1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Jacek Braciak: „Moje życie jest wspaniałe”

Jacek Braciak: „To, co kiedyś wydawało mi się nudne, dziś daje mi radość”. (Fot. Filip Ćwik/Forum)
Jacek Braciak: „To, co kiedyś wydawało mi się nudne, dziś daje mi radość”. (Fot. Filip Ćwik/Forum)
Wydawało mi się, że potrzebuję ekscytacji, ciągłych bodźców, ale nie. Lubię iść do krawca, do warzywniaka, umyć auto i się gdzieś nim przejechać. Mam raczej takie usposobienie: miś łamany na kot. Moje aktywności są krótkie, to ja decyduję o tym, kto mnie głaszcze, i najchętniej byłbym w miejscu ciemniejszym niż jasnym – przyznaje aktor Jacek Braciak.

Co Pan pomyślał o Joannie, głównej bohaterce filmu „Moje wspaniałe życie”, kiedy przeczytał Pan scenariusz?
Będę szczery: nie skupiłem się na niej. Jestem aktorem, człowiekiem, który jest głównie zajęty sobą.

Ale jest Pan też widzem. Co zatem poczuł widz w Panu, oglądając historię Joanny?
A to już zupełnie inna historia. Poczułem niesprawiedliwość wynikającą z tego, że w naszym kręgu kulturowym, w naszym społeczeństwie zdecydowana większość czynności, jakim oddaje się kobieta, jest wymuszona. Na dalekim planie, jeśli w ogóle, są jej wolność, jej pragnienie spełnienia, a najważniejsze są funkcje – matki, babki, żony, pracownicy. Bardzo mnie poruszyła jej rozpaczliwa próba odnalezienia siebie. Rozpaczliwa i niezrozumiana przez otoczenie.

Dostrzega Pan tę niesprawiedliwość, rozglądając się dookoła?
Od wielu lat mówi się o równouprawnieniu, tylko co ono właściwie oznacza, a raczej jak jest rozumiane? To cała masa „zapchajdziur” – pilnowanie, żeby kobiet w Sejmie było dokładnie tyle samo, ilu mężczyzn. Śmieszne. Parytet nie polega na statystyce, ale tak naprawdę na tym, by nie płeć decydowała, ale by decydowało to, jakie mamy talenty, predyspozycje, przydatności i tak dalej. A nawet z tymi „czystymi” statystykami nie dajemy sobie rady – wiem, jak jest w moim zawodzie, kobiety wciąż dostają mniejsze honoraria. A jak już spojrzeć na tę niesprawiedliwość w najmniejszym wymiarze, czyli przyjrzeć się rodzinie, to w zasadzie – może poza największymi miastami – kobiety są obarczone w nieporównywalnie większym stopniu niż mężczyźni, są też zdecydowanie surowiej traktowane i oceniane. Doskonale to wiem, mam rodzinę na wsi, z której pochodzę. To, co uchodzi mężczyźnie („A, bo chłop ma prawo”), kobiecie nie uchodzi. Najprostszy przykład: mężczyzna, który prowadzi rozrywkowy tryb życia – „Wiadomo, panowie czasem potrzebują popłynąć”. A kobieta? Kurwa. To całe równouprawnienie to puste słowa, fasadowe poczynania. I tyle. W istocie nic się nie zmienia. Tak jest nam wygodnie – mężczyznom komfortowo, dla kobiet to znany scenariusz: „Nie jest dobrze, ale jest, jak jest”.

Pan lubi się otaczać kobietami wolnymi? Jak na męskie ego, na Pana ego, wpływa towarzystwo wolnej kobiety?
Dziś już mnie nie niepokoi. Ja wolę być z wolną kobietą, bo rozumiem ten mechanizm. Fakt, że czuje się wolna, to źródło jej świadomej decyzji, że jest ze mną. Każde zniewolenie rodzi przekorę, poczucie osaczenia, co w rezultacie kończy się prędzej czy później bolesnym rozstaniem. Nie da się być z kimś na siłę, tu nie ma żadnych gwarancji, dekretów. Jeżeli odrzucimy lęk przed utratą – wtedy jest w porządku, bo bycie z kimś jest naszym wyborem. Chcę tak wybierać i chcę, żeby mnie w ten sam sposób wybierano.

Powiedział Pan: „Już mnie nie niepokoi”, czyli było inaczej.
Pewnie, że tak. Kiedyś byłem typowym przedstawicielem męskiej części Polaków – „Jak to, że wolna, że wychodzi z domu i wraca, kiedy chce? Jak to, że ma swoje pomysły, które nie pasują do moich pomysłów?”. Ale mi przeszło, na szczęście. Przekonałem się wielokrotnie, że takie „partnerstwo” prowadzi donikąd, efekt jest odwrotny od zamierzonego. Tylko wolność gwarantuje pełnię życia. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu i koniec kropka. Jak się człowiek z tym pogodzi, jest lżej.

Wolna kobieta to prawdziwy partner, a kobieta dominująca?
Nie, nie dla mnie. To jak przejście ze skrajności w skrajność. Ani ja nie powinienem dominować, ani ona.

Jest Pan ojcem trzech córek. To wolne kobiety?
Jestem ojcem dwóch córek i syna. Dlatego że moja córka okazała się mężczyzną w swojej istocie, w swoim wnętrzu, myśleniu, więc w tej chwili mam syna. Miałem kiedyś córkę Jadwigę, a teraz mam syna Konrada. I tak, myślę, że moje dzieci to ludzie wolni.

Jaki jest Pana udział w ich wolności? To było coś, na co zwracał Pan uwagę, wychowując dzieci?
Fałszywie postawione jest to pytanie, może się czepiam nazewnictwa, ale się czepiam. Dawno temu, kiedy moje dzieci były małe, też tak myślałem o swojej roli – mam wychowywać. Czyli nakazywać, kontrolować i tak dalej. Ale potem się okazało, że dzieci są mądre, spostrzegawcze szalenie i jeśli widzą, że mówi się jedno, a robi coś innego, nasze uwagi będą mieć za nic, nie można wybrać bardziej błędnej drogi. Przekonałem się, że z dziećmi trzeba po prostu żyć, na ile się da. W moim przypadku to było dość trudne, bo ja się rozwiodłem, niejako zostawiłem je z matką, kiedy miały po kilka lat, ale jakkolwiek to trudne, starałem się po prostu być przy nich, uczestniczyć w ich życiu, pozwalać, żeby one uczestniczyły w moim. To tylko tyle i aż tyle. Starałem się też szanować ich wybory, oduczyć się myślenia typu: „Byłoby lepiej, gdybyś…”. Nie, dla mnie byłoby lepiej, ale czy dla nich? Niech zrobi maturę, bo ona się przyda. Ale jeśli ona/on nie chce czegoś zrobić, no to nie. Możliwość przeżycia wszystkiego na własny koszt jest bezcenna. Ja mogę tylko być i dbać o bezpieczeństwo, ale to też tylko do pewnego stopnia. Moja starsza córka przed wielu laty bardzo poważnie chorowała. Na siłę z jej mamą staraliśmy się ją uzdrowić, a ona tego nie chciała. I wie Pani, w chwili kiedy pogodziłem się z tym, że ona będzie chora, a może nawet odejdzie, wszystko się zmieniło, ona zaczęła zdrowieć, ja też zacząłem mieć się lepiej. Wszystko skończyło się szczęśliwie. Wracam do tego, że czasem trudno pogodzić się z wieloma rzeczami, ale należy to zrobić. Z tym, że ktoś chce żyć na swój rachunek, mimo że jest moim dzieckiem, dla którego chcę najlepiej, bardzo je kocham, także należy się pogodzić. Tu kłania się zasada, której ja już też hołduję – że miłość jest bezwarunkowa.

Miłość do dzieci.
Nie, miłość w ogóle. To bardzo trudne.

Bardzo trudne, bo kusi nas, rodziców, by snuć, choćby w sercu, jakiś scenariusz dla naszych dzieci.
Ale to pułapka – jasne, że zajęcia dodatkowe, że angielski, że jazda konna, że horyzonty muszą być szerokie, bo wszyscy tak robią. Dziecko płacze, a my powtarzamy: „Tak będzie dobrze!”. Tylko dla kogo dobrze? Dla niego czy dla mnie? Bo mam swoje kompleksy…
Miałem taki test, nie jestem zbytnio towarzyski, ale ilekroć spotykałem się z rodzicami kolegów i koleżanek moich dzieci, zadawałem im pytanie: „Co u ciebie, co słychać?”. I sprawdzałem, o kim zaczną mówić. O sobie czy o swoich dzieciach. Zwykle opowiadali o dzieciach – to chyba jakaś pomyłka… Pamiętajmy też o tym, że istniejemy jako ludzie także w oderwaniu od dzieci, od ich szkoły, zajęć dodatkowych, od zakupów dla nich. Nie wydaje mi się, żeby one były szczęśliwe, będąc dziećmi znerwicowanych, opętanych ich rozwojem rodziców.

Na Pana ktoś kiedyś miał swój scenariusz?
Nie, nigdy, i za to jestem moim rodzicom bardzo wdzięczny. Nie sądzę, żeby to był ich świadomy wybór, ale tak się stało. Oni byli raczej, jak pamiętam, osłupiali moimi wyborami, ale dali mi robić to, co chciałem, także pozwolili mi popełniać błędy.

Poza tym, że jest Pan ojcem, jest pan też dziadkiem. A jaka to jest przygoda?
Żadna przygoda, ja się nie ekscytuję, nie jestem dziadkiem, który kurzy fajkę i czyta baśnie. Czekam, aż Antek podrośnie i będziemy mogli zagrać w piłkę. Nie oszalałem na punkcie wnuka, taka jest prawda. Bardzo go lubię, lubię, jak mnie odwiedza, ale nie za często, choć to jest chłopak mądry i wyważony. Ale dzieci zawsze mnie męczyły. To był obowiązek, bo miałem swoje, a teraz jak mam wnuka, to nie jest mój obowiązek. Jeszcze lubię cieszyć się życiem, takimi drobnymi rzeczami, między innymi drzemką poobiednią, która przy nim byłaby niemożliwa.

Te drobne rzeczy, która Pana cieszą, to na przykład?
A to spacer z psem, kogo on tam spotka, jak się zachowa. A to jeż wypatrzony pod oknem. Jak to teraz Pani mówię, to słyszę, że brzmię jak stary dziad. Ale nic na to nie poradzę. To, co kiedyś wydawało mi się nudne, dziś daje mi radość. Wydawało mi się, że potrzebuję ekscytacji, ciągłych bodźców, ale nie – lubię iść do krawca, do warzywniaka, umyć auto i się gdzieś nim przejechać. Niedawno byłem kilka dni w Paryżu. Nie odwiedziłem pół muzeum, w ogóle mnie to nie interesowało. Głównie siedziałem sobie na kawce w kawiarni i oglądałem ludzi, słuchałem, co mówią. To było wspaniałe. Najlepsza rozrywka. Lubię się poszwendać, ale napięty program zwiedzania jest mi absolutnie obcy. Bo ja już po dwóch godzinach nie wiem, co oglądam, już chcę się położyć. Mam raczej takie usposobienie – miś łamany na kot. Moje aktywności są krótkie, to ja decyduję o tym, kto mnie głaszcze, i najchętniej byłbym w miejscu ciemniejszym niż jasnym.

I to nie jest absolutnie stan depresyjny, tak przejawia się po prostu u Pana radość życia?
Tak, mam w sobie wrodzoną melancholię. Pogodziłem się z nią, nawet polubiłem.

Jacek Braciak: „W związku tylko wolność gwarantuje pełnię życia. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu i koniec kropka”. (Fot. Filip Ćwik/Forum) Jacek Braciak: „W związku tylko wolność gwarantuje pełnię życia. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu i koniec kropka”. (Fot. Filip Ćwik/Forum)



Dobrze jest Panu samemu, to jest stan przyjemny?
Tak, zdecydowanie tak. Coraz częściej lubię być sam, ale dzieje się tak dlatego, że wiem, że w każdej chwili mogę być z kimś, kogo kocham. To tylko dlatego. Bo kiedyś, kiedy byłem sam, czułem się bardzo samotny. Dziś bywam sam, ale nie jestem samotny. To ogromna różnica. Jestem szczęściarzem, że w każdej chwili mogę być z kimś, kogo kocham.

Oczywiście pod warunkiem, że ten ktoś też ma akurat na to chęć, bo… to człowiek wolny.
Tak, oczywiście. A to, że miewa tę chęć, mnie czyni szczęściarzem.

Powiedział Pan kiedyś o szopie w Portugalii – że to jest jeden z Pana pomysłów na przyszłość. Coś się zmieniło w tej sprawie?
Na razie wygląda na to, że to będzie szopa nad Narwią.

Myślałam, że stąd chce Pan uciekać gdzieś dalej.
Po części właściwie to Pani zrozumiała. Są takie sfery: ta moja najbliższa – moja chata z kraja, ona jest dobra, ja ją lubię. Lubię swoje mieszkanie, okolicę. Ale ilekroć dotrze do mnie to, co się dzieje u nas w kraju, w takim ogólnym sensie, to tak, chciałbym uciec. Ale też myślę sobie, że to jest najłatwiejsze wyjście. To minie. To wszystko minie, ja to przetrwam.

Mówi Pan: „Ile razy do mnie dotrze, co się tu dzieje…” – czy to oznacza, że dla zdrowia psychicznego dozuje sobie Pan wieści?
Tak. Nie oglądam wiadomości, nie kupuję gazet, czasem coś do mnie skapuje, ale to wystarczy. Opowiem Pani o takiej sytuacji. Mieszkam na Saskiej Kępie, gdzie ludzie wydają się nowocześ­ni, otwarci, liberalni. Spotkałem takiego pana, młodszego ode mnie, który wyglądał mi na tego „otwartego” właśnie, po czym się okazało, że kiedy obok na rowerze jechał imigrant i zaczął wygrażać kierowcy samochodu, który być może spowodował zagrożenie, ten otwarty i tolerancyjny pan podsumował tę scenkę w taki sposób: „No właśnie, całe nieszczęście to ci imigranci”. Nie znając kontekstu, nie znając sytuacji, wygłosił taką przemowę. Oniemiałem. Powiedziałem tylko: „Panie, pieprzniętych Polaków rowerzystów jest naprawdę mnóstwo”.

W takim momencie wybrałby Pan tę szopę w Portugalii?
Tak. Wybrałbym ją też w momencie, kiedy siedzę w kawiarni Iluzjon, w której przesiadują mieszkańcy Mokotowa, znowu ci z „otwartymi głowami”, i wchodzi pani, czysta, zadbana, z prośbą, żeby dać jej jakieś drobne. Jest tłum, ale nikt, ani jedna osoba, w żaden sposób nie reaguje na jej prośbę, na nią w ogóle. Miałem ochotę wejść na ten asfaltowy stolik i krzyczeć: „Ludzie, kurwa, ktoś was o coś prosi! Wozicie pieski w wózkach, a jesteście ślepi i głusi na człowieka”. Tak, wtedy mam ochotę uciekać. Ale muszę sobie z tym poradzić. Świat się nie zmieni, to ja mogę dokonywać wyborów, że gdzieś nie bywam, nie chodzę i tak dalej.

Na ściankach na przykład Pan nie bywa.
Czasem bywam. Jeśli jest premiera filmu, w którym gram, bywam. Nie jest to miejsce ulubione.

Ulubiona jest kanapa w mieszkaniu na Saskiej Kępie.
Tak, piękna, biała. O, teraz obok mnie leży na niej Helena. Pies. Helena, która dostąpiła zaszczytu, że może tu leżeć. Zanim zaczęliśmy rozmawiać z Panią, oglądaliśmy wspólnie skróty z Ligi Mistrzów, paliliśmy sobie papieroski i piliśmy kawkę.

I tak wam dobrze.
Tak nam dobrze, tym bardziej że po rozmowie z Panią pójdziemy do sypialni, będziemy sobie czytać i się zdrzemniemy.

Często podkreśla Pan, że wolność jest dla Pana bardzo ważna, jest ważna na tyle, że jakiś czas temu kupił ją sobie Pan udziałem w reklamie. Rozumiem, że to się nie kłóci z Pana światopoglądem?
Udział w reklamie?

Kupienie sobie w ten sposób wolności.
Ależ oczywiście, że nie! To jest wspaniałe. To jest kupienie sobie wolności, to jest również możliwość pomagania swoim braciom i braciom mniejszym. To jest wolność zawodowa, a co za tym idzie – osobista. Bo jeśli nie muszę pracować, mogę żyć. A i ta zawodowa jest szalenie cenna – mogę wziąć udział w jakimś niskobudżetowym przedsięwzięciu, w które wierzę, a odmówić komuś, kto płaci bardzo dobrze, a ceną jest zagranie w komedii romantycznej albo w sequelu filmu, który ponoć kiedyś był całkiem niezły…

Coraz częściej zdarza się Panu mówić: „Nie, dziękuję”. Czy powiedział Pan to kilka razy na tyle wymownie, że dziś już nie musi Pan odmawiać, bo z pewnymi propozycjami nikt się nie zgłasza?
W pewnym momencie naradziłem się z moją nawet nie agentką, ale przyjaciółką, opiekunką Magdą Rzemieniewską i uznaliśmy, że podejmiemy ryzyko – będziemy odmawiać. Najwyżej nie będę pracował albo przyjdzie moment, kiedy trzeba się będzie przeprosić, ale okazało się, że to był bardzo dobry ruch. Przestaję być mistrzem drugiego planu, co było wspaniałe do pewnego momentu, a potem mnie nudziło, bo chciałem się rozwijać, próbować grać na całej klawiaturze, a nie tylko gamę w jednej skali. Dziś mam propozycje, może nie bardzo liczne, ale takie, które mnie cieszą. A ja bardzo lubię swoją pracę, uwielbiam ją, cieszę się za każdym razem. Oczywiście zdarzają się takie momenty, kiedy zaczynam trochę „fisiować”, kręcić nosem, grymasić, ale wtedy zaraz biorę siebie za ucho na bok i mówię: „Ej, ej, Jacuś, nie fisiuj”. Stawiam siebie do pionu. Pamiętam, jak przed laty jechałem z planu Bogusława Lindy, który był reżyserem, na inny plan, którego nie lubiłem. Powtarzałem: „Jezus Maria, a tam deszcz, a tamto, a siamto”. I wtedy Bogusław powiedział: „Nie zajmuj się deszczem, zajmij się tym, co masz do zrobienia, na tym się skup”. To była banalnie prosta rada, która bardzo uporządkowała mi głowę.

Wczoraj byłem na spacerze z Heleną i spotkałem panią, która tu obok domu na skwerku porządkowała zieleń. Ucięliśmy sobie pogawędkę i pani mówi: „Wie pan, ja tak tu pracuję, bo praca uszlachetnia”. Pomyślałem sobie: no tak, to prawda. Podobnie powiedział mi kiedyś Krzysio Stroiński. Nie zapomnę tego, byliśmy na wyjeździe z teatrem, mówię: „Jejku, Krzysiek, nie chce mi się, mam kaca”. A Krzysiek na to: „Jacek, cokolwiek by się działo, to o 19 musi być w porządku”. To prawda. Wczoraj graliśmy we Współczesnym przedstawienie, ludzie na widowni wstają, biją brawo, cieszą się, a ja mówię do Izy Kuny: „Iza, zobacz, jakie mamy szczęście, że możemy dać ludziom radość”. Tak myślę o swojej pracy. Naprawdę. To jest przywilej.

Film z Pana udziałem, który teraz mogą zobaczyć w kinach widzowie, nosi tytuł „Moje wspaniałe życie”. Gdyby Pan miał w ten sposób określić swoje życie, jaki przymiotnik wstawiłby Pan pomiędzy słowa „moje” i „życie”?
Ten sam. Moje życie jest wspaniałe. Wie Pani, ja nawet o niczym nie marzę, bo wszystkie moje marzenia się spełniły. Jestem w czepku urodzony.

Ale czy to są marzenia, które kiedyś zostały przez Pana wypowiedziane na głos?
Tak. Jak byłem na studiach, to jeździliśmy z kolegami na Saską Kępę, na baseny nad Wisłą. Wracaliśmy w mokrych gaciach pięknymi uliczkami i ja z otwartymi ustami podziwiałem te przedwojenne domy, myślałem sobie wtedy: „Boże, co to za ludzie muszą mieszkać w takich pięknych domach, jacy muszą być wyjątkowi”. Sama pani rozumie…

Jacek Braciak: aktor teatralny, filmowy i dubbingowy. Laureat pierwszej nagrody aktorskiej na 61. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych – Festiwalu Sztuki Aktorskiej za rolę w dramacie „Wstyd”, wystawianym w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Zdobył też Orła w kategorii najlepsza główna rola męska za rok 2018 za kreację w filmie „Kler”

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze