1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Magdalena Koleśnik – mniej ambicji, więcej wdzięczności

Magdalena Koleśnik, rocznik 1990. Pochodzi z Białegostoku. Absolwentka PWST w Krakowie. Na stałe związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Za rolę w filmie „Sweat” Magnusa von Horna otrzymała nagrodę podczas festiwalu w Gdyni oraz Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Od 18 marca można ją oglądać w „Innych ludziach” Aleksandry Terpińskiej. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Magdalena Koleśnik, rocznik 1990. Pochodzi z Białegostoku. Absolwentka PWST w Krakowie. Na stałe związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Za rolę w filmie „Sweat” Magnusa von Horna otrzymała nagrodę podczas festiwalu w Gdyni oraz Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Od 18 marca można ją oglądać w „Innych ludziach” Aleksandry Terpińskiej. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Na Magdalenę Koleśnik posypał się ostatnio deszcz nagród i świetnych ról. Jak tłumaczy, to dlatego, że pewne rzeczy w sobie przepracowała, a na inne się otworzyła.

Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłam cię na scenie. To był „Dybuk” w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Sześć, siedem lat temu. Pomyślałam, że narodziła się gwiazda. Wypatrywałam cię potem w filmach i byłam zdziwiona, że poza teatrem pojawiasz się tylko na drugim, trzecim planie, jak w„Mieście 44”, „Kamieniach na szaniec” czy na okładce książki „Dziewczyny z Powstania”. Masz poczucie, że musiałaś poczekać na swoją kolej?
Zawsze miałam dużo ciekawej pracy w teatrze, na to nigdy nie mogłam narzekać. Czy to była Maja Kleczewska, Krzysiek Garbaczewski czy Grzegorz Jarzyna i TR Warszawa, czy Mariusz Treliński i Opera Narodowa, czy Krystian Lupa – mogłam rozwijać się jako aktorka i zawodowo nie miałam właściwie przerwy, począwszy od trzeciego roku studiów. Wtedy rzeczywiście myślałam: „Okej, zaczęło się, po teatrze przyszła pora na film”. Ale tak się nie działo. Byłam zaskoczona, nieprzygotowana na taki rozwój sytuacji. Teraz, gdy na to patrzę, myślę, że stało się tak, bo parę rzeczy musiałam przepracować.

Co takiego?
Głównie rozpędzoną ambicję. Myślałam sobie: „jestem gotowa, mam to, co jest do dania”. Kiedy propozycje ze świata filmu nie przychodziły, miałam w sobie i żal, i gniew. Walczyłam ze złymi emocjami, które potrafiłam mieć wobec innych aktorek i aktorów. Te uczucia hulały po mnie jak chciały, a ja miałam ich coraz bardziej dość. Ciężko było mi żyć z tym zgorzknieniem i zazdrością. Podjęłam decyzję, że już ich nie chcę i nie potrzebuję. I zaczęła się mozolna praca. Nad sobą. Powoli zaczęłam dopuszczać i przyjmować myśl, że świat filmu, do którego tak pragnę przynależeć, niekoniecznie mnie chce, i że wcale nie ma obowiązku mnie chcieć. To było takie pożegnanie z marzeniem. Odpuszczenie go. I mam wrażenie, że właśnie ta rezygnacja sprawiła, że przestałam wytwarzać w sobie napięcie wokół tej sprawy, a propozycje przyszły.

Właśnie kończysz 32 lata, to chyba dobry wiek na to, by udźwignąć popularność. Gdyby przyszła do ciebie, gdy miałaś 24 lata…
To byłaby koszmarem. Wiem to. Po drodze zrozumiałam, że była w tym jakaś mądrość. I jakiś porządek. Dzisiaj staram się, żeby było we mnie mało ambicji, a dużo wdzięczności. Jestem przede wszystkim wdzięczna sobie za ten proces, bo myślę, że gdybym go nie rozpoczęła, to z tamtym nastawieniem dziś uprawiałabym zupełnie inny zawód. Moje podejście do aktorstwa byłoby inne, współpraca z ludźmi też; nie miałabym z tego tyle radości, ile mam teraz. Odkryłam, że moja rozpędzona ambicja odbierała mi przyjemność. Nigdy nie mogłam być szczęśliwa, spełniona, bo ciągle uważałam, że nie jestem wystarczająco dobra.

Był w tym chyba też rys perfekcjonizmu.
Zdecydowanie jestem perfekcjonistką, detalistką. Miałam i czasem wciąż mam ciągotki, żeby jak najwięcej kontrolować, bo wtedy to, co robię, ma szansę być dobre. Według mnie, oczywiście. Ale różne czynniki, również pandemia, pokazały mi, że nie mam kontroli właściwie nad niczym. Rzeczy biegną swoim rytmem, niektóre muszą się po prostu wydarzyć, niezależnie od tego, jak bardzo chciałabym je zatrzymać lub pokierować w inną stronę. Zaczęłam wpuszczać więcej powietrza do mojej pracy i ufać, że wszystko jest takie, jakie być powinno. Że bardziej trzeba nastawić się na odbieranie niż nadawanie, produkowanie. Odczuwam więcej przyjemności, gdy się otwieram na to, co przychodzi, niż gdy cisnę to, co sama wymyślę.

A może mądrość całego tego procesu polegała na tym, że najlepsze role były wtedy właśnie w teatrze? Jeszcze kilka lat temu kino miało młodym aktorkom niewiele do zaproponowania. Kiedyś nie zagrałabyś takich ról jak teraz w „Sweat”, „Innych ludziach” czy w serialu „Kruk”.
Woow… Jestem wzruszona perspektywą, którą tu namalowałaś. Może tak właśnie było. Dziękuję ci za to, poczułam się zaopiekowana przez rzeczywistość.

Dziś z powodzeniem mogłabyś zagrać na przykład w polskiej wersji seriali „Euforia” czy „Obsesja Eve”, pełnych niejednoznacznych bohaterek.
Myślę, że w amerykańskiej „Euforii” też mogłabym zagrać. Ale masz rację, kiedyś takie seriale nie powstawały. Dziś jest, zresztą nie tylko w kinie, rzucane zdecydowanie większe światło na kobiecy pierwiastek. Przestał być on dodatkiem, biżuterią do męskiej narracji, a stał się pełnoprawnym tematem, coraz częściej pierwszoplanowym. Kobiety mówią własnym głosem, przyglądają się rzeczywistości z własnej perspektywy. Mam na myśli uprzywilejowaną część świata, w której szczęśliwie się urodziłam.
Kiedyś proponowano mi role jedynie „dodatków” , było mi z tym niewygodnie i sądzę, że to było też wyczuwalne – że nie wykonam tego dobrze i posłusznie. Nawet gdybym się starała. Moja natura mi nie pozwoli.

(Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Mimo to musiało ci być trudno poradzić sobie z rzeczywistością nieprzystającą do marzeń. Ty mówisz: „jestem”, a tu cisza. Co ci wtedy najbardziej pomagało, by nie zwątpić w siebie?
Nigdy nie byłam w złej sytuacji, zawsze mogłam swoją pasję uprawiać w teatrze, a to równie ciekawe miejsce jak film. Ważne było też wsparcie bliskich osób, które zawsze we mnie wierzyły. Choć też wiem, że możesz być otoczona i utulona zapewnieniami na temat tego, jak bardzo jesteś ważna i zdolna, ale jeśli ty sama tego nie czujesz, na niewiele się to zda. Czasem udawało mi się być świadomą, jak wiele już miałam. Fajną pracę, partnera, zwierzęta – to naprawdę jest dobre życie. Udawało mi się to jednak zbyt rzadko. I wtedy przyszła znakomita nauczycielka – strata. Kiedy zaczęłam tracić – na przykład cierpliwość moich bliskich – zrozumiałam, jak wiele w relacjach zależy ode mnie i od tego, jak sama ze sobą się dogaduję.

Straciłaś relacje, których nie udało się już odbudować?
Na pewno bardzo je osłabiłam, nie dokarmiając ich czasem i uwagą. Mam też wrażenie, że w naprawdę pięknej sześcioletniej relacji z moim byłym partnerem bezpowrotnie utraciłam wiele okazji, które mogły być dla nas momentami szczęścia. Nie skorzystałam z wyjazdów, z kilku zwykłych wolnych chwil – bo byłam zafiksowana na czymś innym. Dzisiaj jest dla mnie oczywiste, że najważniejszy jest właśnie czas, wtedy tego nie wiedziałam. Nie wyrzucam sobie; wiem, że musiałam się dopiero tego nauczyć. Właśnie dzięki tej stracie.

Tony Bennett, komentując odejście Amy Winehouse, powiedział ładną rzecz: uczymy się życia, po prostu żyjąc.
Zgoda. I wierzę, że strata jest tak naprawdę szansą, otwarciem.

Spodobało mi się to, co powiedziałaś w jednym z wywiadów, że czasem propozycje ról przychodzą do ciebie w odpowiedzi na pytania, jakie sobie właśnie zadajesz. Masz poczucie swoistego dialogu z rzeczywistością?
Mam, nie wiem tylko, od czego on się właściwie zaczyna – czy to ja zadaję pytanie i ściągam do siebie możliwość odpowiedzi, czy najpierw przychodzi projekt, a ja po prostu z nim rezonuję. Jeśli chodzi o ten zawód, to jest on świetną okazją do eksplorowania rejonów, w jakie bez niego mogłabym się nie zapuścić – z lenistwa, ze strachu, z wygody. Kiedy jako dziecko fantazjowałam, jaka będę w przyszłości, widziałam tajemniczą, zmysłową, powściągliwą brunetkę. Nie wiem, czy nią się stałam, i nie chodzi mi tylko o kolor włosów.

(Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Skoro jesteśmy przy tym temacie – jaki jest twój stosunek do tego, jak wyglądasz? To coś, nad czym się zastanawiasz, pracujesz? Coś, co cię określa, stanowi o tym, kim jesteś?
Jako młoda dziewczyna uwielbiałam rozwiązywać psychotesty. Szukałam odpowiedzi na pytanie, jaka ja właściwie jestem: ekstrawertyczna czy introwertyczna, towarzyska czy tajemnicza. Teraz nie mam już takiej potrzeby. Wolę, jak coś jest płynne, niż sztywne i ustalone. Chyba chodzi mi po prostu o przyjemność. Kiedy ją odczuwam, jest to dla mnie drogowskaz, że czegoś naprawdę chcę, że to właściwy kierunek. W moim przypadku – czyli kogoś, kto jako nastolatka miał poważne problemy żywieniowe – relacja z ciałem jest, powiedzmy, delikatna. Muszę na nią uważać. Czuję, że gdybym zaczęła poświęcać mojemu wyglądowi więcej uwagi, mogłoby to skręcić w niebezpieczną stronę. Zresztą on się zmienia, więc po co mam się przywiązywać do czegoś, co zaraz będzie inne i czym innym. Identyfikuję się bardziej z tym, co mogę powiedzieć, a raczej z tym, co mogę zrobić, zaoferować – niż z tym, jak się prezentuję. Byłam wychowywana w duchu korzystania z urody, jaką dostałam, ale chciałam się od tego odciąć, sama coś zbudować.
Odciąć się od swojej urody – to trudne, a dla niektórych nawet nierealne w dzisiejszym świecie, tak sfokusowanym na wyglądzie.
Ja rozróżniam dwa rodzaje koncentracji na ciele. Pierwszy wynika z dążenia do osiągnięcia obowiązujących standardów. Tylko że wtedy człowiek staje się ich niewolnikiem, co więcej, jest skazany na niepowodzenie. Nigdy ich nie osiągnie, bo są nierealne. Ale jest też koncentracja na ciele, którą nazwałabym dziecięcą albo zwierzęcą. Czyli interesuję się tym, jakie to moje ciało jest, co ciekawego może, jak działa, jak jest skonstruowane.Wtedy przeglądanie się w lustrze bierze się nie z potrzeby kontrolowania tego, jak to ciało wygląda, ale z fascynacji.
Zwierzęta są w tej kwestii niesamowite. Wiadomo, nie jestem behawiorystą, ale wydaje mi się, że one nie przejmują się takimi rzeczami. Jeśli zwierzę ma jakiś ekstremalny ubytek w ciele, który odróżnia je od innych przedstawicieli gatunku – na przykład straciło łapę – to nie rezygnuje z życia. Jest jakiś okres przystosowawczy, w którym, wyobrażam sobie, musi się nauczyć funkcjonować na trzech łapach, ale nigdy nie jest to problemem, tylko okolicznością. Zatem w myśl tego – wałeczki tłuszczu są ultraciekawe i miękkie. Czasem udaje mi się to dostrzec.

Kiedy przygotowywałaś się do roli w filmie „Sweat”, w którym grasz trenerkę fitness, twoje ciało było wyćwiczone jak nigdy, a jednak przeczytałam, że naprawdę dobrze zaczęłaś się czuć w momencie, gdy z tego perfekcyjnego shape’u zaczęłaś wychodzić.
No nie do końca tak. Poczułam się dobrze i bardzo mnie to zaskoczyło, bo dla osoby z problemami żywieniowymi to dość niezwykłe, że nabranie wagi może być przyjemne. Było mi całkiem wygodnie w ciele, które powszechnie uchodzi za „gorsze”.

Za chwilę do kin wchodzą nagrodzeni w Gdyni, znakomici „Inni ludzie” w reżyserii Aleksandry Terpińskiej (wywiad pochodzi z kwietniowego numeru Zwierciadła, który ukazał się przed premierą kinową filmu, przyp. red). Grasz w nich Anecię, dziewczynę głównego bohatera. Choć to film miejscami brutalny, dla mnie jest opowieścią o samotności i głodzie miłości. Mistrz reżyserki, Wojciech Smarzowski, z którym często pracowała na planach, to samo powiedział o swoim ostatnim filmie „Wesele” – że to film o „miłości w czasach nieludzkich”.
Totalna zgoda. Też zawsze mówię o miłości, pod tym względem jestem monotematyczna. Pamiętam, że na studiach odczuwałam dysonans, kiedy miałam grać kogoś uosabiającego postawę, która nie jest mi bliska, która może być szkodliwa. Z odpowiedzią pośpieszyła Olga Szwajgier, znakomita śpiewaczka, moja nauczycielka emisji głosu, ale też przewodniczka duchowa. Powiedziała bardzo ważną rzecz: że cokolwiek byśmy grali i cokolwiek byśmy robili, robimy to z miłości, dla miłości i ku miłości – to jest wyściółka, wszystko inne to tylko dekoracja.

A czym jest dla ciebie miłość?
Przygodą jej doświadczania. A możliwości ku temu, mam wrażenie, są wszędzie. I nie jest to jedynie miłość romantyczna, monogamiczna, zamknięta w komórce takiej jak związek czy rodzina. Ja nie jestem w związku, ale też nie jestem w poczekalni – wypatrując momentu, kiedy pojawi się ta osoba. Szkoda byłoby mi na to czasu i miłości. Kiedy byłam w Meksyku, spędziłam godzinę, dryfując na wodzie i wpatrując się w zachodzące słońce. W tym jego „przemijaniu” miałam silne poczucie jego obecności. Była to bardzo miłosna godzina.

Jesteś miłością?
Jestem. Ty też jesteś.

Czegoś sobie życzysz na urodziny? O czymś marzysz?
Jest we mnie teraz takie marzenie, żeby bez względu na to, gdzie jestem i gdzie będę, być właśnie w tej chwili, w tej sytuacji, w której jestem. Chciałabym bardziej doceniać, że jestem tu, i to „tu” jest po prostu gdziekolwiek – mam swoje klocki i one wystarczą mi do dobrej zabawy. Po latach ciągłego myślenia o tym, że chciałabym być gdzieś indziej, niż jestem, wybiegania myślami w przyszłość albo w przeszłość – chciałabym naprawdę pobyć sobie tu. Bo temu „tu” i temu „teraz” w sumie niczego nie brakuje.
Odkąd jestem zaangażowana w działania grupy „Podróżnych ugościć”, która wspiera osoby migrujące, wiem, jakie to jest szczęście zasypiać w swoim łóżku. Czuję, że jestem prawdziwie uprzywilejowana, robiąc to, co robię, mieszkając tu, gdzie mieszkam, mając przy sobie przyjaciół, miłość i mój wygodny futon. 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze