1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Artur Barciś: „Ciągle mi się wydaje, że jestem dzieckiem szczęścia”

Artur Barciś: „Ciągle mi się wydaje, że jestem dzieckiem szczęścia”

Artur Barciś: „Miałem poczucie, że jestem inny. Płakałem częściej niż inni chłopcy, śmiali się ze mnie. To, że ten rodzaj wrażliwości nie tylko utrudnia życie, ale że jest w nim wartość, odkryłem pierwszy raz wtedy, kiedy wyszedłem na scenę”. (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl)
Artur Barciś: „Miałem poczucie, że jestem inny. Płakałem częściej niż inni chłopcy, śmiali się ze mnie. To, że ten rodzaj wrażliwości nie tylko utrudnia życie, ale że jest w nim wartość, odkryłem pierwszy raz wtedy, kiedy wyszedłem na scenę”. (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl)
Pytany o dzieciństwo Artur Barciś odpowiada: „Nawet te dzieci, które wychowały się w bardzo zamożnych domach i miały wszystko, o czym zamarzyły, mają pewnie jakieś bolesne wspomnienia. Ja pochodzę ze wsi, dotastałej w chłoporobotniczej rodzinie. Jakie to ma znaczenie? Ogromne".

Dziesięć lat temu ukazała się książka „Rozmowy bez retuszu”, wywiad rzeka, który przeprowadziła ze mną Marzanna Gra. Tym, co mnie do pomysłu wydania książki przekonało, był argument, że moja droga do aktorstwa może zainspirować dzieciaki, które może nie wierzą w siebie. Może tak jak ja są ze wsi, mają jakiś talent, ale nie wierzą, że im się może udać. A po przeczytaniu takiej rozmowy uwierzą. Wtedy zgodziłem się mówić o mojej aktorskiej drodze właśnie dlatego. I kiedy teraz, niedawno, pojawił się pomysł drugiej książki, zupełnie nie wiedziałem, dlaczego jeszcze raz mam osobie opowiadać. Najpierw odmówiłem, ale potem wydarzył się COVID-19, bardzo ciężko tę chorobę przeszedłem, pojawiły się nowe watki, o których mogłem i chciałem opowiedzieć. Dlatego kiedy Kamila Drecka zadzwoniła raz jeszcze z tą propozycją, powiedziałem: dobrze, niech będzie. Natomiast bardzo nie chciałem, żeby to była laurka. Uważałem, że muszę być w tym, co mówię, absolutnie uczciwy. I też na samym początku zastrzegłem, że mam kłopoty
z opowiadaniem o dzieciństwie, bo pamiętam niewiele. Nawet nie byłem świadomy, jak mało mam wspomnień, dopóki nie skonfrontowałem ich z moim młodszym bratem Jackiem. On ma świetną pamięć do dat, zdarzeń, ludzi. A ja, jeśli już, to pamiętam przede wszystkim rzeczy, które zostawiły we mnie ślad – to głównie te trudniejsze, przykre wspomnienia.

Sen

Pamiętam sen, po którym budziłem się w nocy ze strasznym krzykiem, zdarzało mi się zmoczyć łóżko. W tym śnie spadałem z niewyobrażalnej wysokości w przestrzeń na gigantycznej płachcie śliskiego materiału – jakby atłasu czy jedwabiu. Materiał falował i nie było widać jego końca. Leciałem w dół, wiedząc, że pod spodem jest tylko otchłań.

Średni

Moje dzieciństwo to Kokawa i Rędziny, wsie pod Częstochową. Z tym, że kiedy rodzice z moimi braćmi przeprowadzali się do Rędzin, ja już tam dawno mieszkałem. U babci. Wprowadziłem się do babci, kiedy byłem w zerówce, ale już wcześniej u niej pomieszkiwałem, z przerwami. Niby do rodziców nie było znowu tak daleko, osiem kilometrów, wystarczyło wsiąść na rower i ich odwiedzić. Nie było więc tak, że nie mieliśmy ze sobą kontaktu, ale jednak to u babci spałem, u niej miałem swój kąt. Chodziło o to, żeby odciążyć mamę przy trójce chłopaków. Dlaczego akurat ja? Chyba najlepiej się do tego nadawałem jako średni syn – młodszy ode mnie o dwa lata Jacek był jeszcze za mały, a starszy o trzy lata Andrzej był bardziej przydatny w domu i w polu. My wszyscy, jak to na wsi, musieliśmy pomagać w polu rodzicom, a ja byłem słaby, chorowity, uczulony na mnóstwo rzeczy, choć nieraz pewnie, jak się dzisiaj domyślam, wykorzystywałem ten fakt i symulowałem chorobę, żeby mi odpuścili.

Problem ze mną był też taki, że często można było do mnie mówić, coś mi kazać, a do mnie i tak to nie docierało. Kazali mi na przykład pasać krowę. I tu wyjaśnienie dla tych, którzy tego nie wiedzą, że pasanie krów jest straszliwie nudnym zajęciem. Straszliwie! Krowa idzie po miedzy i żre, a ty musisz iść za nią, żeby nie poszła za daleko, nie weszła w szkodę. Krowa więc szła, a ja zamiast na nią uważać, byłem na stepach Australii czy jeszcze gdzieś indziej, gdzie Alfred Szklarski umieścił Tomka. Czytałem namiętnie, cały czas. I jak tylko otwierałem książkę, przepadałem na dobre. Dopiero kiedy przestawałem widzieć litery, docierało do mnie, że zrobiło się ciemno. I nagle się orientowałem, że krowy nie ma. Oczywiście panika, bieganie, szukanie. Po czym okazywało się, że krowa się najadła i sama wróciła do domu. Niewielki był ze mnie pożytek.

Wycieczka w Karkonosze, czas prewentorium. Ośmioletni Artur spędził tam z bratem sześć miesięcy, kiedy ich ojciec miał gruźlicę (Fot. archiwum domowe) Wycieczka w Karkonosze, czas prewentorium. Ośmioletni Artur spędził tam z bratem sześć miesięcy, kiedy ich ojciec miał gruźlicę (Fot. archiwum domowe)

Arturek przeczyta wam bajkę

Umiałem czytać, jeszcze zanim poszedłem do podstawówki. Nauczyła mnie babcia, dosyć łatwo mi to przyszło, ale potem wciąż trzeba było mi kupować książeczki. Potrafiłem się uchwycić krat w ­kiosku „Ruchu” i ­nie puściłem, dopóki babcia mi jakiejś nie kupiła.
Wśród tych niewielu przebłysków, które zapamiętałem, są te, kiedy pani przedszkolanka, sama chcąc mieć pewnie przerwę, sadza mnie na krzesełeczku, daje mi książkę do ręki, po czym mówi: „A ­teraz Arturek będzie wam czytał bajkę”, i ­ja faktycznie zaczynam czytać. Wokół cisza, inne dzieci siedziały na podłodze po turecku i ­słuchały. To właściwie były moje pierwsze występy.

Szafa

W ­szkole podstawowej wciąż się bałem. Byłem drobny, dużo mniejszy od swoich rówieśników, więc przyczyna tego strachu była racjonalna – często byłem bity. Starsi koledzy, a ­już szczególnie jeden, który mnie sobie upodobał, i ­to on zwykle był prowodyrem, mieli taka zabawę, że łapali mnie na dużej przerwie i wsadzali na szafę. Szafa stała w­ szkolnym korytarzu, trzymano w­ niej chyba pomoce naukowe. Była na tyle wysoka, że skacząc, mogłem się połamać. Tkwiłem wiec tam na górze, czując strach i­ upokorzenie, że można mnie traktować jak przedmiot, włożyć na szafę i ­się z­ tego śmiać.

Zdjęcie z pierwszej klasy podstawówki. Artur Barciś pierwszy od lewej (Fot. archiwum domowe) Zdjęcie z pierwszej klasy podstawówki. Artur Barciś pierwszy od lewej (Fot. archiwum domowe)

Szpak

Ludzie rodzą się z ­taką lub inną wrażliwością. Ja byłem bardzo wrażliwy na zwierzęta, bardzo lubiłem z­ nimi przebywać. Pamiętam psinkę, która była w Kokawie, albo jak nadałem imię ulubionej kaczce –­ i ­jak babcia jakiś czas potem złapała ja za dziób, przecięła jej gardło i­ jak trysnęła krew, z­ której ugotowano czerninę. Nie widziałem, żeby moi bracia się tym przejmowali, ja bardzo to przeżyłem.
Nie zapomnę też nigdy, jak zabiłem szpaka z­ procy. Strzeliłem w ­jego kierunku bezmyślnie, nie spodziewałem się, że trafię, no bo jak trafić lecącego ptaka? A ­jednak upadł, zaskoczony podszedłem, wziąłem go na ręce, a­ on jeszcze chwile się szamotał. Byłem przerażony, ale też zobaczyłem, że szpak wcale nie jest czarny, że jego pióra maja mnóstwo barw – zieleń, granat, złoto – coś pięknego! Zakopałem go, urządziłem mu pogrzeb.

Miałem poczucie, że jestem inny. Płakałem częściej niż inni chłopcy, śmiali się ze mnie. To, że ten rodzaj wrażliwości nie tylko utrudnia życie, ale że jest w ­nim wartość, odkryłem pierwszy raz wtedy, kiedy wyszedłem na scenę.

Ratunek

Tak się złożyło, że podstawówka w ­Rędzinach, do której chodziłem, miała prawdziwą scenę w­ sali gimnastycznej. Wtedy wydawała mi się ogromna, dopiero stosunkowo niedawno, kiedy zaproszono mnie do szkoły jako absolwenta, odkryłem, że w ­rzeczywistości jest malutka. Za to z­ osobnym wejściem, kurtyną, kulisami, nawet maluteńką garderobą. Wychodziłem na tę scenę i śpiewałem piosenki, bo zapisałem się do chóru szkolnego, a właściwie zapisał mnie pan Kopytko, który uczył muzyki, a ponieważ uznano, że w chórze śpiewam najlepiej, zostałem solistą. Recytowałem też wiersze. Okazji nie brakowało, to były czasy wielu różnych akademii, a to z okazji rewolucji październikowej, a to z okazji 1 maja i mnóstwa innych.
I kiedy wychodziłem i recytowałem wiersz, okazało się, że nie dość, że rozumiem, o czym mówię, to jeszcze ludzie mnie słuchają.
Dopiero po latach, kiedy zostałem zawodowym aktorem, zrozumiałem, że ten dar to także rodzaj władzy. Mogę manipulować reakcjami widowni, w zależności od tego, jak zagram, tak widzowie będą się zachowywać – śmiać się czy wzruszać. Ale wtedy nie miałem takiej świadomości. To był ratunek. W szkole czułem się nieważny, byle jaki, pomiatany, a kiedy wchodziłem na scenę, stawałem się zupełnie kimś innym. Kimś, na kogo wszyscy patrzą, komu biją brawo, a najważniejsze było to, że tam się czułem bezpieczny, nikt nic mi nie mógł zrobić. Tam byłem szczęśliwy.

Artur Barciś z nagrodą publiczności na XIX Ogólnopolskim Konkursie Recytatorskim (1973) (Fot. archiwum domowe) Artur Barciś z nagrodą publiczności na XIX Ogólnopolskim Konkursie Recytatorskim (1973) (Fot. archiwum domowe)

Ojcostwo

Jakie wzorce wyniesione z domu przeniosłem na własnego syna, a czego chciałem uniknąć? Drogowskazy, które mi wyznaczyli rodzice to: nie kłamać, nie kraść, zachowywać się uczciwie. Dla mnie są to święte wartości i oczywiście je przeniosłem. Jeśli natomiast chodzi o wzorzec ojcostwa, mój ojciec był dosyć apodyktyczny, powtarzał: „Ma być tak, jak mówię, i koniec”. Dlatego kiedy już poszedłem na studia, wszedłem w inny świat i zacząłem inaczej myśleć, bardzo się buntowałem, strasznie się kłóciliśmy. Wiedziałem, że ja takiej relacji z własnym dzieckiem mieć nie chcę i z synem zawsze rozmawiałem jak z partnerem. Mogłem mu tłumaczyć różne rzeczy, ale też zawsze słuchałem jego zdania. Uznaliśmy z żoną, że jeśli czegoś od niego wymagamy, musi być jakiś powód. A on nam nie odpuszczał, długie dyskusje były nie raz, ale skoro przyjęliśmy zasadę, że będziemy rozmawiać, to się z tego nie wycofaliśmy. No i zdecydowanie odciąłem się, sam będąc ojcem, od kar cielesnych. Mój syn dostał klapsa raz w życiu, jak był maluchem i podpalił w ubikacji górę papieru toaletowego. Na ścianach była boazeria, wszystko mogło pójść z dymem, uderzyłem odruchowo, lekko, ale Franek do tej pory mi to wypomina: „Nie możesz powiedzieć, że mnie nigdy nie uderzyłeś”.

Poranna prasówka z synem Frankiem (1990) (Fot. archiwum domowe) Poranna prasówka z synem Frankiem (1990) (Fot. archiwum domowe)

Pagatowicz

Moi rodzice poznali się przez teatr. Mama po skończeniu szkoły podstawowej i kursu nauczycielskiego została kierowniczką świetlicy w Mykanowie, tuż obok Kokawy. I w tej świetlicy działała amatorska scena, którą założył mój przyszły tata. Mama grała w sztukach, on je reżyserował i sam też w nich grał. Wystawiali sztuki popularne: „Romans pani majstrowej”, „Skąpca” Moliera. Także „Grube ryby” Bałuckiego, w których tata zagrał Pagatowicza. Po warunkach – Pagatowicz jest fizycznie raczej mizerny, o sobie mówi „defektowy”. A potem historia zatoczyła koło, po latach dostałem tę samą rolę w teatrze Polonia u Krystyny Jandy. Tak, mówiłem o tym tacie, ale on był już wtedy bardzo chory, po wylewie, nie wiem, czy coś z tego jeszcze rozumiał. Zmarł dwa tygodnie po premierze.
Rodzice, kiedy urodził się mój brat Andrzej, musieli się z teatrem pożegnać, ale po ojcu było widać, że ma aktorskie zacięcie. Lubił żartować, był zgrywusem. Uwielbiałem jeździć z nim do Częstochowy, na targowisko na Zawodziu. To było takie miejsce – mówimy o głębokim PRL-u – gdzie można było kupić mnóstwo rzeczy, a ojciec wspaniale wykorzystywał swój talent, kiedy się targował. Pamiętam to jego: „Eee, proszę pani! Przecież to nic niewarte! No ile ja mogę za to dać? Góra dwa złote!”. A chodziło o towar wart 30. I faktycznie udawało mu się wytargować czasem nawet mniej niż połowę ceny. Obserwowałem go, uwielbiałem, jak to robił. Śmiałem się, a tata mnie przeganiał: „Nie śmiej się, bo się wyda!”.

Być

Tak jak mówiłem, mój młodzieńczy pęd, chęć, żeby wejść na scenę, śpiewać, grać, brał się z tego, że ja bardzo nie chciałem nie być. Chciałem być. Jak Leśmian, też bardzo drobnego wzrostu, który chciał wykrzyczeć całemu światu, że jest na tym świecie, że trzeba go zauważyć i docenić. Dlatego tak potem polubiłem Leśmiana i w konkursie poezji współczesnej w Rzeszowie mówiłem właśnie jego wiersz. Rok 1972, byłem już w liceum. Konkursy recytatorskie zaczęły się w drugiej klasie licealnej. Miałem na koncie między innymi drugie miejsce – statuetkę Srebrnego Lemiesza – w Konkursie im. Juliana Przybosia w Dębicy, w Ogólnopolskim Konkursie Recytatorskim najpierw zdobyłem pierwsze miejsce w województwie śląskim, a rok później wygrałem w skali kraju.

Na egzaminy wstępne na wydział aktorski w łódzkiej filmówce przyjechałem pociągiem z Częstochowy. Łodzi nie znałem zupełnie, pamiętam, że strasznie śmierdziało z tych wszystkich fabrycznych kominów. Nie podobało mi się, dopiero na studiach się w tym mieście zakochałem. Wybrałem Łódź, bo na konkursach recytatorskich chodziły plotki, że do Krakowa przyjmują chłopaków od 175 centymetrów wzwyż, a żeby zdać do Warszawy, trzeba chodzić na lekcje przygotowawcze, najlepiej do szkółki państwa Machulskich. Zresztą w Warszawie też podobno stawiali na wysokich i przystojnych. Czego miałem tam szukać z moimi 162 centymetrami? Za to w Łodzi, jak się mówiło, nie zwracali na to uwagi, liczył się talent, szukali kandydatów na aktorów charakterystycznych. No więc przyjeżdżam na egzaminy, a tam w korytarzu sami przystojni i wysocy! Oczywiście mnie się tak wtedy wydawało – kwestia pierwszego wrażenia i ogromnego stresu. Musiałem wyglądać jak nieszczęście, bo podeszła do mnie Dusia [Daria Trafankowska – zmarła w 2004 roku znana i ceniona aktorka, którą publiczność kochała choćby za rolę siostry oddziałowej z serialu „Na dobre i na złe” – przyp. red.] i, jak to ona, od razu mnie przygarnęła, zaprosiła do swojego grona: „Co tutaj tak sam siedzisz, choć do nas!”. Cała Dusia, która całe życie pochylała się nad każdym, komu uważała, że trzeba pomóc. Poszedłem, zrobiło mi się raźniej, przedstawiłem się, zacząłem coś opowiadać i kiedy nagle mnie wezwali, nawet nie zdążyłem się przestraszyć. Dostałem się, Daria też się dostała, trzymaliśmy się razem na roku. Do końca.

Przypadek

Zawsze powtarzam, że na sukces w tym zawodzie składają się trzy elementy. Jeden to talent, drugi – warsztat, czyli coś, czego się można nauczyć. I trzeci, równie ważny, szczęście, różne zbiegi okoliczności. Ciekawe, co by było, gdyby Krzysztof Kieślowski nie spóźnił się na pociąg do Łodzi? A tak, spóźnił się, musiał czekać na następny i zobaczył mnie w telewizorze w hali Dworca Centralnego, po czym postanowił obsadzić u siebie. Nie marzyłem, że będę aktorem Krzysztofa Kieślowskiego, nie spodziewałem się, że spotkam tylu wybitnych reżyserów, będę w Teatrze Narodowym czy Ateneum, bo też trudno marzyć o rzeczach i sprawach, które są mało prawdopodobne. Ciągle mi się wydaje, że jestem dzieckiem szczęścia.

Artur Barciś, rocznik 1956. Aktor, reżyser, scenarzysta. Do jego najsłynniejszych ról należą te u­ Krzysztofa Kieślowskiego („Bez końca”, cykl „Dekalog”), w­ „Znachorze” Jerzego Hoffmana, serialach „Ranczo” czy „Miodowe lata”. Obecnie gra miedzy innymi w­ spektaklach „Porwanie” na deskach teatru Komedia w­ Warszawie i­ „Słoneczni chłopcy” w ­Polonii. 26­ marca w­ Teatrze Muzycznym w ­Lublinie będzie miała premierę „Zemsta nietoperza” w jego reżyserii.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze