Przez całe życie była aktorką. A przed osiemdziesiątką zaczęła nową karierę – modelki. „Czasem sama siebie pytam, czy ja się na to zdecydowałam z próżności. Ale chyba nie, raczej z chęci spróbowania czegoś nowego, niecodziennego. Moje najważniejsze przesłanie to motywować innych” – mówi Helena Norowicz.
Wywiad archiwalny
Robi Pani jeszcze szpagat?
Oczywiście, zaraz pokażę, chce Pani? Może mi Pani zdjęcie zrobić. [Zanim zdążyłam wziąć do ręki telefon, Pani Helena już siedziała w szpagacie na podłodze – przyp. aut.]. Ja mam nogi na śrubach!
No, ale śruby to za mało, chyba Pani cały czas ćwiczy?
Ruch, gimnastyka to zawsze była moja naturalna potrzeba. Nie czuję przymusu, żeby ćwiczyć, to dla mnie naturalne. Czasem sobie siadam w szpagacie i oglądam telewizję. Mam świadomość, że ciało ma swoje prawa, mięśnie słabną, tkanka się kurczy i albo się temu pomoże przez bezruch, albo się powie: „Poczekaj, poczekaj, to będzie, ale jak ja już zrezygnuję ze wszystkiego, a to jeszcze nie tak prędko!”. Tak rozmawiam ze sobą, a raczej z tym czymś w środku, co chce człowieka osłabić, sprawić, że się kruchutki zrobi.
Helena Norowicz (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Powiedziała Pani dwa lata temu, że „postanowiła nie godzić się na starość taką, z którą mamy powszechnie do czynienia, czyli związaną z niewydolnością, niezadowoleniem, z pustką, która często dopada starszych ludzi”.
Tak, podtrzymuję, ale muszę dodać: oczywiście, dopóki nie ma poważnych dolegliwości. Kiedy na przykład serce nawala, trzeba uważać. Słuchać lekarzy.
Ale zawsze można coś robić, choćby iść na spacer.
To na pewno. Szczególnie istotne jest to, żeby to nie był przymus, żeby samego siebie zmotywować, żeby to lubić po prostu.
Sprawność ciała, siła fizyczna są ważne. Ale to, co nas trzyma w pionie, to siła wewnętrzna. Gdzie Pani szuka jej źródeł? W domu, w czasach dzieciństwa?
Sama się nad tym zastanawiałam ostatnio. Bo moje dzieciństwo to był trudny czas, wojna. Gdyby nie ona, moje losy na pewno potoczyłyby się zupełnie inaczej. Mieszkaliśmy na terenie dzisiejszej Białorusi, w leśniczówce, ojciec miał ponad 50 hektarów ziemi, las, pewnie bym za bogatego chłopa wyszła, byłam przecież panną z posagiem. Mój ojciec popełnił mezalians, tak można powiedzieć. Wziął pannę bez posagu, córkę zawiadowcy stacji, jego ojciec miał pretensje, mój ojciec się obraził, wyjechał z mamą do Francji, do kopalni, tam wzięli ślub, tam się dwie siostry urodziły, ja już w Polsce. Nie miałam jeszcze skończonych pięciu lat, jak wojna wybuchła. Ale nam ona tak dramatycznie nie dała się odczuć. Byliśmy na uboczu, droga bita, fury, wozy, zimą sanie mogły przejechać, ale czołgi tych terenów nie wybierały. To dawało poczucie izolacji, ale i sprawiało, że miałam potrzebę tworzenia swojego własnego świata. 17 września wkroczyli Rosjanie. Od razu nas zakwalifikowali na wysyłkę na Sybir. Całą drugą zimę wojny kładliśmy się spać w płaszczach, w walonkach, gotowi do drogi. Bo oni przychodzili nocą i dawali pół godziny na spakowanie się. Potem wkroczyli Niemcy. I stała się rzecz, która była dla mnie traumą. Wywarła na mnie wielki wpływ, zakłóciła chęć życia. To był już chyba koniec sierpnia, po sianokosach. Kilka kilometrów od nas we wsi żyło kilka rodzin żydowskich. Spędzili tych ludzi do stodoły i podpalili. Na równinie, nad lasami unosił się w cudownie czystym powietrzu dym. Powiedziałam wtedy, że nie chcę żyć. O to, że żyję, miałam żal do rodziców. Nie mogę tego do dziś zapomnieć. I jak teraz patrzę na ukraińskie rodziny, wraca do mnie tamto odczucie.
Byliście świadomi tego, co się dzieje w tej stodole?
Tak. Nie umiem nazwać tego uczucia. Jak się mieszka w domu bez elektryczności, ma się ciągle do czynienia z ogniem, jest piec chlebowy, kuchnia, czasem człowiek dotknie czegoś gorącego i się sparzy – to przecież drobiazg, a tak boli, jedno małe dotknięcie. A tam ludzie byli paleni żywcem…
To uczucie żalu do rodziców długo się utrzymywało?
Długo. Jako dorosła osoba nie zdecydowałam się na urodzenie dziecka.
Strach przed odpowiedzialnością?
W pewnym sensie tak. Ponieważ miałam żal do rodziców za to, że jestem, bałam się, że w oczach mojego dziecka będę takiego żalu czy pretensji szukała. Czy jak się coś nie uda, nie będzie mnie oskarżać? Teraz też ciężkim kamieniem mnie przygniata, jak na Ukrainę patrzę.
Helena Norowicz (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Ale mimo to mówi Pani o swoim życiu, że jest piękne i spełnione.
Tak, oczywiście. Chyba też szczęście mi dopisało, robiłam to, co chciałam robić, to bardzo ważne. Kiedy przyjechaliśmy do Polski, zamieszkaliśmy w Koszalinie, tam zdałam maturę. Miałam dobrą polonistkę, namawiała nas do uczenia się wierszy, odgrywaliśmy scenki z „Pana Tadeusza” na przykład, dorośli chcieli zadeptać w nas wspomnienia wojny, przykryć je czymś pięknym. Z dużym sentymentem wspominam ten czas. Kiedy miałam 12 lat, przyjechał objazdowy cyrk. Poszłam na przedstawienie i popadłam w cielęcy zachwyt. Co te akrobatki robiły! I oczywiście natychmiast chciałam robić to samo. Mieliśmy przy domu ogród, próbowałam na trawie a to szpagat, a to mostek. Byłam przekonana, że moje życie będzie związane ze sportem. Biegałam, grałam w siatkówkę, zagłuszałam niepokój i smutek ruchem. I niepokój słabł. Ale z drugiej strony w sposób niezwykły reagowałam też na kino, nie chciałam po wyjściu z nikim rozmawiać, byłam dalej w tamtym świecie. Ale myślałam sobie: „Spokojnie, ze sportem dasz sobie radę, ale gdzie ci do aktorki!”. Po maturze byłam na spartakiadzie szkolnej, wcześniej złożyłam papiery na AWF w Warszawie, wracam po zawodach, a mama mówi: „Przyszedł list do ciebie”. I okazało się, że jest już pięć dni po egzaminach. Rok stracony. Pojechałam do siostry do Wrocławia, pracowałam, ale też chodziłam do teatru; znakomity był tam teatr, z plejadą świetnych aktorów. I pewnego razu zauważyłam informację o naborze do łódzkiej szkoły teatralnej. Pomyślałam, to dla mnie. Muszę spróbować. Inaczej będę całe życie myśleć: „Chciałam być aktorką, ale zrezygnowałam, bałam się, zabrakło odwagi”. I udało mi się. Wtedy były dość ciężkie te przesiewy, z pierwszego naboru zakwalifikowali 40 osób na obóz. Tam jeszcze przez dwa tygodnie nas testowali – i w końcu na pierwszym roku było nas cztery dziewczyny – między innymi Jadzia Barańska i ja – i 12 chłopaków. Życie postawiło przede mną tę kartę, a ja po nią sięgnęłam.
Helena Norowicz (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
W sumie przegapiony egzamin na AWF też się do tego przysłużył.
Jak najbardziej. To było zrządzenie losu: tego już nie ma, skup się na czymś innym. W ogóle mam poczucie, że dużo w moim życiu dobrych zrządzeń losu. Że coś nade mną czuwa. Miałam na przykład poważny wypadek samochodowy, z dachowaniem, jakieś 20 lat temu. Kierowca po alkoholu szurnął po mnie, wychodziłam przez przednią szybę, a miałam tylko lekkie draśnięcie. Drugi raz, wiele lat temu, wracałam samochodem z Paryża z koleżanką, Krystyną Kołodziejczyk, moim fiatem 125. Kiedy zbliżałyśmy się do Belgii, usłyszałyśmy jakieś dziwne dźwięki – okazało się, że wysiadł jeden cylinder. Co zrobić? Można samochód na lawetę, ale to będzie trwało, a my miałyśmy w Warszawie zobowiązania. Mechanik mówi: „Dobrze, to odetniemy ten cylinder, ale nie wolno pani ani razu zatrzymać samochodu, musi pani jechać bez przerwy”. Ja się na to zdecydowałam, jechałam dobę non stop. I samochód stanął dopiero w Warszawie przy Dworcu Centralnym. Jak to było możliwe? Do dziś nie wiem.
Nie żałowała Pani nigdy wyboru drogi zawodowej?
Nie. To ciekawa rzecz, bo mnie w ogóle nie interesowało robienie kariery dla popularności. Mnie sama praca uszczęśliwiała, nie dlatego, że ktoś klaskał, ja po prostu lubiłam to robić. Kochałam poezję, samo granie, przygotowywanie ról było czymś tak istotnym, ważnym. Czasem moje warunki fizyczne były przeciwko mnie. Bo jestem zbyt „wyraźna”. A reżyserzy często wychodzą z założenia, że najlepiej, jak aktor jest taki fizycznie „niedookreślony”, jak biała karta. Żeby można było dopiero go stworzyć z pomocą charakteryzacji. Najpierw pracowałam w Teatrze Klasycznym, potem przyszedł Szajna i zrobił Teatr Studio. Pokazał nam świat, dał ciekawy repertuar, dużo mu zawdzięczam, rozszerzył moje spojrzenie. Tym, co robił, interesował się wtedy świat i dzięki temu my, zespół, mogliśmy ten świat zobaczyć, wszędzie nas zapraszali. Szajna, potem Grzegorzewski to byli ludzie z wizją.
Helena Norowicz w sesji do „Zwierciadła” (Zdjęcia: Bartek Wieczorek/Visual Crafters/stylizacja: Anna Poniewierska)
Spędziła Pani ponad 40 lat w jednym teatrze…
48!
No właśnie, 48 lat w jednym, tak ważnym dla Pani miejscu. Jak się odchodzi z takiego miejsca na emeryturę, to pusto chyba?
Uratowała mnie wtedy działka, nasz dom na wsi. Mamy go też długo, ze 40 lat. Od razu powiedziałam, że na wsi zrobię wiochę, nie będę tam powtarzała Warszawy. Mam na przykład całą ścianę jeleni. Chodziłam po bazarach i je zbierałam. Mam obrazy, rogi, makatę z jeleniami – cała jedna ściana tak wygląda. Na drugiej mam talerze drewniane z inkrustacją, a na trzeciej talerze z ceramiki. Jak ktoś wejdzie, to głupieje, patrzy na mnie, na te jelenie i pewnie myśli: „Matko, ależ ma gust facetka”. Ale ja się tym nie przejmuję. Na emeryturze zabrałam się do kreowania tego swojego miejsca. Chodziłam też sobie po lesie i grałam „Balladynę”, drzewa były publicznością, tak uzupełniałam potrzebę emocji. I znowu przypadek wyszedł mi na spotkanie – zaprosili mnie na rozmowę projektanci z Bohoboco. Mówią: „Chcemy pani zaproponować udział w sesji zdjęciowej”. „Dobrze – odpowiadam – ale przecież wy nie macie dla mnie ubrań”. „Niech pani zmierzy to i jeszcze to”. Przymierzyłam z dziesięć rzeczy i okazało się, że wszystko pasuje, nie ma problemu. „To kiedy te zdjęcia?” – pytam. „Pojutrze”. O tyle nie było mi to obce, że praca w teatrze oswaja przecież z kostiumem. Przychodzę do domu, opowiadam mężowi, co mi zaproponowano. On: „I co, odmówiłaś?” „Nie, przyjęłam”. „Czy ty wiesz, co zrobiłaś? – on na to. – Wydałaś wyrok na siebie, będziesz pośmiewiskiem, będą się nad tobą litować, pokazywać palcami, przecież ty dochodzisz do osiemdziesiątki! Gdzie modelka w takim wieku?!” „I tak nic się nie dzieje – mówię mu – jak ktoś będzie się chciał śmiać, to się pośmieje, ja wyjadę do lasu, jak teraz, i nie będę się przejmować”. Ku naszemu zaskoczeniu akceptacja była ogromna i cały czas mam poczucie, że ludzie z życzliwością przyjmują to, co robię.
I to jak! Pani kradnie show. Powiedziała Pani kiedyś, że to jednak coś nowego, bo kiedy aktor jest na scenie, to on gra główną rolę. W przypadku modelki główną rolę mają grać prezentowane ubrania.
Ale też chodzi o to, żeby te ubrania współgrały z modelką. Ja raczej brałam udział w kampaniach, nie chodziłam dużo po wybiegu jak manekin, dla mnie to bez sensu – przecież człowiek ubiera się, żeby się dobrze poczuć, pokazać siebie przez kostium. Może ktoś popatrzy na mnie i pomyśli: „O, i mnie w tym będzie dobrze”.
Helena Norowicz (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
I, wydaje mi się, kolejna ważna rola to pokazanie ludziom, zwłaszcza starszym kobietom, że ich życie to nie musi być tylko kanapa przed telewizorem czy gotowanie wnukom obiadów.
To jest w ogóle moje najważniejsze przesłanie. Jeśli się angażować, to pozytywnie, motywując innych. Tylko czasem mi przykro, bo dostaję listy od kobiet: „Co ja mam zrobić, żeby mieć taką szansę jak pani?”. A ja nie wiem, ja nie mam recepty, nie jestem w stanie pomóc. Sama byłam w szczęśliwej sytuacji, ktoś po mnie wyciągnął rękę. Pewnie gdybym otworzyła instytucję, która pomagałaby osobom w wieku podeszłym, żeby się jakoś realizowały, to byłoby dużo chętnych, ale ja tego nie potrafię zrobić. Mogę coś robić tylko sama ze sobą. Czasem sama siebie pytam, czy ja się na to zdecydowałam z próżności. Ale chyba nie, raczej z chęci spróbowania czegoś nowego, niecodziennego. I też, tak sobie myślę, utrzymanie się w dobrej formie to nie tylko ćwiczenie ciała, ale i umysłu. A to, co nas rozwija, to kontakt z drugim człowiekiem. Otwartość, ciekawość życia.
Miała Pani taki moment, kiedy chciała Pani zatrzymać czas, odmłodzić się?
Nie. Nigdy żadnej operacji plastycznej nie zrobiłam, uważam, że człowiek składa się z tego, co dostał od losu, rodziców, Boga, niekoniecznie do tego jeszcze potrzebny jest skalpel. Bo czasem pomoże, a czasem nie pomoże. Co z tego, że mam zmarszczki? No mam, nie przeszkadzają mi. Pewnie, wolałabym, żeby ich nie było, ale taka kolej rzeczy, przyszły, są, powiedziałam im: „Dzień dobry, siadajcie i siedźcie sobie”.
Pani znak charakterystyczny to włosy. Długie. Siwe.
To, co miałam naprawdę znakomite, to włosy. Jako dziecko miałam dwa grube warkocze, potem zaplatałam jeden. Kiedy jechałam na egzamin do szkoły teatralnej, w tym samym tramwaju była egzaminatorka – powiedziała mi potem, że zwróciła na mnie uwagę przez warkocz właśnie. Potem chodziłam z rozpuszczonymi. Pamiętam, jak w 1969 roku byłam w Londynie, to mnie ludzie łapali za włosy na ulicy i ciągnęli, żeby sprawdzić, czy to nie peruka.
Zawsze były długie. Nie lubię naśladownictwa. Nigdy nie zrobiłam sobie trwałej ondulacji; kiedy modne były fryzury krótkie, mnie to nie interesowało. Dwa razy tylko miałam włosy obcięte. W szkole teatralnej na spektakl dyplomowy przygotowywaliśmy „Dwa teatry” Jerzego Szaniawskiego, miałam grać Lizelottę. I reżyser wyobraził sobie, że wychodzę na scenę z tymi długimi włosami i gałązką mimozy w ręku… Ale latem pojechałam z mężem na Mazury i włosy zaczęły mi wychodzić dosłownie garściami, nie wiem dlaczego, może to był stres. W każdym razie nie było wyjścia: Marian pożyczył nożyce do strzyżenia owiec i mi te warkocze obciął. Jak wróciłam do Warszawy, to reżyser o mało się nie popłakał: „Gdzie twoje włosy?!” „Na Mazurach – mówię. – Dobrze, że coś mi zostało, bo mogłam być łysa, wolałby pan Lizelottę łysą?”.
I znowu je Pani zapuściła?
Tak, włosy zawsze szybko mi rosły. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że powinny już być siwe. Że koniec farbowania. Pomyślałam, że jestem już w takim wieku, że nikt nie uwierzy, że to mój kolor. Nie będę udawać, że nie jestem siwa. Niech będą takie, jakie są naprawdę. I polubiłam je, dobrze się w nich czuję. Określają mnie, wyrażają – tak jak oczy – moją osobowość. Oczywiście to też przekaz dotyczący wieku. Pewnie, czasem młodym ludziom włosy siwieją na skutek jakichś emocjonalnych przeżyć, ale na ogół całe życie człowiek na te siwe włosy pracuje.
Helena Norowicz (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Teraz zostałam zaproszona do kampanii Pantene #SiłaWłosów. Jej hasło to: „Trzeba mieć siłę, żeby być innym, ale warto”. A ja, jak już mówiłam, nigdy nie lubiłam naśladownictwa, bycie innym jest mi bliskie. Ważny jest też dla mnie przekaz, który mówi o sile.
Wraca nam siła w tej rozmowie.
Czasem straciwszy nadzieję, tracimy siłę, a jak mamy siłę, wraca do nas nadzieja – to powiązane.
Chciałabym, żeby posłuchały Pani starsze osoby, które straciły siłę i nadzieję. A z nimi chęć życia.
Cieszę się, kiedy myślę, że może powiem coś, co komuś pomoże. Nie jestem ani zaborcza, ani egoistyczna, życzę każdemu, żeby jego wyobrażenie o sobie się spełniało. Żeby starał się realizować tak, jak sam się widzi. Nie żeby patrzył i ślepo naśladował. Żeby nie bał się odkrywać siebie i nie bał się być szczęśliwym. Szczęście jest nam potrzebne.
Czasem pogrążamy się w marazmach, mnie się to też zdarza, ale potem patrzę w lustro i mówię do siebie: „To co, wystarczy? Wystarczy”. Ważne też, żeby ciągle była w nas ciekawość świata i ludzi. I ciekawość, co wyniknie z tego, co robimy. Wtedy człowiek się rozwija.