Widoczna na pierwszy rzut oka siła, może nawet wyniosłość – to jej znaki rozpoznawcze. Helen Mirren potwierdza: „Trzeba być słyszanym, trzeba umieć się postawić i mówić otwarcie, co się myśli”. A zaraz potem dodaje: „Żałuję, że kiedyś taka nie byłam”.
Dziś aktorka kończy 77 lat. Z tej okazji przypominamy wywiad, jakiego udzieliła nam w tym roku.
Lata 60., Wielka Brytania śledzi losy niezwykłego procesu. Emerytowany taksówkarz z północy kraju – z Newcastle – staje przed sądem oskarżony o kradzież wartego fortunę obrazu z londyńskiej National Gallery. Wcześniej mówiono, że tego zuchwałego napadu musiała dokonać międzynarodowa szajka z ogromnym doświadczeniem. Taksówkarz to Kempton Bunton, Pani zagrała jego żonę Dorothy. Uważa ją Pani za kobietę o anielskiej cierpliwości?
Dorothy jest przede wszystkim typową kobietą z klasy robotniczej. Albo inaczej: kobietą, która całe życie pracowała. Należy do pokolenia, którego przedstawicielki harowały bez wytchnienia, żeby utrzymać rodzinę. Tymczasem jej mąż nie najlepiej sobie radzi z zarabianiem pieniędzy, nie sprawdza się w roli żywiciela rodziny. To ona musi być tym żywicielem i dbać o bliskich, co zresztą faktycznie my, kobiety, na przestrzeni wieków robiłyśmy, taka rola przypadła nam w historii.
Co łączy Panią z tą bohaterką?
Ja też dorastałam w robotniczej rodzinie, tyle że w Londynie. Miałam wiele ciotek, moja matka była trzynastym z czternaściorga dzieci. Ona również, jak Dorothy Bunton, porzuciła szkołę w wieku czternastu czy piętnastu lat, żeby iść do pracy. Można chyba powiedzieć, że ta bohaterka w jakimś sensie wpisana jest w moje DNA, czułam, że ją rozumiem, lubię. I że chcę ją zagrać.
Problem w tym, że o ile proces o rzekomą kradzież „Portretu księcia Wellingtona” autorstwa Francisca Goi sprawił, że o oskarżonym było wiadomo dość dużo, to o jego żonie Dorothy nie wiemy niemal nic. Jak bardzo utrudniło to Pani pracę?
Tak, to prawda, wszystko wskazuje na to, że prawdziwy Kempton był bardzo podobny do tego filmowego. Ale Dorothy? Zachowało się tylko jedno jej zdjęcie. Dlatego pomyślałam, że zamiast badać, jaka była, spróbuję znaleźć osobę, na której mogłabym się wzorować, z podobnego środowiska.
Dotarłam do pewnej fotografii kobiety, także z północnej Anglii, z tej samej epoki, która idzie wąską uliczką ciągnącą się na tyłach szeregowych domków. Konstrukcję całej postaci oparłam właśnie na tym obrazku. Miałam wrażenie, że od sfotografowanej biły jakaś niezwykła siła i zdecydowanie, że była w niej nieprzeciętna twardość. Powiedziałam reżyserowi, że wyobrażam sobie Dorothy Bunton jako bokserkę, która wciąż stoi na ringu, zakrwawiona i nieugięta. Ona nie może się poddać, bo w tej rodzinie to ona rządzi. Takie kobiety często miały ogromną odporność psychiczną.
Zagrała Pani postać, która owszem, jest twarda, ale jest w niej też dużo gniewu i frustracji.
Proszę pamiętać, że kiedy poznajemy Buntonów, kiedy przyglądamy się relacji między Dorothy i jej mężem, to oglądamy teraźniejszość ludzi, których w przeszłości dotknęła ogromna rodzinna tragedia. Oboje próbują radzić sobie z nią w różny sposób, ale to zwłaszcza Dorothy nie może pogodzić się ze stratą. Z jednej strony jej mąż jest bardzo inteligentny, twórczy, kochający i zabawny, z drugiej – nie jest zaradny finansowo. Dorothy walczy więc o to, żeby w domu panował przynajmniej porządek, żeby było czysto, żeby nikt nie chodził głodny. I kiedy ją poznajemy, ona jest już tą walką wyczerpana.
Przyjemność obcowania z tym filmem polega między innymi na tym, że obserwujemy proces odradzania się tego małżeństwa, uświadamiamy sobie, że tych dwoje mimo wszystko się nie rozstanie, że zbliżą się do siebie, żeby dalej iść razem przez życie.
To prawda, że ładunek komediowy filmu zawarty jest w znacznej części w dialogach między tymi dwoma postaciami, ale w tej relacji jest także coś zdecydowanie głębszego.
Królowa. Tak jest Pani postrzegana. I nie chodzi tylko o role koronowanych głów, w których faktycznie jest Pani niedoścignioną mistrzynią. Chodzi też o pewną siłę, godność, może nawet wyniosłość Pani bohaterek. Wyniosłość, która dotyczy, mam wrażenie, także tej roli.
Cóż, ludzie są ludźmi niezależnie od tego, czy noszą koronę, czy zarabiają na życie, zmywając podłogi. Wewnątrz jest to samo człowieczeństwo, czyli miłość, rozpacz, nadzieja, niepewność, ambicje.
Faktycznie wyobraziłam sobie Dorothy jako osobę dostojną, potężną w tym jej małym domku, który jest jej światem. Ma nad nim pełną kontrolę, zachowuje władzę i potrafi skutecznie ją sprawować. Każdy wie, że w tym domu wszyscy robią to, co im każe ona, nie jej mąż.
Dwie ikony aktorstwa, dwoje Brytyjczyków nagrodzonych Oscarem, przedstawicieli tego samego pokolenia – naprawdę trudno uwierzyć, że nigdy wcześniej nie mieliście okazji grać razem na planie. Mówię tu oczywiście o Pani i o Pani filmowym mężu, czyli o Jimie Broadbencie.
Zdarzyło mi się grać z Jimem w tym samym filmie, ale nigdy nie pracowałam z nim bezpośrednio, więc to faktycznie był nasz pierwszy raz. Tym bardziej cieszę się, że zaiskrzyło, bo to wcale nie takie oczywiste. Spotykasz kogoś na tydzień przed zdjęciami i musisz od razu wejść na odpowiedni poziom poufałości albo znaleźć w sobie taką zażyłość, żeby zbudować w widzu przekonanie, że znacie się z tą osobą od dziesiątków lat. Z Jimem było łatwo dlatego, że przedtem wiele razy widziałam go na ekranie, darzyłam go sympatią i podziwiałam na odległość, można więc powiedzieć, że ta wieloletnia znajomość rzeczywiście istniała [śmiech]. Zgraliśmy się tak dobrze również dlatego, że oboje podeszliśmy do tego zadania w bardzo podobny sposób. To nasza metoda: najpierw odpoczywasz, potem uczysz się roli, a potem zabierasz się do roboty, przychodzisz na czas i nie grymasisz. A w międzyczasie modlisz się, żeby ta magiczna chemia między postaciami zadziałała, bo pewności nigdy nie ma. Pomogło mi przekonanie, że Jim jest właściwą osobą do roli Kemptona, że nikt nie zrobiłby tego lepiej niż on. Moim zdaniem to jedna z jego wielkich ról. Uznanie dla niego i podziw motywowały również mnie.
Kempton agituje za zmianą społeczną, jest idealistą, ma własne powody, dla których wplątuje się w całą tę historię z obrazem. A Pani? Prywatnie bliżej Pani do takiej postawy czy do ostrożniejszej Dorothy?
Szczerze powiedziawszy, bliżej mi jednak do postaci, którą gram. Ja dużo mówię, ale w gruncie rzeczy jestem trochę tchórzem. Nie wiem, czy potrafiłabym stanąć na ulicy i nawoływać do tego, co słuszne. Wolałabym raczej dać komuś takiemu jak Kempton parę groszy, żeby go wesprzeć.
Swoją drogą, starzejąc się, człowiek dostrzega zachodzące zmiany i zastanawia się, jak do nich doszło. Z jednej strony są ci, którzy maszerują i walczą. Ale dzieje się także coś innego, co przypomina mi falę uderzającą o brzeg. Mam tu na myśli zjawiska rozlewające się jednocześnie na całym świecie, na przykład #MeToo albo ruch Black Lives Matter. W młodości byłam feministką, bo po prostu wierzyłam w równość. I chociaż nie miałam żadnych wątpliwości, że kobiety są równe mężczyznom na każdym poziomie, chociaż irytowałam się i złościłam na przejawy nierówności – to nigdy nie chodziłam na żadne feministyczne marsze.
Żałuje Pani tego?
Tak, teraz tak. Trzeba być słyszanym, trzeba umieć się postawić i mówić otwarcie, co się myśli. Żałuję, że taka nie byłam. Kocham młodych właśnie za to, że się stawiają, że mówią głośno, na czym im zależy. W ten sposób uczą nas, starszych, jak bardzo potrzebna jest zmiana.
Wczesne lata 60., jaki to był moment w Pani życiu? Podczas tej pracy miała Pani okazję przeżyć coś w rodzaju podróży sentymentalnej?
Do szkoły średniej w Londynie poszłam kilka lat później, niż rozpoczyna się akcja filmu. Ponieważ jednak Roger [Michell, reżyser – przyp. red.] korzystał z dokumentacji filmowej, która przedstawia Londyn z czasów, które dobrze pamiętam, rozpoznałam miasto bez trudu.
Jeśli zaś chodzi o Newcastle – nie dorastałam na północy Anglii, która była wtedy znacznie biedniejsza niż południe kraju. Wizualnie był to całkiem inny świat niż ten, w którym się wychowałam, za to bliskie były mi ubrania i ówczesna mentalność. Wiem na przykład, że gdyby dziewczyna pokazała ramiączko biustonosza na ulicy, przechodnie wyrażaliby głośno swoje oburzenie. Dokładnie pamiętam tę zmianę – czułam się ogromnie podekscytowana, kiedy kobiety stały się bardziej wyzwolone: pod względem wyglądu i nastawienia, ale też zawodowo.
A sprawa kradzieży obrazu Goi? Pamiętała ją Pani z mediów?
Całkiem mnie to ominęło, bo jako nastolatka nie czytałam gazet. Byłam tak nieświadoma tamtych wydarzeń, że czytając po raz pierwszy scenariusz, zastanawiałam się, czy coś takiego rzeczywiście miało miejsce i dlaczego nic o tym nie słyszałam.
Inna sprawa, że takie historie często są najpierw bardzo głośne, a potem nagle, nawet kiedy sprawy zostaną rozwiązane, schodzą z pierwszych stron gazet i nikt już o nich nie mówi.
Film „Książę” to według Pani kryminał?
Myślę, że piękno „Księcia” polega właśnie na tym, że poza wątkiem kryminalnym toczy się tu inne śledztwo – w sprawie relacji rodzinnych. Mamy w tym filmie do czynienia z wnikliwym i poruszającym obrazem rodziny. Rodziny w określonym momencie historii, więc to także opowieść o Wielkiej Brytanii. Kibicujemy rodzinie Buntonów, bo nie są przestępcami. Obraz Goi nie został w gruncie rzeczy skradziony, bo też oni nie zamierzali go sprzedać dla własnego zysku. Kempton chciał zwrócić uwagę na niesprawiedliwość dotykającą brytyjskich emerytów, i zrobił to w sposób szczególnie błyskotliwy.
Przecież wszyscy jesteśmy za tym, żeby świat był sprawiedliwszy – i mam nadzieję, że tak będzie, że nadal będziemy słuszne idee popierać. Tak przynajmniej powinno być.
Helen Mirren jest jedną z najbardziej lubianych i nagradzanych brytyjskich aktorek. Laureatka Oscara, dwóch Złotych Globów oraz Złotych Palm, a także trzech nagród BAFTA. Do jej najsłynniejszych filmowych ról należą te w: „Królowej”, „Kucharzu, złodzieju, jego żonie i jej kochanku” i „Gosford Parku”.