, że przyjdzie taki moment, że wyjadę z Polski gdzieś, gdzie jest ciepło. Grecja długo pozostawała dla mnie jakąś mityczną krainą, wracałam tu wielokrotnie w latach 90. – sama, a potem z Alą, moją córką. Wreszcie jakieś 15 lat temu ukonstytuował się w mojej głowie pomysł, by zacząć wykonywać konkretne ruchy, które ostatecznie mnie tutaj umieszczą. Zrobiłam więc sobie listę spraw krótko- i długoterminowych, z którymi muszę sobie poradzić, by stało się to możliwe. I zaczęłam po kolei ją wypełniać.

Przede wszystkim postanowiłam się uniezależnić od bycia w Polsce stacjonarnie, czyli przeważnie w studiu telewizyjnym. Zaczęłam rozwijać moje różne pomysły związane z książkami. Włożyłam naprawdę sporo wysiłku w to, by nauczyć się zawodowego pisania. Stałam się tak zwanym cyfrowym nomadą, czyli podróżowałam po świecie, pracując jednocześnie zdalnie. A ponieważ przez cały czas miałam – bardziej lub mniej intensywnie – kontakt z jogą, to wymyśliłam, że będę organizowała wyjazdy dla kobiet połączone z moimi autorskimi warsztatami – „Miejsce Mocy” – na które będę zapraszała kogoś, kto uczy jogi. Po jakimś czasie naturalnym ślizgiem to ja zaczęłam prowadzić te zajęcia – zrobiłam uprawnienia, zdałam egzaminy nauczycielskie i stałam się profesjonalną nauczycielką jogi.

Niektórzy, patrząc na moje życie tutaj, lubią skomentować: „Rzuciła wszystko i wyniosła się na grecką wyspę”. Nie zdają sobie sprawy, że to był przemyślany i wieloletni proces, który wymagał przestrojenia się na nowe modele pracy i życia.

Często karmi się nas fałszywym, kolorowym obrazkiem, na którym życiowa zmiana polega na spakowaniu jednej walizki, kupieniu biletu i mocnym trzymaniu kciuków za to, żeby się udało.
To są niebezpieczne bzdury. Poznałam kilka osób, które na swoje nieszczęście uwierzyły w brednię pod tytułem „Spełnij marzenia, skocz na głęboką wodę” i wylądowały na Krecie z gotówką, która szybko im się rozeszła, a że nie miały jasnej i realistycznej koncepcji, jak taka przeprowadzka może wyglądać, obróciło się to ostatecznie w koszmar. Ku ich zaskoczeniu okazało się też, że to miejsce nie jest tylko idylliczne. Bo na Krecie jest obłędnie przez dwa, trzy tygodnie wakacji, ale jak musisz, tak jak my teraz, pracować w 45-stopniowym upale, gdy cię kompletnie ścina z nóg, a cykady robią hałas niczym stado kosiarek – to szybko zmieniasz zdanie.

Zimą huczy wiatr i potrafi padać przez dwa tygodnie non stop, a że domy są tu kiepsko ogrzewane, musisz chodzić w czapce i kurtce i szlag cię trafia, bo marzysz o swoim przegrzanym warszawskim mieszkanku. No chyba że jesteś milionerem z willą i obsługą. Ja milionerką na razie nie jestem, mieszkam w małym domku w górach Lefka Ori, a moja codzienność tutaj jest mocno związana z przyrodą. Tu – podobnie jak na Podhalu, gdzie żyłam przez 15 lat – nie ma nic na pół. Albo jest tak pięknie, że z zachwytu cię zatyka i chce ci się płakać, albo nie widzisz kompletnie nic, bo jest burza piaskowa, która niesie piasek znad Sahary, i masz wrażenie, jakby ktoś co chwila chlustał w twoje okna błotną kałużą.

Wróćmy do momentu, w którym po raz pierwszy pomyślałaś o nowym greckim rozdziale. W swojej najnowszej książce „Moja lewa joga” piszesz, że zbiegł się on z twoimi 40. urodzinami i postanowieniem, że druga połowa twojego życia będzie szczęśliwa: „Nacierpiałam się już wystarczająco, czas zorganizować sobie coś lepszego. Wezmę za to pełną odpowiedzialność i uczynię wszystko, aby dostać od życia to, co mi do szczęścia potrzebne”.
Tylko żeby odkryć, co mi do tego szczęścia jest potrzebne, musiałam trochę posiedzieć i poważnie zagłębić się w siebie. My bardzo często nie zastanawiamy się nawet, czy ta lista rzeczy potrzebnych do szczęścia, z którą idziemy przez życie, jest tak naprawdę nasza, czy może spisana przez społeczeństwo, rodzinę, popkulturę. Odhaczamy kolejne punkty i dziwimy się, że wcale nie stajemy się przez to szczęśliwsze, więc o co chodzi?!

Po długich przemyśleniach ustaliłam więc, że do szczęścia potrzebne jest mi przede wszystkim zdrowie, a moje zdrowie psychiczne i fizyczne bardzo zależą od miejsca, w którym mieszkam: czy jest ekologiczne, piękne, słoneczne, przyjazne. I czy mam czas na regularne praktykowanie w nim jogi. Natomiast nie są mi potrzebne do szczęścia wielki metraż, nowy samochód czy możliwość kupowania sobie drogich ubrań i kosmetyków. Wbrew pozorom to było ważne odkrycie, bo zrozumiałam, że do tej pory niepotrzebnie wikłałam się w różne decyzje materialne, które miały potem swoje konsekwencje w postaci kredytu czy pracy, w której się spalałam. Dziś wolę zarobić mniej, ale pracować z bardzo fajnymi ludźmi. Bo do szczęścia potrzebni są mi też ludzie – fajni, mądrzy, dobrzy. Nie wiedziałam, że są mi potrzebne też moje zwierzaki. Same do mnie przyszły i mi o tym powiedziały. Bardzo długo wyobrażałam sobie, że brak stałego partnera to jest coś, co mnie unieszczęśliwia. Kiedy poddałam to głębszej refleksji, okazało się, że to nieprawda. Wręcz przeciwnie, jest mi bardzo dobrze być solo. Raczej wmawiałam sobie, że tego potrzebuję. Dziś wiem, że lubię wesołe towarzystwo mądrych ludzi, wśród których mogą być też mądrzy mężczyźni.

W jodze jest takie określenie – dharma, które oznacza rozpoznanie swojej prawdziwej natury i tego, do czego człowiek jest predestynowany, by nie brnął dalej w coś, co jest kompletnie nie dla niego i do czego się nie nadaje. Więc ja, Paulina, nie jestem człowiekiem miasta, lubię być niezależna, wolna, osobna; lubię mieć czas na to, by sobie popisać i pomyśleć.

Zrozumiałaś, że poczucie szczęścia to brak poczucia braku?
Dokładnie tak. Nie chodzi mi o to, by wygaszać wszystkie potrzeby. Każdy od czasu do czasu ma ochotę na mniejszą lub większą przyjemność, ja też. Fajnie jest połazić po sklepach i kupić sobie coś ładnego. Nie ubiorę się teraz w worek jutowy i nie będę się pałętać pomiędzy oliwkami z obłędem w oczach i psem na smyczy. Po prostu bardzo dużo naszych różnych frustracji bierze się z tego, że się nas nakręca na to, że nasze życie ma jakoś wyglądać. Tego między innymi nauczyła mnie joga – by nie kupować takich bzdur.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem uprzywilejowana. Mogę sobie dywagować na temat tego, co jest potrzebne do szczęścia, a co nie, ale prawda jest taka, że należę do wąskiej grupy osób, które miały dostęp do bardzo dużego kapitału – kulturowego i społecznego – wyniesionego z domu. Choć dość szybko wypisałam się ze szkoły i formalnie nie skończyłam studiów – co części osób przeszkadza – to miałam taki dostęp do wiedzy, lektur czy języków obcych, że na poziomie praktycznym nie mam wielkich braków w ogólnej edukacji. Jestem biała, urodziłam się w dużym mieście, dostałam spadek po ojcu, który może nie jest aż tak duży, jak niektórzy sobie wyobrażają, ale jest... Jak sobie to wszystko zbierzemy do kupy, to tak, łatwo jest mi mówić: „Nie potrzebujesz wiele”, bo ja bardzo wiele mam. Mój przywilej nie jest dla mnie przezroczysty.

Być może właśnie dlatego, że mogłam przyjechać do Grecji jako sześciolatka, jestem tu teraz. Bo udzielił mi się zachwyt moich rodziców, dla których Grecja była kolebką kultury europejskiej. Nigdy nie zapomnę ich ekstazy na widok Aten, Akropolu czy tutejszego muzeum archeologicznego. Ponieważ poznali wtedy panią, która nazywała się Antygona, z zapałem opowiadali nam treść sztuki Sofoklesa, żeby wyjaśnić, skąd to imię i dlaczego robi to na nich takie wrażenie. Więc moja Grecja jest Grecją uprzywilejowanej osoby, zupełnie inną niż Grecja mojej przyjaciółki i sąsiadki, która przyjechała tu z Ukrainy, z Doniecka, 25 lat temu z dzieckiem na ręku, za pracą.

Pewnie mojej Grecji, mimo że nigdy w niej nie byłam, też bliżej do twojej. Dlatego tak bawi mnie fragment z kalendarza „Moc kobiet”, który niedługo pojawi się na rynku, gdzie piszesz, że w Grecji, na Krecie, mit i codzienność splatają się ze sobą w każdym momencie: „W jednej chwili stoję w kolejce do kasy w supermarkecie, gdzie obsługuje mnie moja sąsiadka Afrodyta, w drugiej hydraulik Dionizos naprawia mi cieknący kran”.
Tu człowiek z takim plecakiem jaki my mamy – czyli wypełnionym mitami, symbolami, literaturą i całym tym kontekstem kultury śródziemnomorskiej – wyniesionym ze szkoły czy z domu, aż nurza się w źródłosłowach. Na przykład pani, która od czasu do czasu przychodzi pomóc mi wysprzątać mój domek, Greczynka, robi mi katharsis. Na ciężarówkach, które można wynająć do przeprowadzki, widnieje napis „metafora”. A kiedy kupuję farbę ścienną, to pan w sklepie pyta, czy to ma być farba esoteriko, czy egsoteriko, czyli do wnętrza czy na zewnątrz. W kuchni pomalowałam sobie ścianę na zielono – ezoterycznie. Jak się ma na to pootwierane oczy i uszy, to tak człowieka porusza, że można bardzo wiele znieść w imię bycia tutaj, w ojczyźnie greckich bogów i bogiń.

(Fot. Olga Majrowska/Uroda Życia) (Fot. Olga Majrowska/Uroda Życia)

Jedną z części składowych twojego nowego życia tutaj jest praktyka i uczenie jogi. Na tym fałszywym kolorowym obrazku bogatej białej kobiety, która rzuca wszystko i przenosi się na rajską grecką wyspę, też często pojawia się joga. Jako niezawodny sposób na zyskanie pięknego ciała i harmonii wewnętrznej. W nowej książce trochę się z tego natrząsasz, trochę na to złościsz, ale głównie dajesz temu duży odpór. Piszesz: „Joga nie jest o tym, czy masz giętkie i sprawne ciało. Nie jest kolejnym ładnym ubrankiem, w które wystroisz się na rewię do kościółka ery Wodnika. Nie jest szmatką do polerowania twojego ego”.
Ten fragment, w szerszej wersji, zamieściłam niedawno na Facebooku. Zrobiła się awantura na jakieś tysiąc komentarzy.

Jak sądzisz, czemu ludzie się tak oburzają?
Bo nie wiedzą, czym jest joga. Denerwują się w ogóle, że joga ma jakąś definicję. Kiedy napisałam, czym joga nie jest, bardzo dużo osób się wściekło, bo dla nich właśnie tym joga jest: szmatką do polerowania ich ego, sposobem na cellulit, na zrelaksowanie się czy wyrzeźbienie sylwetki. Oczywiście praca nad ciałem czy odstresowanie są jakoś wpisane w tę praktykę, ale nie są jej esencją. Według definicji Patańdżalego – mędrca, który około 300 lat przed Chrystusem skodyfikował jogę i napisał „Jogasutry” oraz który prawdopodobnie „mieści w sobie” kilka osób – joga to „ustanie poruszeń umysłu”. Czyli celem tych wszystkich praktyk, wśród których znajdujemy także asany, nie jest to, żeby się człowiek zrelaksował czy miał ładne pośladki, tylko coś bardzo, bardzo trudnego. Osiągnąć stan jogi to osiągnąć stan, w którym ustają fluktuacje umysłu, czyli przestajemy być uwikłani w gry i zabawy naszego ego. Patańdżali pisze, że w otoczeniu osoby, która jest w stanie jogi, ustają konflikty. Co nie oznacza, że masz się w nic nie angażować, chodzić z nawiedzonym uśmiechem i unosić pół metra nad ziemią. Jak powiadają buddyści tybetańscy, przed oświeceniem nosisz wodę i rąbiesz drzewo i po oświeceniu nosisz wodę i rąbiesz drzewo. Zmienia się jedynie twój stosunek do rzeczywistości. Joga to stan umysłu, rodzaj medytacji w ruchu. A nie moda na ładne fatałaszki i cały ten newage’owy bełkot, który sobie z jogi robi breloczek.

Joga to chwytliwe hasło. I milionowy biznes wokół niego zbudowany. W książce piszesz, że niektórzy ją praktykujący bezmyślnie tatuują sobie słowa z sanskrytu, których nie rozumieją. Mówisz wprost, że to kulturowe przywłaszczenie, ograbienie.
Najbardziej znana rzecz, jaką sobie ludzie Zachodu importują z hinduizmu, to znaczek mantry Om. Wygląda ładnie, trochę jak 35 z zawijaskiem nad piątką. Widzę go często – powieszony na łańcuszku, wytatuowany na kostce. Spytasz, co znaczy – nie wiedzą. Przeważnie myślą, że to „hinduski znaczek szczęścia”. Tymczasem Om, a właściwie Aum, to sakralna, najświętsza mantra wedyjska. Bezmyślne obwieszanie się nią czy noszenie jako gadżet to przywłaszczenie kulturowe.

Inny przykład: zaczynają się zajęcia, dziewczyny siadają na macie i już na wstępie układają dłonie w mudrę. Podchodzę i pytam: „Ale dlaczego robisz mudrę?”. „Bo u nas zawsze na lekcjach tak robimy”. Nie należę do nauczycielek jogi, które wszystkiemu przypisują jakieś metafizyczne znaczenia, po prostu uważam, że z szacunku dla tradycji, z której czerpiemy i która ofiarowała nam ten przepiękny system, nie powinniśmy się tym zabawiać.

Ale mówisz też, by w jodze szukać przyjemności.
Słyszę nieraz po zajęciach: „Tyle lat chodzę na jogę i nigdy nie przyszło mi do głowy, że to ma być dla mnie przyjemne”. Zdanie, którego używam najczęściej podczas prowadzenia praktyki, to: „Szukaj przyjemności. Przeciągnij się tak, jak lubisz, przecież to jest twoje ciało, to ty wiesz, jak zrobić takie przeciągnięcie, że zrobi ci się po nim fajnie”. Tymczasem dziewczyny pytają: „Czy mogę sobie podłożyć coś pod kolana, bo mnie tu gniecie?”. „Dlaczego w ogóle o to pytasz? Z jakiej przemocowej sali przychodzisz?”. Niestety, wiele jest takich sal. Wypraszanie za śmianie się, za płacz, za kichnięcie. Dociskanie i dokręcanie w pozycjach. Wydłużanie czasu trwania w trudnych asanach. Krzyk, zagrzewanie „do walki”. Mamy w Polsce przemocowy system edukacji, także edukacji jogi. Bardzo dużo i mądrze na ten temat pisze Maciej Wielobób, który certyfikuje nauczycieli. Odsyłam gorąco do jego bloga.

Piszesz: „Marzy mi się, by praktyka jogi była dla kobiet praktyką, podczas której będą się czuły bezpiecznie. Aby mata była dla nich tratwą ratunkową na mętnych, niespokojnych wodach codzienności, portalem do własnego wnętrza”.
Zajęcia z nową grupą zawsze zaczynam od tego, by każdy opisał, co to jest dobra, bezpieczna przestrzeń. W grupach stricte kobiecych po tej prośbie zalega ciężka cisza. Niby każda wie, co to dla niej znaczy, ale trudno im to zwerbalizować. W grupach mieszanych jest troszkę lepiej. Faceci mają więcej odwagi w nazywaniu tego, na czym im zależy. A już najlepiej mają to przepracowane osoby nieheteronormatywne, które bardzo dużo o tym czytają, dyskutują. No bo co to jest ta bezpieczna przestrzeń? Szybko się okazuje, że chodzi o to, by nie oceniać i nie być ocenianym, nie doradzać, być otwartym na zrozumienie doświadczenia innych i na podzielenie się własnym. Do mnie bardzo przemawia to, co mi wkładano do głowy w szkole, w której zdawałam egzaminy nauczycielskie: „Nie interesuje mnie, co się dzieje na macie sąsiadki”. Mata wyznacza kawałek przestrzeni, na której zajmuję się tylko sobą. I mam się, będąc na niej, z nikim nie porównywać. To jest moja tratwa ratunkowa, moje eksterytorialne miejsce, w którym mogę się zawsze schronić. I żeby ten schron był naprawdę bezpieczny, muszę dać sobie prawo do tego, by wyznaczać tam swoje granice. Nikt bez pytania nie może tam wejść, dotknąć mnie czy poprawić. Niekiedy słyszę: „Ale ja tobie ufam”. „Dlaczego mi ufasz?” „Bo cię lubię. Bo czytałam twoją książkę”. „A może ja jestem psychopatyczną wariatką, która doskonale udaje?” Różni pseudoguru lubią powtarzać: „Jeśli kwestionujesz to, co mówię, to znaczy, że masz problem z ego”. Dlatego musisz mi ulec. Ile w tym dominacji, ile przemocy!


Jest taki cudowny serial „Top of the Lake”, w którym Holly Hunter gra guru pewnej społeczności. W jednej ze scen siedzi pośrodku ich wspólnej przestrzeni, a wokół niej żyją sobie w swoich przyczepach różne kobiety – w kryzysie, ale i doświadczające przemocy. Ot, spokojny, zwykły dzień. W pewnym momencie na teren wparowuje mężczyzna, mąż jednej z kobiet, od którego ona uciekła. „Co tu się dzieje?! Co wy tu w ogóle robicie?!” – krzyczy. Guru spokojnie podnosi na niego wzrok i mówi: „No właśnie o to chodzi, że nic”. I to jest to – ustanie wszelkich poruszeń umysłu.

Myślisz czasem o Krecie jako o kobiecie, zastępczej matce, która cię przyjęła z otwartymi ramionami?
Zawsze. To jest mama Kreta. Magda Tokarska, wspaniała przewodniczka po Krecie i moja koleżanka, pięknie to opisała. Że jak się już zbliżasz do lotniska w Chanii i widzisz te jej półwyspy w kształcie palców, to tak, jakby mama wyciągała do ciebie ręce. Dokładnie tak się czuję. Jestem we właściwym, bezpiecznym miejscu.

Więcej w październikowym numerze magazynu „Sens”

Książka Pauliny Młynarskiej „Moja lewa joga” ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński Media. (Fot. materiały prasowe) Książka Pauliny Młynarskiej „Moja lewa joga” ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński Media. (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze