1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Eddie Jaku – najszczęśliwszy człowiek na Ziemi

Eddie Jaku (Fot. kadr z okładki książki „Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi”)
Eddie Jaku (Fot. kadr z okładki książki „Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi”)
Twierdzi, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Mimo że cudem przeżył Holocaust i piekło Auschwitz. Eddie Jaku nie czuje żalu ani nie nienawidzi. Swoją pierwszą książkę napisał, mając 100 lat. Publikujemy jej fragment.

Auschwitz było obozem śmierci. Rano wstając, nigdy nie wiedziało się, czy wróci się wieczorem do łóżka – nie to, że mieliśmy łóżka. Spaliśmy na piętrowych drewnianych pryczach, na deskach, nieco szerszych niż 2,5 metra. Spaliśmy na nich w mroźne noce po dziecięciu mężczyzn, bez materaca, bez koców, a jedynym źródłem ciepła pozostawali inni więźniowie. Spaliśmy w rzędzie, zwinięci jak śledzie załadowane do słoika, bo tylko w ten sposób istniała jakaś szansa na przeżycie. Było tak strasznie zimno – osiem stopni na minusie – a my musieliśmy spać nago, bo nago nie dało się uciec. Jeśli ktoś szedł w nocy do toalety, wracając, budził pierwszą i dziesiątą osobę z rzędu, żeby się przeniosły do środka łóżka, gdyż inaczej ci śpiący na skraju pryczy mogliby zamarznąć na śmierć. Każdej nocy i tak zamarzało od dziesięciu do dwudziestu osób, które za długo spały na skraju. Każdej nocy. Szło się spać i próbując przeżyć, obejmowało się leżącego koło ciebie współwięźnia, a budziło obok zamarzniętego człowieka o martwych, szeroko otwartych, utkwionych w tobie oczach. Ci, którym udało się przeżyć noc, budzili się zimnym prysznicem, kubkiem kawy i kromką lub dwiema chleba, zanim wyruszyli do pracy w jednej z niemieckich fabryk, które stały się niewolniczą pracą więźniów. Wiele z najbardziej cenionych niemieckich firm – włączając w to te, które istnieją do dzisiaj – wykorzystywało nas dla korzyści materialnych. Maszerowaliśmy po półtorej godziny w jedną stronę, pilnowani przez uzbrojonych strażników. Jedyną ochronę przed śniegiem, deszczem i wiatrem stanowiły nasze pasiaki, a na nogach chodaki, buty ze słabego drewna z płótnem. Z każdym krokiem czułem wbijający mi się w stopę kant źle wyciętego drewna. Jeśli ktoś się potknął i upadł, natychmiast był zabijany, a inni musieli nieść jego ciało do obozu. Wkrótce byliśmy zbyt słabi, żeby dźwigać ciała naszych kolegów, więc nosiliśmy ze sobą długie szmaty, z których robiliśmy nosze. Gdy więźniom nie starczało sił na noszenie ciał, naziści zabijali i ich, choć nie od razu. Czekali, aż dojdą oni do bram obozu, by na oczach innych więźniów, ku przestrodze, rozstrzelać tych ludzi. W chwili, kiedy ktoś nie był już w stanie pracować, stawał się bezużyteczny Niemcom i też był zabijany.

Szmaty w Auschwitz były na wagę złota. Możliwe, że w tamtych warunkach stały się nawet cenniejsze niż złoto. Ze złotem nic się tam nie dało zrobić, a szmat używało się do owijania i opatrywania ran, ocieplania pasiaka, utrzymania go w większej czystości. Używałem ich jako skarpet, by twarde chodaki stały się choć minimalnie wygodniejsze. Co trzy dni przekręcałem drewno w bucie, żeby twardy kant, który wbijał mi się w stopę, nie ranił jej ciągle w tym samym miejscu. Dzięki takim małym zabiegom udawało mi się przeżyć.

Prosta, mała rzecz

Pierwszy oddział, do którego trafiłem, oczyszczał skład pustej, wystrzelanej amunicji. Niedaleko Auschwitz leżała mała wioska, gdzie znajdował się skład amunicji i sprzętu bojowego, który stamtąd szedł na front. Kazali nam tam chodzić i gołymi rękami zbierać pozostałe po wystrzelonej amunicji kawałki metalu. Praca była ciężka i niebezpieczna. Czułem się bardzo nieszczęśliwy – inni Żydzi z mojego oddziału nie ufali mi, bo byłem Niemcem i wkrótce nauczyłem się trzymać z boku samemu. Wyjątkiem był Kurt. Moi rodzice nie żyli, a ja nie wiedziałem, czy moja siostra przeszła selekcję i przeżyła. Kurt stanowił jedyny łącznik z moim starym życiem, z czasem, kiedy czułem się szczęśliwy. Muszę ci powiedzieć, że nie istniało wówczas dla mnie nic ważniejszego ponad moją przyjaźń z Kurtem. Bez niego wpadłbym w rozpacz po tym, jak zamordowali mi rodziców. Mieszkaliśmy z Kurtem w innych barakach, ale pod koniec każdego dnia spotykaliśmy się, spacerowaliśmy i rozmawialiśmy. Taka prosta, mała rzecz starczała mi, by żyć dalej. Ratowała mnie ta świadomość, że został mi na świecie ktoś, komu na mnie zależało i kto się o mnie troszczył, a i ja miałem się o kogo troszczyć.

Nigdy nie byliśmy z Kurtem w tym samym oddziale. Niemcy bardzo skrupulatnie prowadzili swoje księgi, mieli niebywały porządek w dokumentach i dokładnie zapisywali miejsce zamieszkania i wykonywane zawody Żydów na całym terytorium Niemiec. To sprawiało, że stali się doskonałymi i okrutnymi zabójcami. Szczęśliwie dla Kurta w Auschwitz nie mieli jego papierów. Pochodził z miasta na pograniczu Niemiec i Polski, a naziści nie posiadali dokumentacji z tego miejsca. Kiedy spytali go o zawód, odpowiedział, że jest szewcem, więc przyporządkowali go do pracy rzemieślniczej i robienia butów w zakładzie znajdującym się na terenie obozu. Pracował pod dachem i nie musiał chodzić w deszczu czy śniegu do pracy w fabryce tak jak my wszyscy. My wracaliśmy do obozu wygłodniali z pęcherzami na stopach, a on był bezpieczny, nie mókł i dodatkowo miał pełniejszy żołądek. Kiedy tylko zostawały jakiekolwiek resztki jedzenia, w pierwszej kolejności dostawali je ludzie w obozie – krawcy, szewcy, stolarze. Nas po skończonej pracy miały karmić fabryki, w których pracowaliśmy, ale nigdy nie starczało jedzenia. A kiedy wracaliśmy do obozu, tam też nic już dla nas nie zostawało.

Tłuczone ziemniaki

Kurt sobie dobrze radził, a często udawało mu się zachować trochę ponadprogramowego jedzenia i dzielił się nim ze mną. Dbaliśmy o siebie nawzajem. Na tym polegała nasza prawdziwa przyjaźń. Okazało się, że w obozowych śmieciach czasem udawało się znaleźć prawdziwe skarby. Na przykład, kiedy stolarzom tępiły się piły, wyrzucali je. Zamiast pozwolić marnować się temu cennemu kawałkowi stali, zbierałem je, usuwałem zęby piły i robiłem piękne noże z brzeszczotu, a następnie dorabiałem do nich drewniane, wypolerowane rękojeści. Noże wymieniałem potem z innymi więźniami na ubrania, żywność lub mydło – na przykład z tymi, którzy pracowali w Kanadzie i mieli cenne rzeczy na wymianę, lub z cywilami. Oprócz Niemców było w Auschwitz dużo cywili, kucharzy czy kierowców. Niemiec czy Polak – każdy starał się jakoś przeżyć wojnę, tak jak wszyscy inni. Od nich coś brałem za rzeczy, które robiłem na ich specjalne zamówienie. Korzystałem z maszyn w fabryce i wyrabiałem pierścionki dla ich ukochanych, grawerowałem na biżuterii inicjały. Potem udawało się wymienić ładny stalowy pierścionek na koszulę lub mydło w kostce. Pewnego dnia wypatrzyłem w śmieciach wyrzucony przez kogoś wielki garnek z dziurą. Wpadłem na pewien pomysł – załatałem garnek i zabrałem go ze sobą do obozu. Następnie poszedłem do obozowych lekarzy. W Auschwitz znajdowało się sporo lekarzy – dwóch na dziesięciu Żydów z klasy średniej uwięzionych w Auschwitz było lekarzami jakiejś specjalności. Każdego ranka zabierano ich autobusem do różnych szpitali i kazano tam pracować. Czasem wysyłano ich na front, by zajmowali się rannymi w walce żołnierzami niemieckimi. Kiedy tak się działo, znikali z obozu na parę dni. A każdego dnia płacono im w ziemniakach za pracę; cztery ziemniaki za dzień pracy. Jednak nie da się zjeść surowego ziemniaka – to trucizna – więc przychodzili do mnie! Za ugotowanie ich czterech ziemniaków brałem jednego. Dzięki temu miałem trochę więcej jedzenia i mogłem się nim podzielić z Kurtem. Często wieczorami chodziłem i szukałem mojego przyjaciela z kieszeniami pełnymi kartofli. A kiedy go znajdowałem, jedliśmy dwa lub trzy ziemniaki na spółkę. Pewnego wieczora przechodziłem obok SS, kiedy jeden ze strażników, znany z prześladowania więźniów, nagle kopnął mnie w bok, ale zdążyłem się obrócić i w efekcie trafił mnie w kieszeń pełną ziemniaków. Musiałem udać, że bardzo mnie to kopnięcie zabolało, więc odszedłem, kulejąc. Inaczej kopnąłby mnie po raz drugi. Powiedziałem wtedy do Kurta: „Przepraszam, ale dzisiaj mamy na kolację tłuczone ziemniaki!”.

Jeden dobry przyjaciel

Mogę śmiało powiedzieć, że bez Kurta dzisiaj by mnie tu nie było. Przeżyłem dzięki mojemu przyjacielowi. Dbaliśmy o siebie nawzajem. Kiedy jeden z nas był ranny lub zbyt chory, by pracować, drugi znajdował jedzenie i pomagał przyjacielowi. Wzajemnie trzymaliśmy się przy życiu. Przeciętna przeżywalność więźnia w Auschwitz wynosiła siedem miesięcy. Bez Kurta nie przeżyłbym nawet połowy tego czasu. Kiedy bolało mnie gardło, mój przyjaciel przeciął swój szalik na połowę i dał mi jedną część, żebym szybciej wyzdrowiał. Ludzie widzieli, że mamy ten sam szalik i myśleli sobie, że jesteśmy braćmi. Tak silną mieliśmy więź. Każdego ranka budziliśmy się i przed pójściem do pracy chodziliśmy wokół bloków i rozmawialiśmy, żeby podtrzymywać się na duchu i nie poddać. Ukrywaliśmy dla siebie małe prezenty – mydło, pastę do zębów, szmaty – w toalecie, za cegłą, którą udało mi się na tyle obluzować ze ściany, że dała się wyjmować. Te momenty przyjaźni i wdzięczności okazały się niezbędne, by przetrwać w tym nieludzkim miejscu, które stworzył Hitler. Wielu ludzi wolało odebrać sobie życie, niż trwać w podobnym koszmarze. Zdarzało się to na tyle często, że powstało powiedzenie na określenie sposobu skończenia ze sobą: „iść na druty”. Auschwitz II-Birkenau, podobóz dużo większego kompleksu obozowego Auschwitz, był otoczony drutem kolczastym pod napięciem. Dotknięcie ogrodzenia oznaczało pewną śmierć, tak więc niektórzy, nie chcąc dać Niemcom satysfakcji zabicia ich, zabijali się sami – wbiegali na płot i łapali się go. W ten sposób straciłem dwóch przyjaciół. Ruszyli na drut nadzy i złapali się go. Nie oceniam ich. Z pewnością było wiele takich dni, kiedy wolałbym już nie żyć. Było nam zimno, chorowaliśmy. Wiele razy mówiłem do Kurta: „Daj spokój. Po co żyć, po to, by jutro znowu tylko cierpieć?”. Kurt nie zgadzał się ze mną. Nie dawał mi przyzwolenia, by rzucić się na druty.

To najważniejsza rzecz, jakiej nauczyłem się w życiu: najpiękniejsze, co może się człowiekowi przydarzyć, to bycie kochanym przez drugą osobę. Ciągle staram się przekazywać ludziom tę myśl i nigdy nie dość ją podkreślać, szczególnie młodym ludziom.

Bez przyjaźni istota ludzka nie istnieje. Przyjaciel to ktoś, kto ci przypomina, że żyjesz. Auschwitz było potwornym koszmarem, miejscem niewyobrażalnych horrorów. Jednak przeżyłem to wszystko, bo byłem to winien mojemu przyjacielowi Kurtowi. Byłem mu winien, by przetrwać i żyć kolejny dzień – i móc znowu się z nim zobaczyć. Gdy się ma choć jednego dobrego przyjaciela, to świat zyskuje nowe znaczenie. Jeden dobry przyjaciel może być całym twoim światem. Wspólnie dzielone jedzenie czy ciepłe ubrania lub leki, bardziej niż cokolwiek innego, były najważniejszą i najcenniejszą rzeczą w tamtych warunkach. Najlepszym balsamem dla duszy jest przyjaźń. I z taką przyjaźnią możemy dokonać niemożliwego.

Eddie Jaku urodził się jako Abraham Jakubowicz w Niemczech w 1920 roku. Podczas II wojny światowej był więziony w obozach koncentracyjnych w Buchenwaldzie i Auschwitz. W 1945 roku wysłany na „marsz śmierci”. Udało mu się jednak uciec. W końcu został uratowany przez żołnierzy alianckich. W 1950 roku wraz z rodziną przeniósł się do Australii, gdzie mieszka do dziś. Jest żonaty od 74 lat. Z żoną Flore mają dwóch synów, wnuki, a nawet prawnuki. W 2020 roku obchodził swoje setne urodziny.

Fragment książki „Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi” w tłumaczeniu Katarzyny Lipnickiej-Kołtuniak (wydawnictwo Muza). Wybór, skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze