1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Ziemia do odzyskania – o ciałaczkach, czyli kobietach, które wcielają feminizm

(Fot. Natalia Miedziak-Skonieczna)
(Fot. Natalia Miedziak-Skonieczna)
Ciało to nasz budulec. Nosi w sobie (i na sobie) emocje, wspomnienia, doświadczenia – cudowne, ale i traumatyczne. Potrzebuje uważności, a nie tylko kremu do wklepania – pisze Karolina Sulej, autorka książki o ciałaczkach.

Najczęściej traktowane jest jako narzędzie albo jako dekoracja, zbiór atrybutów. A jeśli narzędzie, to znaczy, że trzeba sprawdzać, czy działa, nie psuje się, jest funkcjonalne, produktywne. Jeśli dekoracja, to trzeba pilnować, żeby było atrakcyjne, wypolerowane, odpowiednio skomponowane, uładzone. W imię kapitalistycznego osiągania celów albo w imię wybiórczo pojętego piękna – jest tresowane, trenowane, oceniane, krytykowane. Punkt wyjścia to zawsze źle: za mało lub za bardzo. Ustawienia fabryczne naszego ciała: nie takie jak trzeba.

Rodzimy się w kulturze – a w szczególności spotyka to kobiety – w której zanim zorientujemy się we własnej biologii, już musimy uczyć się, jak tę biologię pomijać, dążąc do ideału istoty bez skazy, która bardziej przypomina lalkę niż żywy organizm. Rodzimy się w kulturze, w której ciało zawsze jest po coś. Nie ma miejsca na ciało, które po prostu jest obecne, które doświadcza.

Własny pokój

Kamila Raczyńska-Chomyn, znana jako Dobre Ciało, a zajmująca się między innymi mięśniami dna miednicy, zauważa, że dziewczynki, odkąd wchodzą w okres dojrzewania, natychmiast zaczynają wciągać brzuch. I tak jak wciągają wtedy, tak zostaje im już do później dojrzałości, z przerwą na ewentualną ciążę. Pewna z klientek zwierzyła jej się, że jedną w największych przyjemności w ciągu tych dziewięciu miesięcy był fakt, że mogła mieć rozluźniony brzuch i się nim nie przejmować. Tymczasem wciąganie brzucha jest nie tylko przemocowe względem samooceny kobiet, ale także wobec ich fizjologii – oddychamy płycej niż mężczyźni, nie przemasowujemy swoich organów wewnętrznych. O mięśniach dna miednicy najczęściej nie wiemy nic. Anatomia jest wykładana na pozornie neutralnym, domyślnym modelu człowieka, ale tak się składa, że ten domyślny zawsze jest mężczyzną. Kobieca miednica to rysunek gdzieś z boku, przypis, gwiazdka, rozszerzenie. Ciało kobiety jest wciąż w naszej zachodniej kulturze postrzegane jako wariant ciała męskiego, owego pierwowzoru. Tymczasem jest osobnym bytem! Z własnymi potrzebami – przestrzennymi, emocjonalnymi, smakowymi, seksualnymi, tożsamościowymi, estetycznymi, fizjologicznymi i zdrowotnymi.

W mediach opowieści o kobietach redukowane są jednak najczęściej do perspektywy 2D – zdjęcia na Instagramie czy Facebooku, reklamy w prasie albo na ekranie, albo do samej powierzchni ciała – dba się o jego urodę, wyciska pryszcze i niweluje oznaki starzenia. Jakbyśmy były wydrążone od środka, chochole. Mit Pigmaliona także ma się dobrze. Kobieta powstaje dla mężczyzny, jest jego dziełem.
Jak pisze Naomi Wolf w „Micie urody” – feminizm wywalczył sobie już miejsce na ulicy, w pracy, w podróży, ale musi wrócić do przestrzeni domu, gdzie przez wieki kobiety były zamknięte. Jednak nie do „domu lalki”, z którego uciekała Ibsenowska Nora, lecz do domu swojego ciała, z którego nie da się uciec. Jedyne, co można zrobić, to zmienić ten dom strachów, to więzienie, we włas­ny pokój – idąc za słynnym stwierdzeniem Virginii Woolf o tym, że bez przestrzeni tylko dla siebie nie ma dla kobiety wolności i równości. Ciało to nasza przestrzeń, życiodajna i podstawowa.

Jak to zrobić? Przede wszystkim nie dawać o swoim ciele opowiadać i decydować innym – politykom, magazynom mody, lekarzom, Kościołowi, mężowi, matce, trenerce. Potem – opowiedzieć o nim samej sobie i być pewną tej opowieści. A zaczyna się ona od uświadomienia sobie rzeczy najprostszej i jednocześnie najtrudniejszej – co to znaczy, że jestem moim ciałem, które urodziło się i umrze? Jak chcę je w związku z tym traktować?

(Fot. Natalia Miedziak-Skonieczna) (Fot. Natalia Miedziak-Skonieczna)

Jeśli naprawdę pozwolicie sobie na taką refleksję, zapewniam, że nie wyjdzie wam z tego lista zakupów ani instrukcja obsługi. Ciało nosi w sobie (i na sobie) emocje, wspomnienia, doświadczenia – cudowne, ale i traumatyczne. To nasz budulec. Potrzebuje uważności, a nie tylko kremu do wklepania. Ciałopozytywność stała się skrótem, hashtagiem, łatwym rewersem dla tego, co konwencjonalnie atrakcyjne. Po jednej stronie mamy botoks i depilację, po drugiej – włosy pod pachami i wegański szampon. A przecież chodzi o to, żeby ciało mogło być wolne i zadowolone, niezależnie od tego, jakie chce być. O to walczą w Polsce właśnie ciałaczki – działają dla ciała, przez ciało, w imię jego praw i swobód. Słowo „ciałaczki” zaczerpnęłam za pozwoleniem artystki Iwony Demko z rezerwuaru jej słownika. Iwona z premedytacją w swojej sztuce popełnia błędy, jakich artystka powinna się wstydzić – jej sztuka jest różowa, pełna brokatu i aksamitu, cielesności i intymności, poczucia humoru i kiczu. Jest doktorą habilitowaną, a chodzi w różowych mini i na szpilkach. Chce pokazać, w jaki sposób wygląd kobiet wpływa na ich autorytet, i odwrotnie. Bo przecież nie słuchają cię, ale patrzą na ciebie. Jak przebierzesz się za mężczyznę, to może nadstawią ucha. Ale Iwona nie chce żyć wedle takich reguł.

W jednym kawałku

Paulina Młynarska opowiadała mi, że w TVN Style, gdzie kiedyś prowadziła program „Miasto kobiet”, większą wagę przywiązywano do tego, jak wyglądają jej włosy, niż do tego, jakie zadawała pytania. Piosenkarka Margaret, kiedy przestała wrzucać do sieci tylko piękne, cukierkowe zdjęcia, usłyszała, że wygląda jak ćpunka; tymczasem kiedy była w najgłębszej depresji, wszyscy komplementowali tylko jej nieskazitelny makijaż. Jeśli fasada jest w porządku, po co się zagłębiać?

Samym kobietom zresztą przychodzi to z trudem, bo najczęściej się kawałkują. Kierują snop światła na tę albo inną część ciała. Nie, nie po to, żeby z dumą rozbłysła w reflektorach, ale po to, aby przyjrzeć się jej wnikliwie i z pogardą. Żeby sobie przygadać, przywalić. „Och, jakie okropne mam łydki”. „Jaki straszny jest mój nos, obrzydliwe wałki na brzuchu. Fuj”. I po takiej motywującej litanii inwektyw czujemy się odpowiednio zmotywowane do nienawiści do własnego ciała przez kolejny dzień. Kompleksy zostały odpowiednio pobudzone.

Ciałaczki tymczasem chcą, aby ciało wróciło do jednego kawałka, tak jak zostało wymyślone, i żeby całe zmieściło się w snopie światła – po to, aby je docenić i celebrować. Tak działa na przykład burleska i artystka, która jej uczy – Betty Q. Na jej warsztatach dziewczyny uczą się, że każde ciało jest godne sceny. Widok roześmianych kobiet, które uczą się potrząsać piersiami w nasutnikach, często po raz pierwszy widząc swój biust w ten sposób obok biustów innych kobiet – jest zabójczy dla naszych kompleksów. Burleska mówi: „Póki twoje ciało żyje, ciesz się nim!”.

Ale w Polsce wciąż trudno cieszyć się ciałem. Sex coach Marta Niedźwiecka swoją pracę z seksualnością zaczynała od pomysłu, że stworzy przyjazny kobietom sex shop internetowy – będą tam piękne dilda i wibratory, feministyczna pornografia, no, po prostu wreszcie coś zaprojektowane pod kobiecą przyjemność. Kiedy jednak zaczęła podróżować po Polsce z walizką erotycznych zabawek, organizując pussy parties, okazało się, że na tę radość i swawolę jest zbyt wcześnie. Kobiety opowiadały jej o traumach, nadużyciach, obawiały się, jak na zakup zareagują partnerzy, wstydziły się, mówiły, że to nienormalne, że mają wszystko, czego potrzebują – ale z grymasem napięcia na twarzy. I tak Marta została psychoterapeutką, ekspertką od kultury seksualnej. Bo żeby pojawiła się radość, trzeba zrozumieć, w jaki sposób dzieje się krzywda, i jej przeciwdziałać.

Paulina Młynarska podkreśla, że Polki mają zmasakrowane granice swoich ciał. Nawet nie zauważają, kiedy ktoś je narusza i kiedy same je naruszają przekonane, że tak musi być. „Ten trener to musi mnie tak dociskać do ziemi”. „Ten szef to przecież tylko tak przelotem zagląda mi w dekolt”. „Ten kolega przecież wcale nie chciał mnie obłapiać, upił się po prostu”. „Dziecko musi mnie ciągnąć za włosy, co ono rozumie”. „Nie mam ochoty na seks? Ale przecież mąż ma – no, nie odmówię mu przecież, co mi szkodzi”.

Decyzje o poświęcaniu komfortu swojego ciała na dowolnym ołtarzu przychodzą nam bez problemu. Ten ból to nasza „kobieca dola”. Miesiączki, porody, menopauza, codzienny domowy fitness. Wszystko zniesiemy. Jak trzeba, to i molestowanie, a nawet gwałt. Co się będziemy skarżyć. O przyjemności natomiast nie dbamy. Po co nam to? A jeśli już dbamy, to bierzemy takie jak wszyscy, żeby nikt nam nie wytknął, że jakieś nienormalne jesteśmy, nienasycone.

W latach 90. te przyjemności to były harlequiny, które wprowadziła do Polski Nina Kowalewska-Motlik. Potem pojawiły się hotelowe weekendy dla par. Potem spa. Teraz każdy rodzaj jogi, pilatesu i gimnastyki. Tantra. Książki o seksie. Książki o kosmetykach. O pielęgnacji. Diecie, makijażu. Tak wiele, a tak niewiele. Obfitość, z której nie wiadomo jak korzystać, powoduje tylko depresje.
Mam też wrażenie, że cielesność jest w tych pozycjach kawałkowana, podobnie jak robi to nasz wzrok w lustrze – tu seks, tam uroda, tu zdrowie, tam jedzenie, tu ubranie – a tymczasem cielesność jest tym wszystkim naraz. Jesteśmy jednocześnie seksualne, fizjologiczne, z jakimś wyglądem, wizerunkiem, w jakiejś kondycji psychofizycznej. Dbanie o siebie to nie trójpolówka – tam zadbam, a tu poleży odłogiem. Ale żeby dbać o siebie holistycznie, najpierw trzeba się dowiedzieć, co „ dbanie o siebie” dla mnie oznacza.

Bez bólu, bez oceny

Katarzyna Zajączkowska w książce „Odpowiedzialna moda. Guilt-free przewodnik po slow fashion” pisze, że moda odpowiedzialna zaczyna się od odpowiedzialności za własne życie. I od tego także zaczyna się dbanie o siebie – jak mogę się zaopiekować moim ciałem, żeby żyło najpełniej? Przede wszystkim trzeba znaleźć czas, żeby w ogóle się nad tym zastanowić. Rzeczywistość pilnuje, żeby czasu było jak najmniej, a propozycji jego zmonetyzowania jak najwięcej.

Ale powiedzmy, że już mamy czas. To teraz bierzemy kartkę papieru i piszemy: po jednej stronie słowo „ból”, a po drugiej „przyjemność”. Teraz zastanawiamy się, co nasze ciało lubi, a co je rani. Ja po stronie bólu wypisałabym: całowanie w rękę przez tak zwanych dżentelmenów, catcalling (czyli gwizdanie na widok kobiety) na ulicy, uwagi mojej mamy na temat moich paznokci i fryzury, oglądanie swojego brzucha (tak, ciągle). Po stronie przyjemności zaś: jogę Iyengara, wiatr na skórze w czasie żeglowania, leżenie w pościeli w słońcu, czytanie książki w kąpieli, oblizywanie łyżki przy gotowaniu i dotykanie sierści moich kotów. Sensualność to nie tylko seks. To sedno naszego bycia w świecie. Nie tylko patrzymy, ale też czujemy, wąchamy, dotykamy, zajmujemy przestrzeń. Nasze ciało ma niesamowite możliwości sensoryczne. Kiedy uświadomimy sobie, gdzie czeka ból, łatwiej będzie od niego uciekać. Kiedy uświadomimy sobie, gdzie jest przyjemność, łatwiej będzie nam po nią sięgać.

Czasem ból jest bardzo głęboki, nazwanie go zajmuje lata i wymaga specjalistycznej pomocy. Ciałaczki też to wiedzą – żeby można było przejść od bólu do przyjemności, potrzeba uzdrowienia. Dla każdego zaś będzie ono inne. Do Marty Niedźwieckiej odpowiedź przyszła z wody, do Margaret – w czasie seansu na psychodelikach, do Izabeli Sopalskiej – wskutek przewlekłej choroby, do Betty – przez występy na scenie, do Ka Katharsis – przez drag show, do Oli Domańskiej – przez media społecznościowe, do Kasi Szustow – przez teatr. Do mnie uzdrowienie przyszło przez modę.

Ciało jest także kostiumem. Nigdy nie dotkniemy jego biologiczności – zawsze będziemy je widzieć przez fakturę kultury. Kultura mówi: „Grube to brzydkie”? To my: „Okej”. Kultura mówi: „Wiąż się gorsetem”? „Dobra!”. Kultura mówi: „Powiększaj sobie piersi”? „Się robi!”. Chodzi jednak o to, żeby kultura nie była źródłem cierpień, ale raczej pomagała nam tworzyć nasze cielesne kostiumy z twórczą radością, w zdrowiu, bez oceniania.

A jak trudno jest opisać czyjś wygląd bez oceniania! Mamy to we krwi. Słyszymy przecież od najwcześniejszych lat: „No, uśmiechnij się – od razu ładniejsza!”. „Ale masz krzywe te nogi, nie noś spódnic”. „Te twoje zrośnięte brwi – wstyd!”. „Posłuchaj wujka – faceci lubią te krąglejsze!”. I tak dalej, i tak dalej. Te różnorakie uwagi nasze młode umysły (i ciała) chłoną jak gąbka. Nic dziwnego, że jako dorosłe uważamy, że nam nie wolno, że jesteśmy nie takie. Z cudzych opinii stają się naszą opowieścią o ciele. Pora ją odzyskać, pora, żeby porywacze ciał wreszcie zostawili nas w spokoju.

„Ciałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm” napisałam po to, żeby udowodnić, że jest to możliwe. To książka, która pokazuje biografię ciał, życie i pracę ponad 20 kobiet, które zrozumiały, w jaki sposób świadomość ciała, wiedza na temat jego zdrowia, seksualności i wizerunku, zrozumienie tego, czym jest przyjemność cielesna, trauma, wolność, gdzie leżą granice komfortu – jest najbardziej feministyczną postawą, jaką można wybrać. Feminizmy są różne, tak jak moje bohaterki – od Krystyny Kofty, przez Renatę Dancewicz, Instytut Pozytywnej Seksualności, Betty Q, aż po Joannę Okuniewską, Martę Dyks czy Margaret. Ale wszystkie chcą żyć szczęśliwie w swoich ciałach. To prawo człowieka. Tak, wiem, to radykalny pogląd, ale kobiety i osoby identyfikujące się z płcią żeńską także są ludźmi.
Ta walka będzie coraz trudniejsza – w Stanach Zjednoczonych właśnie zakwestionowano konstytucyjne prawo do dokonywania aborcji. Gilead zaczyna się budować na naszych oczach. Ta książka jest jednak po to, aby nie tracić z oczu nadziei w mroku, o której pisze Rebecca Solnit. Jest nas wiele, coraz więcej, uczymy się od siebie i wspieramy siebie nawzajem. Patriarchat jest bezsilny wobec kobiety bez wstydu. Ale żebyśmy miały siłę wychodzić na ulicę, rozumiały, co krzyczymy, i wiedziały, o co walczymy – musimy zacząć od siebie. Od naszej najbardziej bezbronnej intymności – dowiedzmy się, czego potrzebuje i jak ją możemy ochronić.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Karolina Sulej jest pisarką, dziennikarką i reportażystką. Autorką podcastów „Ubrani” i „Garderobiana”. Laureatką Nagrody im. Teresy Torańskiej za książkę „Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island” i finalistką Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za książkę „Rzeczy osobiste. Opowieść o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady”. Właśnie ukazała się jej książka „Ciałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm” (wyd. Znak).

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze