1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Taika Waititi: „Śmianie się z siebie jest bardzo wyzwalające”

Taika Waititi (Fot. Gareth Cattermole/Contour/Getty Images/Gallo Images)
Taika Waititi (Fot. Gareth Cattermole/Contour/Getty Images/Gallo Images)
Jest nowozelandzkim reżyserem, który zawojował Hollywood, wziętym scenarzystą i znanym na całym świecie aktorem komediowym. Budzi sympatię, bo potrafi śmiać się z samego siebie i oswajać poczuciem humoru nawet najsmutniejszą rzeczywistość.

Co jest takiego w Nowozelandczykach, że jak już pojawicie się w Hollywood, to wszyscy o Was mówią?
Mamy w sobie upór. Trudno go nie mieć, skoro nasz kraj postrzega się jako młodszego brata innego kraju. „Nowa Zelandia? A, to ten kraj obok Australii”. Dzielimy to z Kanadyjczykami, bo Kanadę też uważa się za młodszą siostrę Stanów Zjednoczonych. Nikt nie postrzega Nowej Zelandii jako państwa, które może komuś zaszkodzić, więc Nowozelandczycy mają ambicję, by zmienić ten image. Staramy się to demonstrować zwłaszcza w Hollywood, chcemy, żeby inni się nas bali! (śmiech) Ludzie myślą, że skoro pochodzimy z takiego pięknego, zielonego kraju, musimy być mili i fajni, tymczasem my udowadniamy, że wcale nie jesteśmy. A mówiąc zupełnie serio, to właśnie poczucie, że widzi się nas jako naród drugoplanowy, popycha nas do walki o wyjście na pierwszy plan.

Ciebie popychało?
Pochodzę z bardzo małego miasteczka. To właściwie osada rybacka, która liczy sobie około 600 mieszkańców. Myślę, że z każdym z nich jestem bliżej lub dalej spokrewniony, dlatego trudno było mi tam wejść w jakiś związek, przynajmniej oficjalnie. (śmiech) Najbardziej szaloną rzeczą, jaka przydarzyła mi się w życiu, był wyjazd. Po czym okazało się, że chłopak z kompletnego zadupia odnajduje się w większym świecie, i to całkiem nieźle. Jeśli już wyjdziesz ze swojej strefy komfortu, dostrzegasz, że poza nią też jest ciekawie. I nie masz ochoty wracać, tylko chcesz iść dalej. Ja poszedłem.

Podobno film w Twoim życiu pojawił się dość późno.
Jako dziecko w ogóle nie brałem pod uwagę, że będę filmowcem. Przez myśl by mi to nie przeszło.

Wyobrażam sobie, że w tak małej miejscowości dostęp do kina był ograniczony. O to chodziło?
Niezupełnie. Pochodzę z inteligenckiej rodziny. Moja mama uczyła w szkole. Zmuszała mnie, żebym myślał. Pobudzanie mojego intelektu to był jej główny cel. Czytała moje wypracowania i mówiła, że nie są wystarczająco dobre, żeby oddać je nauczycielom. Takie miałem dzieciństwo – pełne presji, ale rozwijającej. Śmieję się, że zaklinała w ten sposób rzeczywistość, żebym nie poszedł w ślady ojca i nie trafił do więzienia.

Chcesz o tym opowiedzieć?
Zupełnie nie ma o czym. Po prostu moi rodzice poznali się w więzieniu. Mama razem ze swoimi przyjaciółkami robiła tour po więzieniach, gdzie rozdawała książki skazanym. W ten sposób poznała mojego ojca, Maorysa odsiadującego swój wyrok. Doszło do mezaliansu dziewczyny z żydowskiej klasy średniej, która zakochała się w nieliczącym się z prawem artyście o ciemnym kolorze skóry. Ta miłość wstrząsnęła obiema rodzinami, ale moi rodzice niespecjalnie się tym przejmowali. Dość dobrze potrafili się odciąć od krytyki otoczenia, co na szczęście po nich odziedziczyłem. Dystans w moim zawodzie bardzo się przydaje.

Z jednej strony Maorysi, z drugiej – żydowska klasa średnia, jak to połączenie wpłynęło na Twoją tożsamość?
Całe życie balansowałem pomiędzy światami rodziców, próbując sobie odpowiedzieć na pytanie, kim jestem. Rodzice rozwiedli się, kiedy miałem pięć lat. Mieszkałem z rodzeństwem i mamą, która harowała, żeby nas utrzymać, a do ojca regularnie jeździłem. Czasami wydawało mi się, że mam kilka osobowości. To poczucie wzmagały mój kolor skóry – jak jesteś niebiały, od razu się w Nowej Zelandii wyróżniasz – i żydowskie pochodzenie matki. Diaspora żydowska jest w mojej ojczyźnie bardzo mała, wszyscy się znają. Z każdej strony miałem więc do czynienia z dość zintegrowaną wspólnotą, ale do żadnej w stu procentach nie pasowałem. Trudno mi było się w tym odnaleźć.

Kino było więc rodzajem ucieczki?
Na początku uciekałem w malowanie, którego uczył mnie ojciec. I właściwie do 28. roku życia myślałem, że pójdę w jego ślady. Dopiero przed trzydziestką uświadomiłem sobie, że nie spróbowałem jeszcze swoich sił w filmie. No więc postanowiłem to zmienić i zacząłem próbować. Dostałem rolę striptizera w nowozelandzkim serialu telewizyjnym. Grając go, myślałem, że to nie może być wszystko, na co mnie stać, więc przystąpiłem do pisania scenariusza filmu krótkometrażowego o dzieciakach, które siedzą w swoich samochodach obok baru i wchodzą ze sobą w interakcje.

Pisałeś o własnych doświadczeniach?
Oczywiście – o tym, co znałem najlepiej. Ja też tak spędzałem czas, to opowieść o moim dorastaniu. I tak to się wszystko zaczęło. „Two Cars, One Night” dostał nominację do Oscara, a ja wszedłem na dobre w świat kina.

W Nowej Zelandii rynek filmowy wydaje się mały, a fundusze zgarniają pewnie gwiazdy, takie jak choćby Jane Campion, która dostała teraz Oscara za reżyserię „Psich pazurów”.
Pewnie w większości krajów jest tak, jak mówisz, ale nie u nas. W Nowej Zelandii jak coś robisz dobrze, do kontynuowania obranej drogi zachęca cię nawet premier kraju. To był mój przypadek, więc nie było problemu, żebym dostawał dofinansowanie na kolejne projekty. W ogóle muszę przyznać, że mamy superpremierów. Mam tu na myśli także obecną premierkę Jacindę Ardern, która w trakcie sprawowania urzędu zaszła w ciążę, za co spotkała ją krytyka. Niewzruszona odpowiedziała krytykantom, żeby zajmowali się jej rządami, a nie jej brzuchem, bo z niego nie zamierza się nikomu spowiadać. Czyż to nie fantastyczna postawa?

Można Wam tylko pozazdrościć! Ale Ty także jesteś powodem do dumy dla swoich rodaków. Człowiek o nazwisku rozpoznawalnym na całym świecie, zdobywca Oscara.
To dość zabawne, że statuetka przypadła właśnie mnie, bo nie jestem jednym z tych reżyserów, którzy od dziecka biegali po okolicy z kamerą Super 8 i kręcili wszystko, co się rusza. W naszym domu nie było na to kasy. Raczej się nie przelewało. Tak jak mówiłem, do kina wszedłem późno, ale z przytupem. Oczywiście na początku filmowej drogi wszyscy mi pomagali. W moich pierwszych filmach obsadzałem praktycznie całą rodzinę i kręciłem w lokacjach, do których miałem dostęp, więc był to na przykład rodzinny dom. Z tego względu filmy, od których zaczynałem, traktuję bardzo osobiście.

Dość bezceremonialnie obśmiewałeś bohaterów w tamtych pierwszych filmach. Twoim bliskim, którzy w nich występowali, to nie przeszkadzało?
Szczęśliwie pochodzę z domu, gdzie było dużo humoru. Potrafiliśmy nawet w tragicznych zdarzeniach zobaczyć coś zabawnego. Tak sobie radziliśmy z otaczającym światem. Nie było problemem, żeby żartować z tego, że ojciec był w więzieniu, ani z tego, że nie mieliśmy pieniędzy na jedzenie. To mi zostało. Dzisiaj, kiedy jestem w gównianej sytuacji, też od razu skupiam się na znalezieniu w niej czegoś zabawnego.

I wciąż robisz filmy, w których śmiejesz się z siebie i z otoczenia.
Pewnie! Ja i moje problemy to przecież najlepsza inspiracja.

Na platformie HBO Max pojawił się właśnie rozgrywający się w XVIII wieku serial o piratach. Tu też wziąłeś coś z siebie?
Głównym bohaterem jest Stede Bonnet, postać prawdziwa. Był arystokratą, który postanowił wypłynąć w morze jako pirat. Uważam, że to fenomenalna historia o tym, że niezależnie od czasów nuda i niespełnienie popychają człowieka do najdziwniejszych decyzji. W naszym serialu ukazujemy ten moment, kiedy budzisz się rano i zastanawiasz: Czy jestem tą osobą, którą chciałem się stać? Czy to ma być to najlepsze możliwe życie? Co się stało z moimi marzeniami z dzieciństwa, dlaczego nie jestem astronautą albo naukowcem? Eksplorujemy w zabawny sposób temat kryzysu wieku średniego. Zastanawiałem się, jak on wyglądał na początku XVIII wieku, kiedy średnia długość życia ludzi była znacznie krótsza. Czy przychodził wtedy, gdy kończyło się 18 lat? Jestem już w tym wieku – bo ja tylko tak młodo wyglądam – kiedy mężczyzna zadaje sobie pytanie, czy jest tą wersją siebie, którą chciał być, czy niekoniecznie.

Kadr z serialu „Nasza bandera oznacza śmierć” (Fot. materiały prasowe) Kadr z serialu „Nasza bandera oznacza śmierć” (Fot. materiały prasowe)

No i co, jesteś najlepszą wersją siebie?
Po tym, jak zagrałem pirata i mogłem wejść na piracki statek, mam coraz mniej wątpliwości. Życie korsarza jest takie atrakcyjne! (śmiech)

W Waszym serialu jest mnóstwo śmiałych żartów. Uważasz, że dziś, kiedy tak łatwo kogoś obrazić, trudniej robi się komedie?
Myślę, że nadal wspaniale jest żartować, i przecież chętnie to robimy, szczególnie w zaufanym gronie. Jeśli czasem jest trudniej, to w obecności niezbyt dobrze nam znanych osób; częściej boimy się, jak to, co nam wydaje się śmieszne, wpłynie na innych. Ale czy mi to przeszkadza? Absolutnie nie, bo moim zamiarem nigdy nie było kogoś obrażać. Jeśli celem żartu ma być sprawienie komuś przykrości, to ja dziękuję za takie żarty. Robię komedie po to, żeby zadawać widzom pytania, które są dla mnie ważne, a nie po to, żeby ktoś poczuł się gorzej. Cieszy mnie tendencja we współczesnej komedii, która ostrze satyry kieruje z innych ludzi na komika. Śmianie się z siebie jest bardzo wyzwalające.

Jest taki przesąd: żeby komedia się udała, na planie nie powinno być zbyt wesoło. W Waszej pirackiej drużynie udało się zachować powagę?
Nad serialem „Nasza flaga znaczy śmierć” pracowali niemal wyłącznie mężczyźni, i to zarówno po stronie aktorskiej, jak i technicznej. Bardzo się bałem, jak będą wyglądać interakcje między nami, ale okazało się, że było naprawdę przyjemnie. No i koronawirus – zastanawiałem się, czy tylu facetów uda się utrzymać w reżimie sanitarnym. Mieliśmy bardzo restrykcyjny system testów, którym ekipa poddawała się trzy razy w tygodniu. Maski nosiliśmy na planie non stop, aktorzy mogli je zdejmować tylko na czas wypowiadania swoich kwestii. I co? Przez cały okres zdjęć nikt się nie zaraził. Ten system, choć irytujący, się sprawdził. Ale i przypominał nam, że żyjemy współcześnie, a nie w XVIII wieku, przez co dość trudno było kręcić historyczną produkcję, a już na pewno metodycznie podchodzić do roli. Cóż za szczęście, że nie jestem metodycznym aktorem!

Taika Waititi (rocznik 1975), reżyser, producent, scenarzysta i aktor. Sławę przyniosły mu komedie „Co robimy w ukryciu” (2014) i „Jojo Rabbit” (2019) – za scenariusz tej drugiej dostał Oscara i BAFTA. Na HBO Max można obejrzeć najnowszy serial z jego udziałem „Nasza bandera oznacza śmierć”, który także współprodukował, ale też stworzoną przez niego „Sekcję paranormalną”. Z kolei 8 lipca do kin wejdzie film „Thor: Miłość i grom”, który wyreżyserował.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze