1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Magda Mołek: „To kobiety trzymają świat w zachwycie”

Magda Mołek, dziennikarka, podcasterka, youtuberka. Od 2020 roku prowadzi rozmowy na kanale „W moim stylu”.  Mama dwóch synów. (Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists)
Magda Mołek, dziennikarka, podcasterka, youtuberka. Od 2020 roku prowadzi rozmowy na kanale „W moim stylu”. Mama dwóch synów. (Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists)
Dziennikarka, blondynka, żołnierka? Magda Mołek mieści w sobie wiele jakości. Kruchość i siłę. Pokorę i pewność siebie. Spokój i bunt. Zawodowo zadaje innym pytania, które na co dzień zadaje też sobie. Z okazji urodzin dziennikarki przypominamy wywiad, którego nam udzieliła.

Żołnierki. Takiego określenia użyła ostatnio Agnieszka Jucewicz, dziennikarka i autorka książki „Czasami czuję bardziej”. Miała na myśli trochę nas wszystkie, czyli polskie kobiety, które zawsze dają radę, nawet jeśli odbywa się to kosztem ich odpoczynku, spokoju czy zdrowia. Nikt nam nie musi powtarzać: „Wytrzymaj, dasz radę”, my same to sobie mówimy. W końcu nasze matki i babki też dawały radę, nawet podczas wojny, nawet podczas kryzysu. Spodobało mi się to określenie, bo odnalazłam w nim też siebie. Zawsze dotrzymującą słowa czy terminów, choćby się waliło czy paliło. Rozpoznajesz w sobie ten rys?
W ciekawym momencie mojego życia mnie o to pytasz. Bardzo długo byłam taką żołnierką, czyli wierzyłam w to, że wszystko da się zrobić, ogarnąć, przeżyć… Dopiero teraz zaczynam to swoje podejście zmieniać, podważać, po prostu widzieć, że nie jest ono dla mnie dobre. Zgadzam się, że my je właściwie wypijamy z mlekiem matki. Dziś już nauka ma dowody na to, że po naszych przodkach dziedziczymy zarówno radości, jak i smutki czy traumy. Od jakiegoś czasu czuję, że ja, Magda, niosę w sobie los wielu pokoleń kobiet, które były przede mną. Czasem żałuję, bo wykonuję zawód, jaki wykonuję, a tak naprawdę nigdy nie zadałam ważnych dla mnie pytań moim babciom. Nie zdążyłam lub nie byłam na to gotowa, zbyt zajęta wyzwaniami codzienności.

Dziś łatwiej ci przyznać przed samą sobą, że czasem nie dajesz rady?
Jestem oswojona z kryzysami. Nie jestem kimś, komu zawsze wychodzi, kto ma wszystko podane na tacy i kto jest sprawczy cały czas. Owszem, zdarzają się takie momenty, ale są też momenty trudne, w których czuję się bezbronna albo bezsilna. Dopuszczam to do siebie dopiero od paru lat. Staram się zrozumieć tę inną mnie, nie oceniać jej, a dowiedzieć się, czemu taka jest. Nie robię tego sama, pomaga mi w tym terapia.

Poszłaś na terapię, żeby się tego dowiedzieć?
Poszłam, bo poczułam, że dla siebie tego potrzebuję, ale uznałam też, że robiąc rozmowy, o których kobiety i dziewczyny piszą mi, że są dla nich ważne, chcę mieć „czystą pozycję”. Czyli jeśli pytam o czyjeś emocje, to chciałabym mieć swoje ponazywane i uświadomione. Tak naprawdę na kanale „W moim stylu” na YouTubie zadaję innym pytania, które zadaję też sobie. Angażując się w opowieść o życiu mojej rozmówczyni czy mojego rozmówcy, jednocześnie analizuję swoje decyzje i swoje życie. To ma dla mnie terapeutyczny wymiar.

Taki był twój cel od początku? Po to powstało „W moim stylu”?
Nie, ten kanał miał być po prostu rozrywką. Tak sobie to wymyśliłam, że przecież mogę robić dokładnie to samo, co robiłam wcześniej w telewizji. Bo to umiem i się na tym znam. Wszystko się zmieniło po strajkach kobiet w 2020 roku. Zrobiłam wtedy kilka rozmów, które mi uświadomiły, gdzie my, kobiety, naprawdę jesteśmy, w jakim piekle własnej wewnętrznej żołnierki żyjemy. Zaczęłam to drążyć, dociekać, a tematy i osoby same do mnie przychodziły.

Nie wiem, czy też masz takie odczucia, ale sądzę, że zwłaszcza dzisiaj, po doświadczeniu pandemii, a teraz też wojny tak blisko nas, dziennikarz stał się trochę takim terapeutą swoich rozmówców. Wspomnę tu choćby twoją rozmowę z Kasią Zielińską, która pod wpływem tego, o czym opowiadała, zaczęła płakać, i wy tego nie przerwałyście, nie wycięłyście w montażu, twoja rozmówczyni nie „wzięła się w garść”, tylko mówiła o tym, co czuje. Trzeba zadbać w tym wszystkim o rozmówcę, ale i o siebie.
W tym świecie, w którym jest tyle cierpienia i lęku, pytanie z czułością o rzeczy najważniejsze jest właśnie próbą ochronienia siebie, jak mówisz, ale i tego kogoś, kto się tym dzieli. Jestem bardzo wdzięczna Kasi za to, co zrobiła podczas tego wywiadu. W branży, w której obie w jakimś sensie funkcjonujemy, pokazanie swojej bezbronności wciąż wiąże się z dużym ryzykiem. Kasia powiedziała coś bardzo ważnego: „Nie myślcie, że jestem zawsze uśmiechniętą Zieliną. Mam też momenty, w których jest mi ciężko”. Kasię waleczną, odpowiedzialną, pracowitą, lojalną i ogromnie zaangażowaną w pomoc innym ludziom, Kasię żołnierkę – znamy od lat. I pomyślałam sobie, że być może ta nasza rozmowa pokaże, że za takie oddanie się innym też płaci się jakąś cenę. Kasia jest lustrem dla nas wszystkich, bo każda z nas miewa tak samo.

Czy po ponad 20 latach pracy w tym zawodzie czujesz, że dziennikarstwo kosztuje cię emocjonalnie?
Tak, bardzo. Choć dziś rano, kiedy szłam na spotkanie z tobą, zastanawiałam się, czy ja jeszcze jestem dziennikarką. Czy jeszcze przynależę do tego zbioru. Nie ma w tym, co teraz powiedziałam, żadnej pychy ani żalu, wręcz przeciwnie, może jest w tym właśnie jakaś pokora. I prawda. Po prostu mam przekonanie, że od jakichś dwóch lat rozmawiam z ludźmi o takich rzeczach i z takiego miejsca w moim i ich życiu, że to po prostu nie jest już stricte dziennikarstwo. Jako dziennikarka chcesz się czegoś dowiedzieć i przekazać tę wiedzę innym. Nie wiem, czy to jest cel moich wywiadów. Gdybym miała jakiś wskazać, powiedziałabym: dawać sobie czas i uwagę, stwarzać wspólnie przestrzeń do tego, by siebie nawzajem wysłuchać. Może to jest chwilowe, może za jakiś czas pomyślę o tym inaczej. Nie wiem. Ale dziś tak właśnie czuję.

Dla mnie tym, co cechuje dziennikarkę z krwi i kości, jest ciekawość. Sama oczywiście nie wystarcza, ale bez niej nie sposób wykonywać tego zawodu.
Zgadzam się, bez ciekawości, bez dociekliwości nie ma dziennikarki. Ja akurat mam tę chcę charakteru, nie musiałam jej w sobie wykształcać podczas studiów czy pracy, skończyłam zresztą nauki polityczne. Ciekawość nie ma nic wspólnego z ciekawskością. To jest pewien rodzaj otwartości na ludzi i świat. Oczywiście podczas rozmowy możesz dostać od kogoś pełnię, ale możesz dostać też skrawek. I to czasami wcale nie zależy od twojego przygotowania, pracy czy też wspomnianej otwartości, a to jest po prostu efekt chwili, zapis tego, a nie innego momentu.

Przy okazji serialu „Wielka woda”, inspirowanego powodzią we Wrocławiu z 1997 roku, miałam okazję przyjrzeć się sobie na początku mojej zawodowej drogi. Na archiwalnych filmikach ze studia telewizyjnego, w którym wtedy pracowałam, zobaczyłam Magdę sprzed 25 lat. Wiesz, co zauważyłam? Że ona nie odpuszcza. I zdałam sobie sprawę, że potem przeszłam bardzo długą drogę odpuszczania. Wszystkim, ale nigdy sobie. Tamta Magda nie chodziła na żadne kompromisy, była bezpośrednia i nieustępliwa: „Ale powiedz mi wprost, wysadzili te wały czy nie?”. Patrzyłam na nią z podziwem, ale i czułością. Dziś rozmawiam z gośćmi z zupełnie innego poziomu. Wiem też, że nie mam patentu na wszystko, że każdy z moich rozmówców i rozmówczyń ma inne życie, inne przejścia. Dużo czerpię z mojej wrażliwości. Jak miałam 21 lat, czułam, że muszę się boksować z życiem. Teraz myślę: Boksować się? Po co? Przecież życie jest zachwytem!

Mówisz to właśnie teraz, kiedy świat dostarcza nam powodów do tego, by pomyśleć coś zgoła innego?
Wiesz, co mi dzisiaj powiedziało moje dziecko przy śniadaniu? „Mamo, ten świat jest okropny”. Spojrzałam na niego uważnie i powiedziałam: „Nie, synku, to my, ludzie, bywamy okropni, świat jest piękny”. „Ale mamo…” – i zaczął mi opowiadać historię, po której wnosił, że świat jednak jest zły. Porozmawialiśmy trochę o tym, a potem powiedziałam: „Więc powtórzę to, synku, raz jeszcze: świat jest piękny”. Spojrzał na mnie: „No dobrze, masz rację, świat jest piękny”. I pojechaliśmy do szkoły. No zobacz, Joasiu, wyjrzyj przez okno za nami, czy świat, który widzisz, jest okropny?

(Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists) (Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists)

W taki piękny jesienny dzień jak dziś myślę, że nic nie jest okropne.
To zuchwali, chciwi i okrutni ludzie powodują, że jest tyle cierpienia i zła. Wczoraj na jakimś przystanku zauważyłam plakat outdoorowy z napisem: „350 protez dla dzieci z Syrii”, i jakby mnie ktoś uderzył pięścią w klatkę piersiową. „Zapomnieliśmy o dzieciach z Syrii” – pomyślałam. O dzieciach, które do końca życia będą już nosić protezy, bo podczas wojny straciły nogi czy ręce. Co to o nas mówi? Że wszyscy jesteśmy zakładnikami możnowładców, którzy uważają, że świat można zawłaszczyć. A rzeczy, wobec których jesteśmy bezsilni, zbyt mali, by ogarnąć je swoim umysłem, są tysiące…

Też o tym słyszę i czytam, że najbardziej nam doskwiera brak poczucia wpływu na rzeczywistość. To budzi poczucie osamotnienia i wyobcowania, w efekcie zamykamy się w swoich bańkach, odsuwamy od ludzi, przestajemy siebie nawzajem rozumieć.
Ale przecież nie jest tak, że nic nie możemy. Jako Polacy pokazaliśmy swoją wartość po 24 lutego. Gdybyśmy nie zrobili tego pospolitego ruszenia na wschodnią granicę, tych punktów pomocy dla uchodźców z Ukrainy – to moglibyśmy uznać, że jesteśmy do niczego i rzeczywiście nic nie można zrobić w obliczu wojny. Ale to nieprawda. Czujemy to zresztą za każdym razem, kiedy dzieje się jakiś kataklizm i trzeba spiąć tyłki. O tym też opowiada serial „Wielka woda”, my jednoczymy się w obliczu nieszczęścia. Przepraszam, że ciągle do niego wracam, ale zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie i przeniósł mnie w czasie do tego bardzo ważnego w moim życiu okresu. W obliczu kryzysu takiego jak powódź liczą się tylko twoje czułe serce i dwoje rąk chętnych do pracy. Tylko i aż. I te momenty pokazują nam jasno, że wszędzie tam, gdzie zawodzi władza, zwyczajni-niezwyczajni ludzie, my, robimy rzeczy wielkie.

Nie wiesz, co zrobią ci na górze, ale masz wpływ na to, co ty zrobisz na swoim podwórku. Czy na przykład powiesz swojemu dziecku, że świat jest piękny, zamiast że okropny. Czy dopuścisz do głosu albo wysłuchasz tych, których uważasz za gorszych od siebie, albo takich, którym mniej zależy. Wykluczenia i podziały są paliwem, które ciągle tankujemy, bo być może pozwala nam to radzić sobie z frustracją. Jestem przekonana, że kiedy nauczymy się zarządzać sobą, własnymi emocjami – nasza rzeczywistość się zmieni. Zobacz, jak bardzo jesteśmy od nich odcięci; przez setki lat nam wmawiano, że nie jest ważne, co czujesz. I teraz te zepchnięte, schowane uczucia wybijają. Skoro żyjemy w państwie przodującym w rankingu samobójstw wśród dzieci, to ja pytam: Co tu się wydarzyło? Co zaniedbaliśmy? Kto popełnił błąd?

Źle urządziliśmy ten świat. Tak źle, że młodzi się w nim gubią, męczą i chcą się z niego wypisać.
Oni widzą system, który nas niszczy. I czują się wobec niego bezsilni.

(Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists) (Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists)

Wiele osób wydarzenia z Wrocławia pamięta jako mieszankę wielkiego lęku i poczucia wspólnoty, wsparcia ze strony zupełnie obcych ludzi. Ty powiedziałaś coś, co mnie zaskoczyło. W rozmowie z Agnieszką Żulewską na swoim kanale wyznałaś, że praktycznie nie pamiętasz tego czasu, że go wyparłaś. Tak wielki był to dla ciebie stres. Choć kiedy oglądałam tamte archiwalne filmiki, nie było tego po tobie widać.
Wiem, nie widać tego po mnie kompletnie. Niewiarygodne, prawda? Miałam wtedy 21 lat i zostałam wrzucona, nomen omen, na głęboką wodę. Nasz szef zdecydował, co zresztą było jak na tamte czasy nowatorskie, że nadajemy na żywo, w dodatku robimy to z newsroomu, a nie ze studia. Czyli ktoś non stop przechodził, podawał mi kartki, z których ja czytałam najświeższe informacje. Reporterzy przywozili materiały z terenu, nawet nie było czasu, by to zmontować, od razu wrzucało się do magnetowidu, reporter opowiadał, a ja go na bieżąco dopytywałam. Technikalia pamiętam, ale poza tym – nic. Zastanawiam się, co było dla mnie większym stresem: fakt, że zostałam postawiona przed tak trudnym zadaniem, czy to, że cały czas martwiłam się, że zaleje moje mieszkanie albo naszą stację. Nie zalało. Martwiłam się wszystkim i wszystkimi.

Marta Nieradkiewicz, która gra w serialu Ewę, gra ciebie?
Ewa jest właściwie kompilacją osób, z którymi Kasper Bajon, twórca scenariusza, rozmawiał o tamtych wydarzeniach. Powiedział mi na początku, że chciałby, by to była kobieta, ale nie wie jeszcze, czy ostatecznie tak się stanie. Nie jestem to więc ja, choć Ewa ma mój wygląd i nosi moje garsonki. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam Martę w scenie, w której wchodzi do łazienki, z impetem, rzucając kilkoma przekleństwami, pomyślałam: „Ja nie byłam tak charakterna”. Ale kiedy obejrzałam siebie samą na tamtych nagraniach, zdałam sobie sprawę, że to jestem ja. Wprawdzie nie przeklinam na antenie, ale jestem tą, która rozdaje tam karty, zarządza, porządkuje. A to musiało być dodatkowo obciążające. Dlatego, jak sądzę, ja tego czasu nie pamiętam. (Ale się do niego dokopię). Nie ma innego okresu w moim życiu, którego bym tak nie pamiętała jak ten.

A jednocześnie to on cię w jakimś sensie uformował jako dziennikarkę.
Rzeczywiście długo jeszcze pracowałam w newsach. Przeniosłam się do Warszawy, byłam reporterką w RTL7, potem w telewizji Puls, ale tam już tylko czytałam wiadomości, nie jeździłam w teren. Nie lubiłam pracy w terenie, trzeba było w niej mieć siłę przebicia, tupet. A ja chyba nie do końca mam taką przebojowość, wolę długo przygotowywać sobie temat i miejsce rozmowy. Kiedy patrzę na moje koleżanki, które biorą mikrofon do ręki i zadają celne, inteligentne pytania tym okropnym politykom, to je podziwiam. Ja bym tak nie umiała, przegrałabym to w pierwszej sekundzie. No, chyba że musiałabym walczyć o przetrwanie, o moje dzieci czy o rzeczy bardzo dla mnie istotne, to wtedy tak. Mogłabym zamiast tego mikrofonu mieć nawet miotacz ognia. Tak, znam taką wersję siebie.

Twoje zdjęcie na okładce „Zwierciadła” jest inspirowane jednym ze słynnych ujęć Marilyn Monroe. Chcieliśmy nawiązać do niej w tej sesji, bo wiem, że od lat podziwiasz jej talent, ale też dlatego, że tobie również była przyklejana przez lata łatka „blondynki”.
Moment wielkiej fascynacji Marilyn mam już raczej za sobą. Zaczęło się dawno. Najpierw zachwyciły mnie jej role. Oczywiście jej wygląd, osobowość, cała postać – też. W czasach, kiedy byłam dzieckiem, mit Marilyn był bardzo silny i żywy. Choćby Madonna, moja idolka, odwoływała się do niego często. Potem, kiedy zaczęła się wolna Polska, wizerunek Marilyn zaczął się pojawiać na różnych przedmiotach – koszulkach, kalendarzach, kubkach. Kupowałam je sobie, przyjaciele dawali mi takie prezenty. Do dziś mam w domu piękne kolekcjonerskie albumy z jej zdjęciami. Kiedy pierwszy raz zagłębiłam się w jej biografię i dowiedziałam, jak bardzo była to wykorzystana i skrzywdzona przez patriarchat osoba, zrozumiałam, że nie mogło być dla niej innej drogi w tamtych czasach.

Dzisiaj mam wobec niej dużo czułości. Uważam, że i tak udało jej się wytrwać długo w tamtym toksycznym i niesprzyjającym środowisku. Mój zawód nauczył mnie, że pod tą warstwą makijażu, misternie przygotowanych fryzur i strojów zawsze kryje się jakaś wrażliwość i jakaś, często przykra i trudna, historia. I dopiero jak zmyjemy podkład, zdejmiemy kostium i rozprostujemy loki, docieramy do prawdy o człowieku. To, co dostajemy w wersji deluxe, jest jedynie jej częścią; wizerunkiem, o który teraz tak często pytam na swoim kanale.

Rzeczywiście, zauważyłam, że pytasz o to często.
Pytam moje rozmówczynie, czy ten wizerunek jest z nimi zgodny, czy jest w ogóle dla nich istotny i czy nie korci je, by zrobić coś mu na przekór. I wiesz, co jest najciekawsze? Że te wszystkie cudowne kobiety i dziewczyny mówią, że już nie chcą udawać, grać, że mają w sobie siłę, by powiedzieć: to nie jestem ja. W swojej przestrzeni zawodowej zajmuję się kobietami i widzę, że dużo z nich pozwala sobie na powiedzenie – czasem bolesnej – prawdy dopiero teraz. Jeszcze pięć lat temu by sobie na to nie pozwoliły, dziesięć lat temu – to w ogóle zapomnij, a gdybym spytała je o to 15 lat temu, toby jeszcze opowiedziały, że szukam sensacji, i się na mnie obraziły.

(Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists) (Fot. Adam Pluciński/MOVE; Stylizacja: Maciej Spadło/Vav Dorsen Artists)

Wreszcie przyszły takie czasy, że prawda zaczęła być w cenie. Ludzie już nie kalkulują, jak wypadną w oczach innych, czy to się spodoba, czy nie. Osobiście uważam, że mówienie prawdy daje poczucie lekkości. Jej nie da się podważyć, zwłaszcza jeśli jest to twoja osobista prawda.

Spytałam o Marilyn też dlatego, że znów jest o niej głośno za sprawą filmu „Blondynka”, który wywołał we mnie mieszane uczucia. Doceniam to, że pokazuje presję i opresję środowiska filmowego, a także „fanów”, ale mam w sobie niezgodę na przedstawianie kobiet wyłącznie w roli ofiary, niemających żadnego wpływu na swoje życie. Wprawdzie film nie jest biografią aktorki, ale ukazuje ją tylko od jednej strony. Tymczasem z jej zapisków wiemy, że Marilyn była osobą świadomą, inteligentną, nawiązującą także przyjaźnie, cieszącą się życiem. Nie tylko kobietą na skraju załamania nerwowego. Cierpiała, brała silne środki zmieniające nastrój, ale chodziła też na terapię, mnóstwo czytała.
Pamiętajmy, że ona żyła i funkcjonowała w Ameryce lat 40. i 50., czyli totalnie konserwatywnej, która z powrotem wrzuciła kobiety do kuchni, do towarzystwa dając im najwyższej klasy robot kuchenny. Poradnik amerykański z około 56 roku dokładnie wyjaśniał, co żona powinna zrobić przed powrotem męża z pracy i co powinna zrobić po jego powrocie. Czyli dzieci i mieszkanie miały być czyste, obiad ciepły, a ona miała zadawać ogólne pytania i broń Boże nie mówić o jakichś problemach w domu. Marilyn, tak samo jak wszystkie kobiety w tych czasach, była ofiarą patriarchatu. Ale to jest tylko połowa tej historii. Druga połowa mówi o jej sprawczości. Po pierwsze, coś umiała, po drugie, stawiała swoje warunki. We mnie też jest sprzeciw wobec mówienia o niej wiecznie jako o ofierze, zresztą tak samo jak o księżnej Dianie.

Ja sama nigdy w życiu nie stanęłabym przed kamerą w tym studiu powodziowym, gdybym się do tego nie nadawała, nie rozumiała tego zawodu, nie mówiła dobrze po polsku, nie umiała zadawać pytań i nie miała jeszcze innych atrybutów, które pozwoliły komuś podjąć decyzję, że mam to być ja. Bo gdybym się nie sprawdziła, to po 15 minutach zdjęto by mnie z anteny. Mnie poza tym bardzo zależało; wręcz chłonęłam wiedzę, dowiadywałam się, rozmawiałam z bardziej doświadczonymi kolegami czy koleżankami, oglądałam filmy, które polecali. Robiłam dziesiątki rzeczy, które budowały moją sprawczość. Więc jeśli ktoś mówi mi, że zrobiłam karierę dlatego, że byłam ładną blondynką, to jest to połowa prawdy. Fakt, mam typ urody, który się podoba, ale nic by to nie znaczyło, gdybym nie była dobrą dziennikarką. I podobnie było w wypadku Marilyn.

Czy tak jak ona miałaś poczucie, że nieustannie musisz coś udowadniać? Na przykład to, że jesteś równie inteligentna, jak ładna?
Kiedy byłam młoda, tak, czułam, że ciągle muszę coś udowadniać innym. I sobie samej. Ale to raczej siedziało we mnie, narzucałam sobie dryl doczytania, obejrzenia, bycia na bieżąco. Jestem wdzięczna wszystkim, którzy zgodzili się być moimi nauczycielami i mentorami na tej drodze. Nie traktowali mnie jak blondynkę, ale jak koleżankę. I to jest coś, co teraz oddaję innym. Chętnie dzielę się swoim doświadczeniem, tak jak inni dzielili się ze mną swoim. Jako tamta młoda dziewczyna, niewiedząca jeszcze tego, co wiem dzisiaj, czułam się bardzo sprawcza. Bo sama wybierałam drogę, którą szłam.

A kiedy poczułaś, że tę sprawczość zaczynasz powoli tracić?
To stało się wiele lat później, pod koniec mojej pracy w telewizji. Czułam, że ja już nie pasuję do tej foremki, nie chcę się już do niej dostosowywać, jest mi w niej za ciasno. I zaczęłam to komunikować. Że już nie chcę, że się duszę, że nie ma tu już dla mnie miejsca. Nie obrażałam na rzeczywistość ani nie wymuszałam na szefostwie, by koniecznie coś dla mnie znaleźli, tylko mówiłam wprost: „Ja bym chciała tak zrobić, ale widzę, że wam to nie pasuje do waszej wizji, w takim razie się rozstańmy. Skoro nie mamy sobie już nic więcej do dania, nie ma sensu w tym trwać”. I po jakimś czasie usłyszałam: „Dobrze”. Z obu stron była to dojrzała i przemyślana decyzja. To też dowód na to, że nigdy nie pasowało do mnie określenie „słodka blondynka”. Zresztą wszystkie kobiety, które znam, czy to blondynki, czy brunetki, czy inne, podejmują codziennie wiele odpowiedzialnych decyzji. Robimy to pewnie, świadomie i skutecznie. Mam głębokie przekonanie, że to właśnie my, kobiety, trzymamy ten świat w zachwycie.

A sądzisz, że – wróćmy do początku naszej rozmowy – przejawem sprawczości może być też pozwolenie sobie na to, by czasem nie ogarniać? Zostać w łóżku i nie wyjść nawet z domu. Zrezygnować z zadania, którego się wcześniej podjęłyśmy.
Ostatnie tygodnie, podczas których rozłożył mnie COVID-19, dobitnie mi to uświadomiły. Nie wychodziłam z domu przez kilkanaście dni. Cały mój grafik się wywrócił, a ja stanęłam przed wizją mówienia prawdy: że tu nie przyjadę, tego nie zrobię, tamto musimy przełożyć, bo nie mam siły. Dziś, mając 46 lat i na swoim koncie wiele sytuacji, w których pracowałam, pomimo że byłam chora, wiem, że mój dobrostan jest najważniejszy. A fakt, że nie pojadę ze swoim przemówieniem na Igrzyska Wolności czy nie zrobię calla po angielsku – nie znaczy, że mój świat się zawali. Najwyżej w jakiś wtorek nie ukaże się na moim kanale rozmowa. Ale ja jestem jedna i jest tylko tu i teraz.

Po naszej sesji wróciłam do domu i położyłam się do łóżka na dwie doby; nie spodziewałam się, że to będzie tak wyczerpujące, a przecież wszystko poszło sprawnie i szybko. W ciągu tych dni spędzonych w domu wypadło mi wiele innych zobowiązań, trudno. Zdecydowałam, że nie mogę teraz dać siebie innym, bo nadużyłabym siebie. My, kobiety, zwykle przechodzimy chorobę w biegu, bo mąż, bo dzieci, bo dom, bo praca. Więc teraz postanowiłam, że leżę i nic nie robię. Nabieram sił. Mój dom funkcjonował ze mną na pokładzie, ale w zupełnie innej roli. I funkcjonował świetnie, w dodatku wszyscy domownicy byli chętni do pomocy, dbali o mnie. Dziewczyny, to my wmawiamy sobie, że musimy dać radę! Naprawdę w większości przypadków, jak poprosimy o pomoc, to ją dostaniemy. W dodatku spotkałam się z takim zrozumieniem ze strony osób, wobec których miałam zobowiązania, a którym musiałam teraz odmówić – że było to aż wzruszające. Ale ile czasu mi zajęło, żeby zdać sobie z tego sprawę! Zbyt często nie dopuszczamy do siebie myśli, że ludzie są po prostu dobrzy.

Czyli świat jest piękny, a ludzie są… dobrzy?
Oj tak, świat jest piękny, a ludzie są dobrzy. Ale nie umiem się pogodzić z tym, że młoda kobieta ginie tylko dlatego, że źle założyła chustę i wystają jej spod niej włosy. Dlaczego wciąż jest tyle krzywdy? Gdyby ten świat, zamiast zamykać usta kobietom, więcej ich słuchał, bylibyśmy w innym miejscu. Bardzo w to wierzę. Ale to się stanie wtedy, jeśli my, kobiety, zaczniemy słuchać siebie.

Magda Mołek, dziennikarka, podcasterka, youtuberka. Od 2020 roku prowadzi rozmowy na kanale „W moim stylu”. Autorka popularnych podcastów „Z pokolenia na pokolenie” i „Rozważna i erotyczna” (wspólnie z Joanną Keszką). Mama dwóch synów.

Kolekcja Magda Mołek x Reserved w sprzedaży od początku grudnia. Za pomoc w realizacji sesji dziękujemy Nobu Hotel Warsaw w Warszawie, ul. Wilcza 73. Makijaż: Patrycja Sierzputowska-Głowicka, stylizacja włosów: Kamil Pecka. Magda Mołek ma na sobie ubrania z kolekcji Magda Mołek x RESERVED i biżuterię W.KRUK.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze