1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Agnieszka Grochowska: „Wszystko, co do nas przychodzi od ludzi, świadczy nie o nas, ale o nich”

„Zdałam sobie sprawę z tego, że nie muszę już dźwigać nie swoich problemów i brać odpowiedzialności za nie swoje rzeczy. Jestem odpowiedzialna jedynie za siebie, za swoje dzieci i za swój mikroświat. To ja wybieram to, co uważam za dobre, a co za niedobre” – mówi Agnieszka Grochowska. (Fot. Gosia Turczyńska dla Zalando)
„Zdałam sobie sprawę z tego, że nie muszę już dźwigać nie swoich problemów i brać odpowiedzialności za nie swoje rzeczy. Jestem odpowiedzialna jedynie za siebie, za swoje dzieci i za swój mikroświat. To ja wybieram to, co uważam za dobre, a co za niedobre” – mówi Agnieszka Grochowska. (Fot. Gosia Turczyńska dla Zalando)
Od ośmiu miesięcy nic tylko bije, kopie i strzela. Zawodowo. A prywatnie? Ostatnio pociąga ją minimalizm. Ale też kolory, mieszanie wzorów, materiałów, długości. Oto Agnieszka Grochowska, aktorka ambitna, kobieta niejednoznaczna.

Zawsze kiedy widzę Cię na ekranie czy na żywo, wraca do mnie jedna myśl: że Ty nikogo nie udajesz. Nie wiem tylko, czy to jest komplement, który chciałaby usłyszeć aktorka…
Zakładając, że jako aktorka mam być w swoich rolach wiarygodna, sądzę, że jest to chyba najwyższy komplement. Dziękuję Ci. Łączy mi się to z tym, co kilkanaście lat temu w teatrze Studio usłyszałam od wybitnego litewskiego reżysera Rimasa Tuminasa, z którym przygotowywaliśmy „Sługę dwóch panów” Carla Goldoniego. Powiedział, że zwłaszcza grając w komedii, nie można przekroczyć granicy, za którą zaczynasz schlebiać widzowi, starasz się mu przypodobać. Musisz trzymać się siebie i tego, na co się umówiłaś z reżyserem, a nie grać pod publiczkę. Czyli jeśli słyszysz, że ktoś się głośno śmieje, to trzeba powstrzymać się przed pokusą, by zagrać teraz tak, by śmiał się jeszcze głośniej.

Czasem pół żartem, pół serio mówię: ponieważ na początku mojej pracy zobaczyłam, że ludzie lubią moją bezpośredniość – ze spokojem po prostu taka zostałam. Staram się ufać ludziom, nie okopywać się przed nimi ze strachu, że zrobią mi coś nieprzyjemnego. Pewnie, bywają sytuacje niemiłe, ale nauczyłam się, że to nie ja biorę odpowiedzialność za czyjeś głupie czy brutalne zachowanie – dlatego nigdy takich sytuacji nie biorę do siebie. Wszystko, co do nas przychodzi od ludzi, świadczy nie o nas, ale o nich.

Dzisiejszy świat zachęca nas do tego, by jednak schlebiać innym, dopasowywać się do ich oczekiwań. Jest wręcz presja, by to robić.
Może tak, a może jednak nie. Plus jeszcze ważniejsze – ja po prostu nie umiem grać w tę grę. Nigdy nie umiałam. Do pewnego momentu miałam nawet z tego powodu coś na kształt kompleksu. Co zabawne, teraz sądzę, że to właśnie stało się moim walorem. Oczywiście przez ten czas dojrzałam, okrzepłam, stale wykonuję pracę nad sobą, więc umiem spojrzeć inaczej na rzeczy, które kiedyś wydawały mi się istotne. Ale też po latach zauważyłam, że – choć robiłam to intuicyjnie i nieświadomie – była to jednak całkiem skuteczna strategia. Udało mi się pokazać sobie i innym, że tę presję można odeprzeć, nie odpowiadać na nią. Mam poczucie, że w świecie, który jest jednak zaprzeczeniem bycia autentycznym, mnie się udało.

Miałaś albo dużo szczęścia, albo dużo zdrowego rozsądku.
Miałam szczęście, rozsądek też, ale przede wszystkim miałam pasję. Nie stawiałam sobie nigdy pytań typu: Za ile? Co mi to da? Ja naprawdę byłam przekonana, że jak coś mnie interesuje, to trzeba za tym iść. Nawet w wieku 22 lat wiedziałam, w czym się nie czuję dobrze, czego nie chcę i nie umiem. Scenariusz, jego twórca, sam fakt, że po prostu chciałam być na planie akurat tego filmu – to było dla mnie najważniejsze. Czuję wyłącznie przywilej z racji tego, że ruszam skoro świt na plan, siedzę w makeupowni i garderobie, a potem wchodzę na plan i po prostu gram. Nawet kiedy jest trudno i wyczerpująco. Na przykład tak jak teraz, kiedy od kilku tygodni jestem na planie filmu dla Netflixa „Dzień Matki”. Żeby w nim zagrać, przeszłam ośmiomiesięczny trening kick-boxingu i dżudo. Strzelałam, kopałam, biłam się i robiłam wiele innych rzeczy, których nie byłabym w stanie opanować, gdyby nie cała ekipa fantastycznych ludzi: koordynatora kaskaderów Jarka Golca; Asi, Michała i Damiana, z którymi trenuję kick-boxing; Artura, z którym trenuję dżudo; i Mateusza, z którym strzelam. Jestem im ogromnie wdzięczna za to, co mi dali przez te miesiące, to były wręcz życiowe lekcje. Przeprowadzili mnie z poziomu, na którym nie potrafiłam zrobić absolutnie nic, przez etap, na którym nie sądziłam, że kiedykolwiek opanuję podstawy, do punktu, gdzie nadal nie do końca wierzę, że moje ciało jest w stanie wykonać tak skomplikowane choreografie, ale jednak je wykonuje.

Jak rozumiem, chcesz powiedzieć, że cały Twój dorobek aktorski nie miał tu żadnego znaczenia. Bo co z tego, że zagrałaś Danutę Wałęsę, skoro tu masz kopać, bić się i strzelać…
Dokładnie tak. Tego, co robię tu na planie, nie robiłam nigdy w życiu. W dodatku wymaga to ode mnie ogromnej precyzji, bo jeśli kopnę czy uderzę inaczej, niż to było w planie, to zrobię komuś krzywdę albo sama oberwę. Czyli muszę zaufać innym, a inni muszą zaufać mnie. Kilka razy omsknęła mi się ręka i powiem ci, że to było okropne uczucie. Odkryłam, że sto razy bardziej wolę oberwać niż kogoś uderzyć.

Nigdy też nie pracowałam przy filmie, który byłby przygotowany w tak najdrobniejszych szczegółach. Reżyser Mateusz Rakowicz, który ma na koncie wspaniałego „Najmro”, i Jacek Podgórski, autor zdjęć, pracowali przez rok, zanim weszliśmy na plan. Mamy rozrysowane storyboardy do każdej sceny. Nie mogę jeszcze zbyt wiele mówić o fabule, ale przekraczam tu siebie zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i to każdego dnia.

(Fot. Aleksandra Modrzejewska) (Fot. Aleksandra Modrzejewska)

Czy po prawie roku tak intensywnej pracy ze swoim ciałem masz poczucie, że stworzyłaś z nim jakąś inną, bliższą relację?
Na pewno stało się silniejsze, bardziej wytrzymałe, jakbym była w środku dobrze naoliwionej maszyny. Dobrze mi z tym. Mam poczucie, że wzrosła nie tylko moja kondycja, ale i pewność siebie. Mocniej stoję na ziemi – dosłownie i w przenośni. Trening dał mi coś, na czym mogę budować też w życiu prywatnym.

Zwykle kiedy pracujemy nad własnym ciałem, stawiamy sobie jakieś zadanie: schudnąć, wypracować mięśnie. Mojemu treningowi nie przyświecał żaden tego typu cel, poza nauczeniem się konkretnych ruchów, zyskaniem większej sprawności i wytrzymałości. Nie biegałam do lusterka, sprawdzić, czy mój biceps dobrze wygląda…

A wygląda naprawdę dobrze!
Ha, dziękuję! Przez ten czas niewiele przyglądałam się mojemu ciału, może poza pierwszymi tygodniami, kiedy wracałam z treningów i odkrywałam siniaki nawet na wierzchach stóp i piętach – one były wszędzie! Niespecjalnie mnie to bolało, ale może też adrenalina na to nie pozwalała. To pokazywało, że naprawdę każdy mięsień mojego ciała, każda kosteczka – pracują.

Skoro jesteśmy przy ciele – jaki masz stosunek do mody? Nie do kostiumu, ale codziennych ubrań. Kiedy wychodzisz na ulicę prywatnie, masz ochotę wyrażać siebie czy raczej się schować?
Dziś bardziej doceniam modę i to, co ona może mi dać. Kiedyś nie do końca wiedziałam, co właściwie z tym robić i co ze sobą robić w tej materii. To znaczy miałam jasność co do tego, w czym siebie lubię, problem polegał raczej na tym, że nie byłam pewna, z czym mam wychodzić do świata zewnętrznego. Być może cały czas tak jest. Myślę, że gdybym mieszkała w Berlinie czy Barcelonie, to ubierałabym się trochę inaczej. Polska ulica nadal jest zachowawcza, konserwatywna. Dlatego też czuję, że gdybym ubrała się zbyt krzykliwie, kolorowo i wyzywająco, to z racji tego, co robię zawodowo, byłoby to bardzo szybko zauważone i zostało zinterpretowane jako chęć pokazania się. „Aktorka Agnieszka Grochowska manifestuje…”, wiesz, coś w tym klimacie. Oczywiście ten scenariusz może istnieć tylko w mojej głowie, ale on mnie hamuje przed całkowitym odpuszczeniem sobie tego, jak będę odebrana. Za to kiedy jestem latem na wsi, gdzie mam wokół siebie tylko rodzinę i najbliższych przyjaciół, ubieram się totalnie kolorowo. Mieszam wzory, materiały, długości – czuję się w tym wybitnie. Po czym wracam do miasta i tym samym wracam do – nazwijmy to – minimalu z lekkim pazurem. Choć też trochę się w tej kwestii zmieniło.

Kiedyś miałabym problem, by wyjść z domu w superkrótkich spodenkach albo w długiej bluzie z kapturem do gołych nóg – bo to już za bardzo zwracałoby uwagę. Wolałam być schowana za ubraniami, przezroczysta. A ostatnio jak mam ochotę coś założyć, to po prostu sobie na to pozwalam, i już. To nie jest tak, że chciałabym teraz coś swoim stylem podkreślić, na przykład swoją kobiecość, choć w tym temacie na pewno chciałabym coś dla siebie zrobić. Tylko nie na pokaz, ale wewnętrznie. Na poziomie kontaktu samej ze sobą. Skoro praca nad „Dniem Matki” pozwoliła mi poprzez ciało zbudować większą pewność siebie, to może trafi mi się też taka rola, która otworzy mnie jeszcze bardziej na moją kobiecość.

(Fot. Gosia Turczyńska dla Zalando) (Fot. Gosia Turczyńska dla Zalando)

Życzę Ci tego.
Czasem się zastanawiam, czy ta blokada, ten umiar, który sobie narzucam w kwestii stroju, nie jest związany z jakimś lękiem czy może nawet brakiem akceptacji. Gdybyś mnie spytała, czy jest coś, czego w sobie nie lubię, pewnie nie umiałabym wskazać. Ale jednocześnie mam wrażenie, że ktoś, kto siebie całkowicie akceptuje, ma w nosie, co inni sobie pomyślą; po prostu wychodzi z domu, jest sobą i nikomu nie robi krzywdy. Dlatego czuję, że jest tu jakaś kwestia do przepracowania.

Strasznie mnie korci, żeby zrobić pewien eksperyment. Najpierw przez dwa lata testowałam niekupowanie ubrań, co mi bardzo wyszło na zdrowie. Teraz chciałabym podjąć się zadania zredukowania swojej szafy do 20 sztuk odzieży, która dobrze leży i w której czuję się świetnie. Czyli, powiedzmy: trzech par spodni, jednej spódnicy, trzech sukienek, dwóch płaszczy, kilku koszul i T-shirtów. Zestaw, w którym poruszam się na co dzień. Jestem strasznie ciekawa, co się stanie, jeśli będę miała do dyspozycji tylko 20 sztuk. Jak się będę z tym czuła, jak inni będą na mnie reagować.

Skąd taki pomysł?
Przeczytałam gdzieś, że taki eksperyment przeprowadzono w Japonii. Sam opis, zwłaszcza pod względem socjologicznym, był bardzo intrygujący. Pomyślałam, że to byłoby naprawdę inspirujące czemuś takiemu się poddać. Klasyczne kolory, pasujące do wszystkiego, dobre, naturalne materiały, kroje, które lubię i które do mnie pasują. Koniec z codziennym staniem przed szafą i zastanawianiem się, co ja mam dzisiaj założyć. Koniec z problemem pakowania się w podróż – czy na pewno mam rzeczy na każdą pogodę i okazję. Jak to będzie otworzyć szafę, w której jest porządek, ład i spokój? Wierzę, że kreując świat wokół siebie, mamy wpływ też na dalsze otoczenie, a zmiany w jednej dziedzinie przekładają się na zmiany w innych. Lubię wyzwania i uważam, że mam dobrą intuicję. A ona teraz mi podpowiada, że minimalizm to dobry kierunek.

To zabawne, ale zanim jeszcze zaczęłam intensywne treningi, wymyśliłam sobie inny eksperyment. Że codziennie będę przez dziesięć sekund robić pompki, których robić nie umiem, a zawsze chciałam się nauczyć. Taki miałam pomysł, cel i rzeczywiście rano i wieczorem pompowałam. Zobaczyłam, że dziesięć sekund poświęcone na robienie czegoś codziennie i konsekwentnie daje niesamowite rezultaty. Dużo bardziej spektakularne niż postanawianie co miesiąc czy co dwa: przebiegnę maraton, wejdę na Mount Everest! Bo takie zrywy często kończą się porażką.

Lubisz wyzwania, stałaś się pewniejsza siebie, a czy masz w sobie potrzebę zawalczenia o coś? Dla siebie, dla swoich dzieci, dla świata? Czy raczej pełną akceptację dla wszystkiego, co Cię spotyka?
Pełnej akceptacji we mnie nie ma. I pewnie jeszcze długo nie będzie. Obecnie jestem jednak w dość dziwnym momencie: ponieważ naprawdę codziennie się biję, to kiedy czegoś nie akceptuję, to w pierwszym odruchu mam ochotę pójść i kogoś sprać. Jestem niczym mściciel, w dodatku mściciel udawany, bo tak naprawdę ja tylko markuję uderzenia, więc taka interwencja mogłaby się dla mnie źle skończyć. Na razie walczę więc głównie sama ze sobą. Po pierwsze, o to, by wytrzymać do końca zdjęć, a po drugie… Powiedziałaś na początku, że kiedy mnie widzisz, to masz poczucie autentyczności. Więc mam takie chwile, że zastanawiam się, czy osoba, którą jestem, to naprawdę jestem ja.

Co masz na myśli?
Polubiłam wizerunek kogoś, kto jest lubiany, doceniany i akceptowany. I wiem, że sobie na niego zapracowałam. Na planie i w życiu staram się słuchać innych, być profesjonalna, uczynna, nie stroić fochów, nie wymiękać i jeszcze od czasu do czasu zażartować. Zauważyłam, jak trudno mi z tego wizerunku zrezygnować. Kiedy na planie ktoś pyta: „Agnieszka, chcesz dziesięć minut przerwy?”, trudno jest mi powiedzieć: „Sorry, a możemy na dziś zakończyć?”. Do tego stopnia czuję odpowiedzialność za pracę całej ekipy. Tylko że kiedy tak daję siebie innym na maksa, to potem ponoszę tego konsekwencje. Bywa, że jak mam dzień wolny, nie mogę się podczas niego pozbierać, tak jestem zmęczona. W imię bycia lubianą mówię: „Jest w porządku, nie, nie róbmy przerwy”, kiedy już nie daję rady. Moment, w którym to zobaczyłam, był momentem, w którym powiedziałam sobie: Pora chyba zdać sobie sprawę z tego, że nie jestem idealna. Że czasem mam gorszy dzień czy humor. I że nie wszyscy muszą mnie lubić.

No i to może być największe z Twoich wyzwań…
A wiesz, jakie to jest uwalniające? Nie sądzę, że od tego momentu zacznę być antypatyczna, ale na pewno przestanę udawać, że nie ma problemu wtedy, kiedy jest.

Bycie autentyczną to też bycie autentyczną w swojej złości, swoim zmęczeniu i swoim rozmemłaniu.
I tu dotknęłaś bardzo ważnej rzeczy. Jeśli nie dajemy sobie prawa do tego, by się wkurzyć, to bardzo trudno jest nam znieść wkurzenie u kogoś innego. Powstaje taki mechanizm: „Okej, okej, ale już się nie denerwuj. Bo to psuje atmosferę”. A ma być fajnie, prawda? Tylko że jak jesteś zawsze fajna dla innych, to nie robisz tego bezinteresownie – oczekujesz zwrotu w postaci tego, że ci inni będą cię lubić. Warto to w sobie zauważyć. Dla mnie to bardzo ciekawy temat.

Dużo kobiet mówi mi, że bardzo bliska jest im Maja, którą zagrałaś w filmie „Fucking Bornholm”. Reżyserka Anna Kazejak powiedziała w jednym z wywiadów, że chciała zrobić film o kobiecym kryzysie połowy życia. Piszemy o tym zjawisku w „Zwierciadle”. Przechodziłaś już przez swój kryzys?
Lubię, tak jak Chińczycy, patrzeć na kryzys jako na szansę. Zobacz, świadomość ludzi wzrasta, toczy się publiczna debata na wiele tematów, jakich jeszcze kilkanaście lat temu nie było w naszej przestrzeni, co też sprawia, że zaczynamy się nad wieloma rzeczami zastanawiać. Ja na przykład zdałam sobie sprawę z tego, że nie muszę już dźwigać nie swoich problemów i brać odpowiedzialności za nie swoje rzeczy. Jestem odpowiedzialna jedynie za siebie, za swoje dzieci i za swój mikroświat. To ja wybieram to, co uważam za dobre, a co za niedobre. I to w zupełności wystarczy, by iść swoją ścieżką, wieść szczęśliwe, ciekawe życie.

Agnieszka Grochowska, jedna z najbardziej uznanych polskich aktorek. Konsekwentnie buduje swoją aktorską karierę, również w Europie. Zagrała w filmach: „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, „Moja cudowna Wanda”, „Upperdog”, „Nasza gwiazda: Teen Spirit”, „Beyond the Steps”, „Fucking Bornholm”, „Żeby nie było śladów”. Na platformie Netflix można oglądać ją w serialach na podstawie książek Harlana Cobena: „W głębi lasu” i „Zachowaj spokój”. Wystąpiła też w nowej kampanii marki Zalando, powstałej z okazji dziesięciolecia marki. Prywatnie jest mamą Władysława i Henryka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze