1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Maria Dębska: „Dziś jestem bliżej siebie, a większą część mojego życia byłam bliżej oczekiwań innych”

„Nie wydaje mi się wartością samą w sobie to, że zaciskam zęby. Pozbyłam się poczucia, że plamą na honorze jest, kiedy poproszę kogoś o pomoc” – mówi Maria Dębska. (Fot. Aleksandra Modrzejewska, makijaż i fryzury: Kasia Olkowska/D'ivision Talents, stylizacja: Patryk Gajewski. Studio Pupa)
„Nie wydaje mi się wartością samą w sobie to, że zaciskam zęby. Pozbyłam się poczucia, że plamą na honorze jest, kiedy poproszę kogoś o pomoc” – mówi Maria Dębska. (Fot. Aleksandra Modrzejewska, makijaż i fryzury: Kasia Olkowska/D'ivision Talents, stylizacja: Patryk Gajewski. Studio Pupa)
Maria Dębska mówi: „Zaczynam być dla siebie dużo lepsza. Nie tak okrutna i oceniająca”, a także: „Wreszcie mam swoje miejsce”. To odpowiedni moment, żeby porozmawiać z nią o nadziei, życiowych zmianach, zaczynaniu wszystkiego od nowa.

Ciężko Cię było złapać i umówić się na tę rozmowę.
Tak, na początku roku miałam trochę luźniejszy moment, ale już od marca jest u mnie rzeczywiście intensywnie. I chyba lubię takie tempo, pęd mi dobrze robi, dobrze w nim funkcjonuję.

Mimo wszystko przyglądam się wiośnie, bo mam psa. Jadę z pracy przez pół miasta, żeby wyprowadzić Tolę; często to trudne do zorganizowania, ale zmusza mnie to, i świetnie, do spacerów i kontaktu z naturą. Niedawno się przeprowadziłam, poznaję nową okolicę. Chodzę i zwiedzam.

Wiosna jest dla Ciebie synonimem nadziei?
Łatwiej mi znieść trudniejsze momenty, kiedy świeci słońce, działam na baterie słoneczne. Ale też nie ukrywajmy – ciężko się teraz z czegokolwiek cieszyć. Miałam taki moment, zaraz po tym, jak wybuchła wojna, kiedy pomyślałam, że moja praca jest w sumie niepotrzebną zabawą.

Zmieniłaś zdanie?
W dniu, kiedy się to wszystko zaczęło, grałam wieczorem „Króla” w Teatrze Polskim w Warszawie, spektakl o nadciągającej wojnie. To było zupełne inne granie, każde słowo miało nagle większe znaczenie. Ale czy ludzie chcą dziś słuchać o wojnie ze sceny? Kilka dni później graliśmy w Och-Teatrze farsę i miałam wrażenie, że widownia śmiała się i reagowała bardziej żywiołowo niż zwykle. Ludzie kupili bilety, żeby się na te dwie godziny oderwać od rzeczywistości. Sama jestem trochę uzależniona od newsów, chcę wiedzieć, współczuć i pomagać, ale też rozumiem, że czasem trzeba od tego uciec. Jeśli ktoś kupił bilet na farsę, to potrzebuje się rozerwać, zapomnieć. I ja muszę mu to dać.

(Fot. Aleksandra Modrzejewska, makijaż i fryzury: Kasia Olkowska/D'ivision Talents, stylizacja: Patryk Gajewski. Studio Pupa) (Fot. Aleksandra Modrzejewska, makijaż i fryzury: Kasia Olkowska/D'ivision Talents, stylizacja: Patryk Gajewski. Studio Pupa)

Twoja najnowsza rola w serialu, do którego pewnie jeszcze wrócimy, nastroiła mnie do rozmowy właśnie o nadziei, drugiej szansie, zaczynaniu od nowa. To, zdaje się, motyw, który dobrze do Ciebie pasuje. Już jako bardzo młoda osoba zaliczyłaś kilka nagłych zwrotów akcji. Akademię Muzyczną zostawiłaś dla filmówki, jeszcze wcześniej było dziennikarstwo.
Na które poszłam na zasadzie „przechowalni”. Po zdanej maturze został mi jeszcze rok do dyplomu w szkole muzycznej. Miałam do przygotowania półtoragodzinny recital fortepianowy, ale byłam w takim momencie, że chciałam wszystkiego próbować. Zdecydowałam, że przed zdawaniem na akademię pójdę na inne studia. W sumie mam tak do dziś, lubię robić wiele rzeczy naraz.

Dostałaś się do klasy fortepianu u profesora wykładającego też w Paryżu. Z myślą, że i Ty będziesz później kontynuować studia muzyczne we Francji. A rok później byłaś już po zdanych egzaminach w łódzkiej filmówce. Skąd ta zmiana?
Jak się dostałam do szkoły filmowej, to, po pierwsze, dwa dni przepłakałam, bo nie wiedziałam, co mam teraz zrobić, po drugie, wcale nie zrezygnowałam z Akademii Muzycznej, tylko wzięłam urlop; tak się bałam, że mnie zaraz z filmówki wyrzucą. To zresztą był dla mnie dziwny moment, moi dziadkowie – bardzo, bardzo mi bliscy – ciężko zachorowali, w jednym czasie. Do niczego nie miałam głowy, chciałam być z nimi w szpitalu. Już później koledzy z roku mówili mi: „Wyglądałaś, jakbyś podchodziła do egzaminów nonszalancko”, a ja, pamiętam, przyjechałam do Łodzi i myślałam cały czas o tym, że nie mogę odwiedzić babci, bo mam katar i mogłabym ją zarazić. Byłam niby na egzaminach, a tak naprawdę zupełnie gdzie indziej.

Mówisz o dziadkach, rodzicach Twojej mamy, których fabularyzowane losy mieliśmy okazję oglądać w filmie „Moje córki krowy”?
Tak. Po tym, jak babcia zmarła, zaczęło się odchodzenie dziadka. Miał glejaka i przez tę chorobę zamienił się w małego chłopca, wesołka; cała rodzina starała się go ogarnąć. Jeździłam do niego w każdej wolnej chwili, takie były moje pierwsze miesiące w szkole. Potem i on odszedł, a ja zorientowałam się, co w ogóle zrobiłam ze swoim życiem. Czy tu pasuję? Czy zaraz nie wylecę? Dopiero z czasem utwierdzałam się w przekonaniu, że jestem w miejscu, w którym jest mi dobrze.

Jeśli jednak pytasz mnie, dlaczego w ogóle pomyślałam o aktorstwie, to przede wszystkim chodziło mi o to, żeby się czegoś o sobie dowiedzieć. Na pewno muzyka mi nie wystarczała, czułam jakąś niewygodę. W tym samym czasie, kiedy zdałam na dziennikarstwo, zdawałam też do Akademii Teatralnej w Warszawie. Bardziej dla sportu, nawet nie nauczyłam się tekstów, które trzeba było znać. Bardzo mi się ten egzamin spodobał, mimo że nie był udany. To znaczy przeszłam nawet do kolejnego etapu, w co nie mogłam uwierzyć, tym bardziej że przyjaciele, z którymi poszłam na egzaminy, nie przeszli. Od komisji usłyszałam: „Przygotuj się i wróć”. Ale przede wszystkim poczułam niesamowitą wolność. W muzyce esencją są koncerty, które mi nie dawały szczęścia, męczyłam się, bez przerwy bolał mnie brzuch. A tu było inaczej. Podobało mi się, że kiedy wychodzę na scenę w teatrze, nikt mi nie każe grać „od–do”. W tym luzie, a w każdym razie w jakimś marginesie luzu, którego wcześniej nie miałam, odnalazłam przyjemność. No i ludzie, praca z ludźmi. Siedzenie przy fortepianie to samotność.

Mama odradzała Ci zawód aktorki.
Moja mama też nie słuchała swoich rodziców. Zresztą sama zmieniała studia kilka razy: była na dziennikarstwie, na japonistyce… Powiedziała mi: „Mimo że jest to okropny zawód dla kobiety, jeśli naprawdę ci to sprawia przyjemność, to w to idź”. Tak czy inaczej zrobiłam po swojemu, jak zawsze.

Pomyślałaś kiedykolwiek, że te kilkanaście lat szkolenia Cię na pianistkę były stratą czasu? Mogłaś wychodzić na podwórko z dzieciakami, a nie ćwiczyć w tym czasie gamy.
Jeśli miałabym zrobić bilans, myślę, że muzyka to mój kapitał. Dała mi wiele rzeczy, z których korzystam dziś w moim zawodzie. Ale oczywiście to doświadczenie wyrządziło mi też trochę złego: wchodziłam w zawód aktorki, zupełnie nie mając w sobie luzu – dobra uczennica wśród tych wszystkich wyzwolonych artystów. Mówili: „Poluzuj, kurwa, kołnierzyk, rozepnij ten guzik pod szyją!”.

Ale strata czasu? Nie. Robiłam to, co sprawiało mi przyjemność, w dzieciństwie nikt mnie do ćwiczenia nie zmuszał. Nie przeszkadzała mi ta dyscyplina, jak w sporcie – wychowałam się w domu, gdzie było dużo silnych osobowości, gdzie trzeba było się wykazać, dawać radę. Już jak byłam małą dziewczynką, miałam poczucie, że wymaga się ode mnie skakania najwyżej jak umiem. Pamiętam, jak biegałam, całkiem nieźle, i jak na WF-ie odsyłali mnie, żebym trenowała z chłopakami: „Dla dziewczyn jesteś za szybka, musisz gonić chłopaków”. To trochę metafora mojego dzieciństwa. Zawsze był ktoś lub coś do gonienia. Napędzało mnie to, chociaż były momenty, kiedy marzyłam o tym, żeby zwolnić.

(Fot. Aleksandra Modrzejewska, makijaż i fryzury: Kasia Olkowska/D'ivision Talents, stylizacja: Patryk Gajewski. Studio Pupa) (Fot. Aleksandra Modrzejewska, makijaż i fryzury: Kasia Olkowska/D'ivision Talents, stylizacja: Patryk Gajewski. Studio Pupa)

Za punkt honoru postawiłam sobie, że nie zapytam, jak Ci się pracowało z mamą, czyli reżyserką Kingą Dębską, bo to chyba najczęstsze pytanie, jakie Ci się zadaje, ale wyobrażam sobie ciemne i jasne strony takiego układu.
Zawsze miałam dużą potrzebę samostanowienia, trzymania swojego życia w garści. Moja mama ma zresztą dokładnie tak samo. Gdyby się zastanowić, to w sumie w podobnym momencie zaczynałyśmy w tak zwanej branży. Ona swój pierwszy głośny film, „Moje córki krowy”, zrobiła, kiedy ja byłam na trzecim roku filmówki. A mimo to od samego początku szkoły słyszałam: „Pewnie mama ci to załatwiła”. Na tyle często, że wpadłam na chwilę w rodzaj obsesji niezależności.

Przy okazji mamie dostawało się rykoszetem? Jak myślisz o tym z perspektywy czasu?
Nie wiem, może czasem jej było przykro, że mówiłam: „Nie, ja sama”. Mogła czuć, że ją w jakimś sensie odrzucam, choć przecież zagrałam w dwóch jej filmach. Na pewno ten drugi, „Zabawa, zabawa”, był dla nas przełomowy. Mam wrażenie, że wcześniej trochę się ze sobą boksowałyśmy, nasza relacja była bardziej rozedrgana, rwana, burzliwa.

Nigdy nie chciałam, żeby mama dawała mi jakieś fory, swoją drogą było wręcz przeciwnie, ona zawsze wymagała ode mnie więcej. Może też czułam się niepewnie?

Od kilku lat nie pracowałyśmy razem, po drodze dużo rzeczy zrobiłam sama, i mam poczucie, że przez tych ostatnich kilka lat coś się między nami zmieniło. Obydwie trochę odpuściłyśmy – łatwiej jest nam się spotkać i być blisko.

Dzielisz swoje życie na przed i po Jędrusik?
W jakimś sensie tak, i chodzi również o mój rozwój osobisty, świadomość. Bardzo mnie ta rola i cała historia związana z przygotowaniem do niej rozwinęła, wiele rzeczy musiałam w sobie przełamać. Dużo też zmieniło się w tym czasie we mnie i wokół mnie.

Uważam Twoją Kalinę za wydarzenie. A jednocześnie mam nadzieję, że film Kasi Klimkiewicz zwiastuje zmianę warty w polskim kinie. Bo chociaż na potęgę kręci się u nas biografie – Religi, Wałęsy, Piłsudskiego, Gierka, papieża, generała Nila, Wojaczka – to z biografii kobiecych z ostatnich dwóch dekad pamiętam tylko te Wisłockiej i Papuszy. Nawet filmy o Skłodowskiej-Curie to jednak bardziej francuskie produkcje. Myślałaś o tym, idąc na casting do „Bo we mnie jest seks”?
Prawdę mówiąc, postać Kaliny mnie tak kręciła, że nawet gdyby to miał być film o Dygacie [pisarzu Stanisławie Dygacie, mężu Jędrusik – przyp. red.], koniecznie chciałabym ją zagrać. Ale oczywiście w stu procentach się z tobą zgadzam, tak podmiotowo pokazanych kobiet w naszym kinie brakuje. Liczę, że powoli coś się zmienia. Przecież jeszcze parę lat temu reżyserek było dużo mniej niż dziś. Z drugiej strony w naszym kraju nadal reżyserkom nie powierza się ogromnych budżetów, wielkich produkcji, na przykład historycznych. To strasznie niesprawiedliwe.

Mam też inną refleksję: często słyszałam, że im aktorka starsza, tym mniej ma ról do zagrania. Moim zdaniem to trzydziestolatce trudniej jest znaleźć wychodzącą poza schemat rolę. Żeby to nie była ani kochanka, ani córka, ani bohaterka komedii romantycznej. Mam wrażenie, że według scenarzystów ciekawe egzystencjalne rozterki ma zazwyczaj kobieta po czterdziestce. Tym bardziej doceniam, że miałam szczęście zagrać Kalinę i że, jak do tej pory, mam duże szczęście do propozycji.

Kolejny znak czasów: przy filmie o Kalinie pracowałaś z coachem aktorskim Anną Skorupą. Wiem, że pracowałyście także nad ciałem, i zastanawiałam się, czy te ćwiczenia zahaczały o to, czym na Zachodzie, ale też coraz częściej na planach filmowych w Polsce, zajmują się koordynatorzy intymności.
Ania Skorupa pojawiła się w naszym projekcie na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć i pracowałyśmy poza planem, przede wszystkim nad rolą, energią postaci. Miałam już wtedy obcięte włosy „na Kalinę”, zrobione zęby [licówki, które przypominały zęby Jędrusik – przyp. red.], przytyłam. Potrafiłam mówić, chodzić jak ona, ale nie czułam, że „to mam”. Chciałam wejść głębiej, a wielogodzinne rozmowy z Anią bardzo mnie rozwinęły i otworzyły. Zastanawiałyśmy się wspólnie, co mnie boli, porusza w tej historii, co jest dla mnie i tej postaci wspólne i ważne. Musiałam zacząć myśleć o roli trochę inaczej niż zwykle. Wcześniej ten zawód był dla mnie walką z nieśmiałością, ja się trochę zasłaniałam postacią. Tutaj musiałam wsłuchać się w swoje ciało, poczuć swoje własne rozwibrowanie. Nie mogłam całkowicie ukryć się za Kaliną.

Bardzo głęboko czerpałyśmy z ciała. Nie było łatwo – okazało się, że jest we mnie dużo blokad i wstydu. Wielokrotnie w swoim życiu musiałam, tak mi się wydawało, tę swoją energię kobiecą, seksualną chować. Pilnować, żeby nie dać jej dojść do głosu, bo nie wypada, nie wolno. Myślę, że to nie tylko ja, wiele z nas ma poblokowany kanał tej energii, że się jej boimy. Podczas pracy z Anią dałam sobie szansę na wsłuchanie się w siebie. Dopiero wtedy mogłam przepuścić przez siebie postać – byłam już na to gotowa.

Zostało Ci to w spadku po filmie? Pozbyłaś się wstydu na dobre?
Pewnie, że nie, wciąż go mam. Ale jak kiedyś byłaś w jakimś kraju, to już trochę wiesz, jak tam jest. Mogę się tam znowu udać.

A ze wspomnianym koordynatorem intymności chciałabyś popracować? Czy uważasz, że to chwilowa moda, która się u nas na dłuższą metę nie przyjmie?
Moda, która ma zapewnić bezpieczeństwo na planie, jest jak najbardziej okej. Nie mam na koncie złych doświadczeń, mam duże szczęście do reżyserów i drugich reżyserów, którzy zajmują się organizacją pracy na planie i dbają o komfort w trudnych scenach. Zazwyczaj miałam też fajnych, empatycznych partnerów. Czułam się bezpiecznie, ekipy, z którymi pracowałam, zawsze mnie w takich scenach wspierały, więc nigdy nie pomyślałam o tym, że potrzebowałabym takiego koordynatora.

Natomiast kiedy się nad tym zastanawiam, myślę, że fajnie byłoby porozmawiać z kimś z psychologicznym wykształceniem na przykład przy kręceniu scen gwałtu. Grałam taką scenę kilka razy i aktorsko nie jest to trudne zadanie, właściwie superproste, bo opiera się na naturalnych odruchach. Ktoś cię szarpie, ty się wyrywasz. A jednak psychicznie, mimo że to przecież nie boli, nie dzieje się naprawdę, może być trudne.

Dołączyłaś do grupy absolwentek, które zgłosiły nadużycia w łódzkiej filmówce. Przyznałaś też, że musiałaś przejść po szkole terapię.
Odchorowałam trochę końcówkę mojej szkoły, ale czuję, że ten temat w pewnym sensie już odhaczyłam. Uporałam się sama ze sobą, a w zeszłym roku zeznawałam przed komisją antymobbingową i czuję, że miało to sens.

Widzisz, co można by w szkole filmowej zmienić?
Szkoła to przede wszystkim ludzie. A zmiany, które wprowadza rektorka Milenia Fiedler, wydają mi się uczciwe. Z tego, co słyszałam, wprowadza nowe procedury: komisja, rozmowy z psychologami, zmiana standardów.

Wiele pięknych momentów w moim życiu, może nawet te najpiękniejsze, to szkoła. Jeśli gdzieś widziałabym miejsce do zmiany, chciałabym, żeby jeszcze bardziej dmuchało się w skrzydła młodym ludziom. Nam często mówili, że będzie okropnie, że będą po nas jechać, będziemy czekać w kolejkach na castingi, nie znajdziemy pracy. Uważam, że studia to właśnie czas, żeby marzyć, żeby się mylić, nawet za dużo sobie wyobrażać.

Wiesz, o co chodzi Malwinie, bohaterce, którą grasz w nowym serialu „Powrót”?
Teoretycznie ma wszystko. Męża, wygodne życie. Jest ubraną w piękne ciuchy, niezadowoloną z sytuacji, w której się znajduje, kobietą. Mąż proponuje: żeby było między nami lepiej, zróbmy sobie dziecko. Ale ona ma inne plany.

Kadr z serialu „Powrót” (Fot. Jarosław Sosiński/Canal plus/materiały prasowe) Kadr z serialu „Powrót” (Fot. Jarosław Sosiński/Canal plus/materiały prasowe)

Rozumiesz ją?
Jak najbardziej. Chce sprawdzić, czego tak naprawdę potrzebuje, czego chce od życia. Nie jest szczęśliwa i zaczyna się w siebie powoli wsłuchiwać. W siebie, ale też w drugą kobietę [w tej roli Magdalena Walach – przyp. red.], która właśnie straciła męża. W tej kobiecej wspólnocie próbują odnaleźć sens. To bardzo fajnie napisana postać. Dziewczyna nieużalająca się nad swoim losem – nie narzeka, tylko działa, próbuje, smakuje życie, a potem podejmuje decyzje.

Co daje Ci poczucie bezpieczeństwa?
Uświadomiłam sobie niedawno, że w ostatnim czasie brakowało mi takiego poczucia, i przekonałam się, jak jest dla mnie ważne. Myślę, że bezpieczeństwo dają mi ludzie wokół mnie, przyjaciele, praca, w której jest mi dobrze i w której nie muszę ciągle walczyć. I to, że mam swoje miejsce.

Swoje miejsce? W jakim sensie?
Pierwsze własne mieszkanie. Mam je dopiero teraz i to też daje mi dużo siły. Że to jest mój dom, ja go tworzę i dobrze się w nim czuję.

Jaki to moment w twoim życiu? Umiesz złapać dystans na tyle, żeby to ocenić?
Dystans to złapię za jakieś 20 lat, ale na pewno zaczynam być dla siebie dużo lepsza. Nie tak okrutna, oceniająca. Mam więcej spokoju, mimo tego wszystkiego, co naokoło. Choć wciąż uwielbiam wymagające, motywujące mnie do rozwoju projekty, coraz skuteczniej uciszam wewnętrznego krytyka, który mi towarzyszył, odkąd tylko pamiętam.

Często otaczałam się ludźmi, którzy z tym moim wewnętrznym krytykiem wchodzili w dwugłos. Nie konstruktywny, tylko malkontencki albo po prostu toksyczny. Staram się już tego unikać. Już wiem, że chcę mieć wokół siebie osoby, wśród których czuję się dobrze i bezpiecznie. Myślę, że dziś jestem bliżej siebie, a większą część mojego życia byłam bliżej oczekiwań innych.

No i przede wszystkim nie wydaje mi się wartością samą w sobie to, że zaciskam zęby. Pozbyłam się poczucia, że plamą na honorze jest, kiedy poproszę kogoś o pomoc. Generalnie oddycham dużo spokojniej. Choć czasem przecież lubię mieć zadyszkę.

Maria Dębska ma na koncie role w takich filmach, jak: „Zabawa, zabawa”, „Cicha noc” czy „Bo we mnie jest seks”. Ta ostatnia przyniosła jej Złote Lwy w 2021 roku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Premierowe odcinki wspominanego w rozmowie serialu „Powrót” można oglądać na Canal+ Premium, dostępne są także w serwisie Canal+ online.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze