1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Barbara Krafftówna – choć wychowana w poprzedniej epoce, aktorką była nowoczesną

Barbara Krafftówna w latach 70. (Fot. Jerzy Plonski/RSW/Forum)
Barbara Krafftówna w latach 70. (Fot. Jerzy Plonski/RSW/Forum)
Barbara Krafftówna powtarzała, że robi wszystko i wszędzie po to, żeby być kochaną. Była między nami, a jednocześnie poza czasem. Zostawiła po sobie kilkadziesiąt ról filmowych i kilkadziesiąt pudełeczek pudru w proszku. Z okazji drugiej rocznicy jej śmierci przypominamy chwytającą za serce sylwetkę aktorki autorstwa Remigiusza Grzeli.

Oko

Przerwa na urodę – ogłaszała z uśmiechem, przerywając w pół zdania nawet najgorętszą rozmowę. Wyjmowała szminkę, lusterko, poprawiała usta i oko. Widzieliśmy twarz Krafftówny, a zarazem twarz Felicji z filmu Wojciecha Jerzego Hasa „Jak być kochaną”. Za ikonicznym wizerunkiem stała charakteryzatorka Irmina Romanis, zaprzyjaźniły się na całe życie. W dniu śmierci Barbary Krafftówny aktorka Gabriela Muskała, zamieszczając na Instagramie wspólne zdjęcie, napisała: „Do zobaczenia, Pani Basiu. Felicjo – Ty zostajesz na zawsze”. Zostało też oko. Krafftówna do końca malowała je tak, jak dziewczyny z lat 60., tak, jak malowała je Felicja. Uwieczniła je na rysunku Matylda Damięcka, składając aktorce hołd. W rozświetlonym oku są jej kobiecość, jej aktorstwo, jej tajemnica.

(Ilustracja: Matylda Damięcka) (Ilustracja: Matylda Damięcka)

Przez kilkadziesiąt lat wiele napisano o Felicji, mimo to wciąż pozostaje nierozpoznana, bez konkurencji. Film Hasa w 1963 roku dostał nominację do Złotej Palmy w Cannes obok „Lamparta” Viscontiego czy „Co się zdarzyło Baby Jane?” Aldricha. Fellini pokazywał poza konkursem „Osiem i pół”, a Hitchcock – „Ptaki”.

„Jak być kochaną” reprezentowali w Cannes oprócz reżysera także Barbara Krafftówna i Zbigniew Cybulski. Film nagrody nie dostał, ale aktorka została zauważona. Tego samego roku dostała nagrodę Golden Gate na festiwalu w San Francisco.

Wszyscy zastanawiali się, kim jest Felicja, ta młoda aktorka zakochana w ponurym koledze Wiktorze Rawiczu (Zbigniew Cybulski), na którego Niemcy wydają wyrok. Felicja postanawia go ukryć, pewnie z przyzwoitości i uczucia, choć to beznadziejna miłość. On nią gra, wykorzystuje ją. Do mieszkania wpadają Niemcy. Gwałcą Felicję. Żeby uratować ukochanego, nie protestuje. Rawicz wszystko słyszy. Widzimy ją w scenie po gwałcie. Ma nieobecne oczy. Krafftówna mówiła mi, że nigdy nie postawiła bosej stopy nawet na plaży. W tej scenie zdjęła buty i chodziła po brudnej hali filmowej. To przełożyło się na temperaturę, poczucie zbrukania. Po premierze wyjawiała też: – W scenach w samolocie fotografowano mnie wyłącznie w zbliżeniach. Zdjęcia były dosyć trudne, proponowano mi, abym zdjęła szpilki i założyła wygodne pantofle. Nie zrobiłam tego. Dopiero w pełnym stroju – w kostiumie, rękawiczkach, kapeluszu i na szpilkach – mogłam się czuć tak jak Felicja podczas podróży do Paryża.

Po wojnie na Felicję padają oskarżenia o kolaborację z Niemcami. Jak inni aktorzy przechodzi weryfikację przed sądem koleżeńskim. Nie walczy. Gotowa jest – w imię tamtej miłości – ponieść każdą konsekwencję. Zdolna aktorka grająca przed wojną Ofelię, po wojnie może występować w teatrze lalkowym i w radiowych słuchowiskach. Felicja mówi: – Zdecydowałam się na to i ten fakt przynosi zaszczyt w moich oczach – ratowałam go. Nie znałam jeszcze ceny, jaką będę musiała za to zapłacić. (…) Dałam mu sto razy więcej, niż kobieta może dać mężczyźnie. – Felicja jest żołnierzem, choć nie nosi munduru – powiedział na pogrzebie Barbary Krafftówny ksiądz Andrzej Luter.

Barbara Krafftówna i Zbigniew Cybulski w filmie „Jak być kochaną” w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa, 1962 rok (Fot. Archiwum TVP/Forum) Barbara Krafftówna i Zbigniew Cybulski w filmie „Jak być kochaną” w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa, 1962 rok (Fot. Archiwum TVP/Forum)

Cizia

Kiedy wymienialiśmy pomysły na okładkę książki „Krafftówna w krainie czarów”, była zachwycona pokolorowaniem na rudo włosów z czarno-białej fotografii Zofii Nasierowskiej. W radiowym wywiadzie chwaliła: – Nagle pokazał się mój własny rudy łeb, bom z natury ruda. Okazało się, że powstał magiczny obrazek, przepiękna cizia, a to jestem przecież ja, ta Krafftówna. Ale w czarno-białej epoce widzowie, którzy nie mieli okazji zobaczyć aktorki na scenie, nie wiedzieli, że jest ruda. Kolor u szerokiej publiczności zyskała w 1977 roku ekranizacją powieści Nałkowskiej „Granica”. Dotąd na ulicy słyszała: – To pani jest ruda?! Ewentualnie: – To pani jest mała? Bo „zaokrąglała” wzrost w górę, do 150 centymetrów. Z wiekiem coraz bardziej w górę. Mówiła o sobie: filigranowa, ale za to z biustem i świetną talią.

Tuż po wojnie, kiedy studiowała w Krakowie aktorstwo, rude były dwie. Aleksandrę Śląską, jak żartowała Krafftówna, odróżniano po włosach rudozłotych, podczas gdy jej były po prostu „rudo-rude”. Narzekała, że z powodu pigmentu późno wstaje i podnosi się, jakby była na kacu. W trasy teatralne jechała minimum dobę, dwie wcześniej, żeby zaaklimatyzować głos i pigment. Od najmłodszych lat ukrywała się przed słońcem. Wybitnie piegowata, szybko nauczyła się dbania o cerę. Nosiła „kapelutki”, chroniła się pod parasolkami. W dzieciństwie oglądała filmy z Shirley Temple i chciała wyglądać jak ona. Ponieważ włosy nie układały się w loki, nawijała je na papiloty i utrwalała wodą z cukrem. Przez całe życie nawijała grzywkę na wałek, żeby się kręciła. Poświęcała jej sporo uwagi. – Grzywka! – mówiła, wyjmując grzebień, stale ją przyczesywała albo podnosiła. Na zdjęciach z dzieciństwa ma grzywkę przyciętą równo, jak przy linijce.

Kabaret Starszych Panów. Od lewej: Jeremi Przybora, Barbara Krafftówna i Jerzy Wasowski (Fot. Archiwum TVP/Forum) Kabaret Starszych Panów. Od lewej: Jeremi Przybora, Barbara Krafftówna i Jerzy Wasowski (Fot. Archiwum TVP/Forum)

Z domu wyniosła rygor i elegancję. – Bazą był obowiązek. Zobowiązanie do grzeczności. Jeżeli panienka wchodzi do pokoju, w którym jest osoba dorosła, to powinna dygnąć i powiedzieć „dzień dobry”; jeśli to była pani, to powinna powiedzieć „dzień dobry pani”, bo nie do ścian się mówiło, tylko do osoby. Wiedziałam, jak stać, kiedy siadać, broń Boże nie siedzieć z rozwalonymi nogami.

Mnie też dawała rady, choćby tę, żeby ze sceny nie pokazywać publiczności podeszew. „Umawiała się” ze mną: – Najpierw ja wejdę, a pan dwa kroki za mną, nie będzie widać aż tak dużej różnicy wzrostu. Albo dzwoniła: – W jakiej kolorystyce będzie pan ubrany? Albo: – Niech pan zabierze te kryształowe spinki do mankietów, bo założę łańcuszek z kryształową zawieszką. Choć wychowana w poprzedniej epoce, aktorką była nowoczesną. Kiedy pojawili się Dürrenmatt, Gombrowicz, Mrożek, idealnie wpasowała się w świat ich deformacji. Kiedy w 1956 roku do teatru powrócił Witkacy, stała się jego modelową aktorką. Wyrosła w rygorze, jaki wykrzywiali w swoich tekstach.

Guziczki

Kiedy wybuchała wojna, miała 11 lat. Z Wołynia uciekła z mamą ostatnim pociągiem, zostawiając tam grób ojca. Wróciły do Warszawy. To tu zastało je powstanie, wracało echem nawet po latach. Kiedy zobaczyła rozkopane pod budowę drugiej linii metra ulice, nie mogła pozbyć się wojennych obrazów, jakby obie rzeczywistości się na siebie nałożyły.

Mama była zaradna, miała doskonałe wyczucie stylu. W czasie wojny zarabiała krawiectwem. Nauczyła Basię robić na drutach. Pokazała, jak pestki wiśni zamienić w guziczki. Należało je wygotować, a potem obrobić szydełkiem. Umieściłem taką scenę w napisanej dla Krafftówny sztuce „Oczy Brigitte Bardot”, zagrała z Marianem Kociniakiem jako szoferem Zbyniem. Wiezie starą panią Anastazję na Lazurowe Wybrzeże. Wypluwa przez okno pestki. Ona denerwuje się: – To i guziczków nie będzie! Z wojny wyniosła drewniaki, zagrała w nich pierwszą rolę. Kiedy zamówiła u mnie monodram na 60-lecie pracy artystycznej, „Błękitny diabeł”, o ostatnich latach Marleny Dietrich, kazała do sztuki wpisać te drewniaki, chciała w nich wystąpić. – Ale jak? Dietrich i drewniaki?! – pytałem. Była uparta, a kiedy się na coś uparła… Syn mówił, że mama krewkę wypije, a dziurki nie zrobi. Napisałem scenę, w której podczas pobytu Dietrich w Warszawie pod hotelem czeka na nią młoda aktorka. Trzyma drewniaki. Mówi, że chce jej podarować najcenniejsze, co ma.

Kiedy w 1963 roku Krafftówna jechała na festiwal filmowy w Cannes, zabrała ze sobą własnoręcznie robione buty. – Byliśmy biedni jak myszy kościelne, ale podchodziliśmy do tego z wesołą miną. Na cały wyjazd dostałam pięć dolarów diety, na bankiety chodziłam nie dla szyku, tylko żeby cokolwiek zjeść. Ale za to powszechne zachwyty budziły moje kozaczki. Nikt nie miał podobnych. Sama wydziergałam je na szydełku, potem wszyłam zamek błyskawiczny, a zaprzyjaźniony szewc dorobił podeszwy. Wszystkie gwiazdy mi ich zazdrościły. Monica Vitti na widok moich bucików jęknęła z zazdrością: „O mamma mia!”.

Tyle że Krafftówna szyła buty także z konieczności, nosiła „trójkę”, nawet w dziecięcych sklepach miała trudności ze znalezieniem takiego rozmiaru. O buty dbała jak o świętość. Żeby się nie zdeformowały, wkładała w nie kartonowe rolki, które zostają po papierze toaletowym. Nic nie mogło się zmarnować, to też z wojny. Vitti zmarła dziesięć dni po Krafftównie. Wyobrażam sobie, że tworzą konstelację gwiazd – Marlena Dietrich, Anna Magnani, Jeanne Moreau, Giulietta Masina, Barbara Krafftówna.

Rozkosze

Po wojnie zamieszkała z mamą w Gdyni, gdzie przyjechała za swoim nauczycielem Iwonem Gallem, obejmował teatr Wybrzeże. Wyszła z wojny pełna lęków, a Gdynia pozwalała odreagować. Udawało jej się misternie budować relacje ze wzdychulcami. Najważniejsze, żeby jeden wzdychulec nie dowiadywał się o drugim. – Kiedy leciałam na randkę, w miasto, musiałam się zakamuflować przed dwiema osobami – przed matką i Gallem. Koleżanka siedziała w oknie na piętrze, udając, że się uczy, a kiedy Gall pojawiał się na schodach, mówiła: – Zachachmęcę go, żebyś mogła przejść. Ja zapuszczałam się we własne krzaki i byłam tak cwana, że zawsze miałam niezbite alibi. Na Kamiennej Górze, na pięknym morenowym wzgórzu, miałam swój adres, ogródek, werandę i babcię, którą odwiedzałam. W tym czasie miałam już swojego wzdychulca, więc biegaliśmy do babci na werandę.
W Gdyni nauczyła się „świniaczyć” – kląć i snuć pikantne opowieści. To lubiła akurat przez całe życie. Obyczajowe żarty rozśmieszały ją do łez.

Podglądała przez szyby „mewki”, portowe prostytutki zmuszone do pracy w zakładzie krawieckim. – Panienki, widząc zainteresowanie, przybierały różne pozy, absolutnie się nie krępowały. Co one wyprawiały! Jakie figury przy tych maszynach! Panowie oblizywali się.

Kiedy przyszła sroga zima, a teatr wyruszał w objazd, mama uszyła jej majtki na watolinie, „szarawary za kolana, pikowane, atłasowe, ciepłe, z wielką klapą z tyłu, dla wygody”. Koleżanki aktorki zapisywały się, żeby je pożyczyć. Nauczyła się „wściekle palić” pall malle. – Kiedy wojna skończyła się, człowiek wpadał we wszystko, co mu dawało jakąś radość. Papierosy i alkohol były powszechne. Dzisiaj, kiedy ktoś proponuje mi alkohol, odpowiadam zgodnie z prawdą: „Dużo nie mogę, a mało mnie nie urządza”. W Gdyni cudownie się piło alkohol, a ja miałam piekielnie mocną głowę. Z kolegami zakładaliśmy się, kto wytrzyma do końca. Przeważnie wygrywałam. A alkohol to był bimber. Bardzo smaczny. Pieszczota dla podniebienia. Ani nie piekło, ani nie szczypało. Człowiek mlaskał z rozkoszy. Muzyka była. I tańce. I w ogóle życie było.

Palenie skończyło się między innymi astmą. Po latach w umowy teatralne wpisywała restrykcyjne paragrafy – w dniu, kiedy ma próby i gra, w teatrze jest całkowity zakaz palenia, a jej kostiumy nie mogą wisieć obok kostiumów palaczy. Już zawsze musiała mieć przy sobie inhalator, nazywała go dymadełkiem. Czasami wręczała komuś na chwilę woreczek z inhalatorem i prosiła: „Przytrzymaj mi dymadełko”.

Przeniosła się do Łodzi, gdzie zdiagnozowano u niej cukrzycę, dostała skierowanie do sanatorium. Natychmiast ściągnęła gdyńskiego wzdychulca. – Utalentowany muzyk, przystojny, w moim typie, czyli blondyn. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się spotykać z brunetami. W Połczynie-Zdroju były luksusowe warunki do intymności. Potężne skrzydło pałacowe nieużywane – zamykano je na jesień i zimę, bo opalenie całego budynku było niemożliwe. Uwiliśmy gniazdko, dogrzewając się piecykiem elektrycznym. W ciągu dnia było względnie, ale nocą lodówka. Woda do herbaty i mycia zamarzała. Radziliśmy sobie, owijając się kołdrami, kocami, śpiąc w ubranku, byle tylko przetrwać do rana. Ale było to niebywale romantyczne i jestem wdzięczna losowi, że mogłam to przeżyć z amantem, w którym byłam zadurzona – opowiadała mi wzruszona.

Sztuczny miód

Z Łodzi przeniosła się do Wrocławia, a potem do Warszawy, gdzie dostała angaż. Zamieszkała u koleżanki poznanej jeszcze na Wołyniu, której rodzice akurat trafili do stalinowskiego więzienia. Był początek lat 50. Dwie młode kobiety nieustannie narażone na szykany i rewizje opracowały system znaków ostrzegawczych w oknie. W tym czasie w Teatrze Młodej Warszawy poznała przystojnego aktora, Michała Gazdę. Błyskawicznie się jej oświadczył. – A którego dziś mamy? – 17 maja! – Jestem twoja do końca życia! – krzyknęła, bo horoskop wskazywał jej ten dzień. Warszawa szybko poznaje się na jej talencie. Gra bardzo dużo, również w spektaklach raczkującej telewizji. Wiąże się z Kabaretem Starszych Panów. Pierwsza piosenka, którą tam zaśpiewała, w czerwcu 1959 roku, to „Ubóstwiam drakę!”. Kabaret oprócz Przybory i Wasowskiego tworzyli artyści urodzeni przed wojną, nauczeni tamtego rygoru i elegancji. Mieli w sobie to, czego nie proponował PRL – tęsknotę za minionym, nostalgię, „piankowy humor”. Krafftówna zaśpiewała w Kabarecie Starszych Panów wiele, ale najwięcej o niej samej mówiła napisana przez Agnieszkę Osiecką piosenka, którą śpiewała w Pod Egidą:

Słowa jak sztuczny miód,/ersatz, cholera, nie życie,/miał być raj, miał być cud/i ćwiartka na popicie,/a to wszystko nie tak, nie tak,/nie to,/a jeżeli, a jeśli – nie to,/no to o co, u diabła, nam szło?

W 1973 roku miała zaśpiewać „Sztuczny miód” na festiwalu w Opolu, ale rośli panowie chwycili Krafftównę pod pachy i wynieśli ze sceny. Cenzura zdjęła piosenkę z programu. Oburzona artystka napisała do ministra kultury, żądając wyjaśnień i wyciągnięcia konsekwencji.

„Trybuna Opolska” relacjonowała „dość głośną sprawę ostatniego festiwalu”. O piątej nad ranem Krafftówna zrobiła awanturę w hotelu, do którego się meldowała. Dostała pokój na piętrze, dokąd prowadziło 26 schodów. Podobno krzyczała: „Mam dość tego waszego festiwalu!”. Emocje zrozumiałe, a sprawa schodów pojawiała się zawsze. Widząc je, pani Basia zatrzymywała się i nie chciała zrobić ani kroku. Ogrywała, jak bardzo męczy ją wchodzenie na górę. Chyba że na szczycie pojawiał się ktoś, kogo lubiła, wtedy wbiegała jak łania.

(Fot. Adam Pluciński/Move) (Fot. Adam Pluciński/Move)

Nagi Dawid

Kiedy na początku lat 70. pojechała z teatrem do Florencji i stanęła przed nagim Dawidem Michała Anioła, rozpłakała się. Stanisława Celińska zapamiętała tę scenę. Pod koniec 1969 roku w wypadku samochodowym zginął Michał Gazda, mąż. 16 lat później, krótko po ślubie, umarł drugi mąż, Arnold Seidner.

Wychodziła do ludzi z uśmiechem i czułością. Zakochiwaliśmy się natychmiast. Nigdy nikogo nie obarczała tragediami. Kiedy straciła jedynego syna Piotra, jakby się w sobie zamknęła. Widziałem, jak bardzo jest przejęta. Wieczorami wychodziła na scenę. Zrezygnowała jedynie ze śpiewania – nie mogła wydobyć z siebie jasnej barwy. Pół roku później słuchałem w radiu wywiadu. Mówiła, że Piotr mieszka w Kanadzie, że mają dobry kontakt. Od pogrzebu nie chciała już pojechać na jego grób. Bardzo długo utrzymywała, że żyje. Rozumiem to, bo mnie teraz też jest trudno przyjąć, że Barbara Krafftówna nie żyje. Znaliśmy się i blisko współpracowaliśmy przez 22 lata. Jeszcze we wrześniu promowała nasz film „Krafftówna w krainie czarów” na festiwalu w Gdyni. Od złamania nogi wszystko potoczyło się szybko. Już nie chciała o nic walczyć. Krótko przed śmiercią powiedziała mi: „Los zderza ze sobą ludzi, rzuca ich ku sobie, a oni mogą albo to rozwalić, albo twórczo wykorzystać”. Kiedy wynoszono z kościoła urnę z jej prochami, słyszeliśmy, jak śpiewa: No to po co nam było w to gnać tamto rwać/Iść pod prąd pod wiatr gniazdo wić/Niby ptak…

I tak to zostawię. Bez puenty.

Remigiusz Grzela napisał dla Barbary Krafftówny sztuki „Błękitny diabeł” i „Oczy Brigitte Bardot”. Wspólnie napisali książkę „Krafftówna w krainie czarów”. Jest współautorem filmu pod tym samym tytułem w reżyserii Piotra Konstantinowa i Macieja Kowalewskiego, nagrodzonego na festiwalu Best Documentary Award w Londynie w kategorii „najlepszy dokument o człowieku”. Film jest dostępny na platformach VOD: Canal+, TVP i Player. (Fot. Maciej Kowalewski) Remigiusz Grzela napisał dla Barbary Krafftówny sztuki „Błękitny diabeł” i „Oczy Brigitte Bardot”. Wspólnie napisali książkę „Krafftówna w krainie czarów”. Jest współautorem filmu pod tym samym tytułem w reżyserii Piotra Konstantinowa i Macieja Kowalewskiego, nagrodzonego na festiwalu Best Documentary Award w Londynie w kategorii „najlepszy dokument o człowieku”. Film jest dostępny na platformach VOD: Canal+, TVP i Player. (Fot. Maciej Kowalewski)
Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze