Choć niezwykle trudno w to uwierzyć, Jan Peszek obchodzi dziś 80. urodziny. Z tej okazji chcemy przypomnieć fragment książki „Naku*wiam zen”, którą kilka lat temu napisał wspólnie ze swoją córką Marią. Rozmawiają w niej o najważniejszych sprawach: miłości, śmierci, seksie, Bogu, sztuce i sensie, z bezpardonową otwartością, która może wzbudzić zazdrość. Że można tak ze sobą rozmawiać. Że taka relacja, przekraczająca wszystko, do czego nas przyzwyczajono, jest możliwa. Bo może to, co wydaje się ekstremalne, tak naprawdę jest po prostu prawdziwe? Przecież tak właśnie rozmawiamy. A jeśli nawet nie, to może byśmy chcieli.
Maria Peszek: Dlaczego tyle pracujesz? Nie możesz się zatrzymać czy nie chcesz?
Jan Peszek: Jak się zatrzymam, to umrę. Uwielbiam pracować. Spełniam się w pracy jako człowiek, jako facet, mogę sobie coś udowodnić. Ale jeśli mam naprawdę jakoś głęboko uzasadnić fakt tej ilości pracy, to chyba się w niej zatracam. Praca jest rodzajem znieczulenia, które pozwala nie dostrzegać ułomności życia. Te wszystkie jego okropne aspekty nie dochodzą z taką wyrazistością. Trochę przybladłaś. Źle się czujesz?
Jestem po prostu zmęczona. Czy to jest twoje własne odkrycie?
O tym zatraceniu?
Tak. Wielokrotnie słyszałam od ciebie: „Na demony praca”.
To antidotum na wszystkie komplikacje.
Odziedziczyłam to. Praca jako stabilizator.
Ja czuję, to jest okropne słowo, nie lubię go, ale po prostu jestem przekonany, że właśnie praca pozwala mi utrzymać równowagę.
Ale którego słowa nie lubisz w tym zdaniu?
„Czuję”. „Czuję” to jest, jak się puści bąka, wtedy się czuje.
Świetne zdanie! Chyba najlepsze dzisiaj.
I instynktownie jakoś przeczuwam, że mam naturę strasznego lenia.
Często to mówisz, ale myślę, że to po prostu fajnie brzmi w ustach pracoholika.
Wiesz, dlaczego między innymi nie sięgam po komputer? Bo się boję uzależnienia. Że po prostu bym...
Przepadł.
I przefulał życie, a ja nie chcę go tracić. Nie chcę zmarnować jakichś ciekawych spotkań w życiu.
Maria i Jan Peszkowie (Fot. Dawid Grzelak/materiały prasowe)
Zapytałam, dlaczego tyle pracujesz i nie możesz się zatrzymać, i rozumiem, że odpowiedzią jest: że to cię stabilizuje?
Tak.
I chroni.
I chroni. Tak, w gruncie rzeczy chroni.
A jak przestaniesz pracować, to umrzesz, tak?
Tak. Jak przestanę pracować, to przestanę dlatego, że już nie będę mógł pracować fizycznie i psychicznie. I wtedy to będzie mój koniec.
A jaka jest twoja wymarzona śmierć?
Mam dwie. Albo chciałbym odejść nagle, najlepiej we śnie. Oczywiście byłoby dobrze...
Wiedzieć, kiedy to nastąpi.
Chociaż tak trochę wiedzieć, żeby nie zostawić najbliższych w jakimś popłochu i na przykład zdążyć pozałatwiać sprawy. To mi się szalenie podobało u ojca Teresy, Tadeusza, że on wszystko przed śmiercią uporządkował i dopiero umarł. Na zawał serca. Myślę, że to jest pewien kanon postępowania z tamtej epoki. Dzisiaj ludzie na nic nie mają czasu, w związku z czym nie przygotowują tego. Tak samo jak kompletnie nie myślą o tym, że umierającemu należy się towarzystwo. To, co znajdujemy w całej ikonografii umierania, w malarstwie i tak dalej, to że te wszystkie śmierci nigdy nie są samotne. No, może z wyjątkiem śmierci na wojnach.
Albo samobójczych.
Że zawsze jest rodzina, która temu towarzyszy. W tym względzie jestem strasznie konserwatywny i uważam, że to jest piękne. I tak też bym mógł umrzeć. Ale chciałbym tak, że: „O! Za godzinę wiem, że umrę”, i proszę, schodzimy się i wtedy: „Kto się czego napije? Mamy koniaczek, wino, szampana”. No ale to pewnie jest niemożliwe.
Czyli najlepiej nagle, ale uporządkowawszy sprawy.
Albo samemu o tym decydując. Na pewno nie zniósłbym sytuacji, w której rejestrując mękę najbliższych i własną, nie mógłbym na to wpłynąć, i skazywałbym całe otoczenie i siebie na jakąś nadzieję. To mnie wcale nie bawi, to jest poza mną zupełnie. Obserwuję moich kolegów, na przykład po udarach, którzy robią postępy, nie robią postępów, i mnie to, jak by powiedział Gombrowicz, nie przewierca.
Chciałbyś sam zadecydować, kiedy umrzeć?
Chciałbym. To pewien paradoks, bo powinienem się tego życia, które tak uwielbiam, czepiać. Ale w którymś momencie ono przestaje mieć sens...
W którym?
Kiedy się zamienia w udrękę, w mękę moją i otoczenia.
Czasami, to nie jest jednoznaczne. Twoja męka a męka otoczenia. Czasem ludzie, którzy cię kochają, chcą po prostu z tobą być.
Mam dość prostacki pogląd w tej sprawie i on wynika z obserwacji bliskich ludzi nieuleczalnie chorych, którzy nie są w stanie decydować o sobie. I tak naprawdę żyją po to, żeby tamci znaleźli jakiegoś wyższego rzędu sensy. To może jest niesprawiedliwe, ale tak uważam. Cierpiąc, nadają sens egzystencjom tych, którzy się nimi opiekują. To fałszywe moim zdaniem. I okrutne. Chyba że ewidentnie chory daje sygnał do końca: „Róbcie wszystko, żebym nie umarł”.
Więcej w książce „Naku*wiam zen” Marii i Jana Peszków, Wydawnictwo Marginesy (Fot. materiały prasowe)