1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

„Fajnie jest, jak człowiek ma swoją twarz!”. Rozmowa z Tomaszem Kotem

Tomasz Kot (Fot. Marta Wojtal; charakteryzacja: Joanna Imroth/Das Agency)
Tomasz Kot (Fot. Marta Wojtal; charakteryzacja: Joanna Imroth/Das Agency)
Osiągnął wiele – nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Czy czuje dumę? „Wiem, że istnieje takie słowo – odpowiada Tomasz Kot – ale bardzo rzadko go używam. Zachwyt można wyrazić na tysiące innych sposobów. W dumie jest jakiś rodzaj wywyższania się. Nie trzęsę się nad sobą. Po prostu przechodzę dalej”.

Pracę na planie filmu „Niebezpieczni dżentelmeni” nazwałeś artystyczną wyżerką. Często zdarza Ci się uczestniczyć w takiej uczcie?
Odkąd mam już możliwość wyboru, staram się oczywiście wybierać dobrze, tak by coś zyskać, rozwijać się. W przypadku tego filmu były dodatkowo aspekty osobiste, bo na etapie wchodzenia na plan wciąż był jeszcze cień szansy, że powstanie film „Tesla” [Tomasz Kot miał zagrać główną rolę w biograficznym filmie o genialnym wynalazcy Nikoli Tesli w reżyserii Ananda Tuckera – przyp. red.]. Na zdjęciach próbnych do „Niebezpiecznych dżentelmenów” reżyser powiedział, że iskrzy, że widzi mnie w roli Boya-Żeleńskiego, a ja zrozumiałem, że chyba właśnie żegnam się emocjonalnie z „Teslą”, z długimi przygotowaniami do filmu, który ostatecznie nie powstał. Zrozumiałem, że to przecież ta sama epoka, ten sam kostium, te same wąsy. Poczułem przyjemną lekkość.

Rola Boya-Żeleńskiego była czymś w rodzaju rekompensaty?
A dodatkowo reżyser filmu, Maciej Kawalski, jest moim serdecznym przyjacielem, bardzo mu kibicuję. Cieszyłem się, że mogę uczestniczyć w jego debiucie. Ponadto miałem na planie genialne towarzystwo: Andrzej Seweryn, Wojtek Mecwaldowski i Marcin Dorociński. Scenografię do filmu zrobili Kasia Sobańska i Marcel Sławiński, którzy przygotowali scenografię także do „Zimnej wojny”. Przepięknie odtworzyli Zakopane. Przyjemnie było się z nimi znowu spotkać. Więc tak, była to uczta na wielu poziomach.

Dla aktora przede wszystkim, a czy to także po prostu świetna zabawa dla Ciebie jako człowieka?
Pasji nie można sobie chyba narzucić i uprawiać jej potem z zaciśniętymi zębami. Fajnie, jak wybór zawodu zsynchronizowany jest z człowiekiem. W moim przypadku tak właśnie jest. Ja się dobrze bawię i przy okazji każdej z tych aktorskich przygód dużo zyskuję. Na przykład przygotowując się do filmu, o którym rozmawiamy, i wcześniej do „Tesli”, zakochałem się w przełomie XIX i XX wieku. Zacząłem zadawać sobie pytania jak ludzie żyjący wtedy, bo to rodzaj przestępstwa historycznego, że oceniamy poprzednie pokolenia przez pryzmat naszego pokolenia i naszych osiągnięć. Do tamtego świata „dostałem się” poprzez lekturę biografii Boya-Żeleńskiego. Jest to świetna pozycja napisana przez Józefa Hena. Połknąłem ją. Cytaty z niej zapisywałem sobie na scenariuszu filmowym. Zresztą ten film to była kopalnia wiedzy, wielu smaczków. Na przykład odkryłem szelki do skarpet, kiedyś nie było elastycznych. A konstrukcja kołnierzy to była wyższa szkoła jazdy! Pamiętam, jak kiedyś słyszałem wywiad z autorką książki „Służące” – opowiadała, że służące pomagały swoim panom między innymi w zakładaniu koszuli. Pomyślałem sobie wtedy: „Jak to? Co z nimi było nie tak?!”. Dopiero na planie „Niebezpiecznych dżentelmenów” zrozumiałem dlaczego. To nie były koszule, które dziś znamy, i rzeczywiście potrzebowałem pomocy przy ich zakładaniu. Może nie jest to wiedza praktyczna, ale daje mi dużą frajdę.

Jak patrzysz dziś na swoją karierę? Mówiłeś, że kiedy byłeś młody, słyszałaś nieraz głosy: „Martwię się o ciebie”, a Ty wierzyłeś zawsze, że warto słuchać swojej własnej muzyki, tego, co „gra” nam wewnątrz.
Nie robię żadnych podsumowań, staram się żyć na bieżąco. Na bieżąco uczciwie wykonywać swoją pracę. Jak patrzę wstecz, to oczywiście były momenty, kiedy miałem obawy, nie chciałem grać wciąż w jednym repertuarze, marzyłem, by wyjść z szufladki, ale powiem tak – nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś się o mnie martwił… To raczej sen z przeszłości. Robię swoje. Kiedyś kupiłem w madryckim muzeum magnes z cytatem z Pabla Picassa: „Inni gadają, ja robię swoje”. I tak staram się żyć.

Ale nie wierzę w to, że mając za sobą tyle świetnych projektów, zacnych ról, także poza Polską, co nie zdarzyło się wielu – nie poczułeś dumy, nie pomyślałeś nigdy tak zwyczajnie, po ludzku: „Dałem radę”, „Jest okej”.
Nie, nie pomyślałem. Określenie: „Dałem radę”, kojarzy mi się z końcówką podróży. Nie trzęsę się nad sobą, nad zawodem. Po prostu przechodzę dalej. Mam swoje wewnętrzne małe challenge. Kiedy po premierze filmu „Bogowie”, który przyniósł mi sporo satysfakcji, słyszałem setki komentarzy typu „rola życia”, to starałem się ich nie dopuszczać do siebie. Wiem, że intencje były dobre, ale mam swój własny obieg myśli, on jest niezależny. Staram się, żeby opinia większości na niego nie wpływała. W związku z tym wtedy mój prywatny challenge był taki, żeby przy następnej roli nikt nie zobaczył we mnie profesora Religi. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, nikt nawet nie wspomniał o podobieństwie. To są moje małe wyzwania. Za każdym razem staram się, żeby na dany moment zrobić tyle, ile mogę, by wieczorem spokojnie zasnąć.

Pamiętasz moment, kiedy po raz pierwszy dopuściłeś do siebie myśl, że możesz zaistnieć jako aktor za granicą? Wspominałeś, że bardzo długo sądziłeś, że to absolutnie niemożliwe, że nie ma nawet co startować.
Tak, pamiętam dokładnie. Po filmie „Bogowie” zaczęto mówić o mojej potencjalnej międzynarodowej karierze, a ja miałem do tych komentarzy ogromny dystans. Kiedy odbywała się premiera filmu w Londynie, nie mogłem w niej uczestniczyć, bo miałem zdjęcia do innej produkcji. Pomyślałem sobie, że to na pewno znak, no bo gdzie mam się pchać z moim słabym angielskim. Miałem wtedy 37 lat i właściwie nie znałem języka.

To był Twój kompleks?
Po prostu fakt. Jednak za jakiś czas dostałem rolę w filmie „Bikini Blue”, wtedy miałem już zupełnie inną motywację – trzeba było dogadać się na planie, z filmową partnerką i tak dalej. Intensywnie zacząłem uczyć się angielskiego. Potem zdarzyła się „Zimna wojna” i wyjazd do Cannes. Jechałem tam trochę jak turysta, zobaczyć z pozycji obserwatora wielki świat. I właśnie tam zdarzył się ten „moment”, o który pytałaś. Podczas promocji usłyszałem: „Czy będziesz korzystał z tłumacza, czy spróbujesz sam odpowiadać?”. Miałem za sobą rok intensywnej nauki i postanowiłem się przełamać. To było takie „otwarcie”, potem padło kilka propozycji, a ja poczułem, że moje zagraniczne granie jest jednak całkiem realne. Skoro los tak mnie zaprasza, zrozumiałem, że muszę zrobić wszystko, by tę szansę wykorzystać. Przeniosłem się na trzy miesiące do Los Angeles. A tam miałem rozmaite perypetie – na przykład znajdowałem się w obsadzie jakiegoś filmu, by zaraz dowiedzieć się, że jednak mnie w tej obsadzie nie ma. Te tygodnie w Stanach mogę porównać do wrażeń kogoś, kto przez całe życie pływa w zatoce i nagle zostaje wypchnięty na otwarte morze, widzi tę przestrzeń, ogromne statki przepływające obok i doznaje szoku. Niewiele z tego wtedy wyszło, chwilę później świat stanął w miejscu, wróciłem i pomyślałem, że nie ma co wariować, skreślać wszystkiego, co się dotąd zrobiło tu, na miejscu, na rzecz „międzynarodowego snu”, który być może nigdy się nie wydarzy.

Dziś wiemy, że stało się inaczej. Wspomniałeś o czekaniu na rolę w filmie „Tesla”. To był wielki projekt, który niestety nie doszedł do skutku. Jak sobie z tym poradziłeś? Jak odebrałeś tę lekcję?
To był dziwny okres w moim życiu zawodowym, do tego pandemia, było mnóstwo czasu, żeby przyjrzeć się sobie.

Nie każdemu to służy. Tobie posłużyło?
Chwilę wcześniej skończyłem kręcić w Hiszpanii film „Wróg doskonały”, wróciłem do Polski, miałem ruszać z „Teslą”, a tu ogłoszono lockdown. Jakby świat się zatrzymał. Przedziwny czas. Zresztą on jest w mojej głowie trochę zatarty, ale tak samo ma wielu moich znajomych, więc się tym nie martwię.

Od produkcji filmu „Tesla” dostawałem kolejne komunikaty – może za pół roku, może za rok, może za kilka lat zrobimy serial. To nie było łatwe, tym bardziej że z powodu „Tesli” odmawiałem zagrania w różnych polskich projektach. Zrobił się przestój. Pamiętam, jak podczas festiwalu w Gdyni ciągle ktoś do mnie podchodził i pytał: „To ty nie jesteś tam?”, musiałem wciąż mówić, że produkcja nie ruszyła i nie wiadomo, kiedy ruszy. Odpowiadałem więc: „Nie, jestem tu i nie gram ani tu, ani tam”. I tak dojechałem do grudnia 2021 roku, pomyślałem, że nie mogę dalej zawieszać życia na kołku i czekać na coś, co być może nigdy się nie wydarzy, muszę iść do pracy!

Był niepokój, że tej pracy szybko nie znajdziesz?
Nie, nie mam już takiej sytuacji, że po czasie zastoju muszę się martwić, że telefon nie zadzwoni. Od momentu podjęcia decyzji, że już nie czekam, tylko gram, cały rok pracowałem. Zrobiłem między innymi dwie części „Akademii Pana Kleksa”.

Polscy aktorzy mówią, że po anonimowość uciekają za granicę. Ty masz już inną sytuację. Zdarzyło się, że podczas rodzinnego wypadu do Wenecji zaczepiono Cię na ulicy z pytaniem: „Czy to ty jesteś tym gościem z »Zimnej wojny«?”.
To było bardzo miłe, ale – bez przesady – nie zdarza się często. I też muszę być akurat podobny wizualnie do gościa z „Zimnej wojny”. Bo teraz przez prawie rok miałem bujny, prawie austro-węgierski zarost i cieszyłem się absolutnym spokojem. Nawet w Polsce! Ale teraz ludzie znowu zaczęli zwracać na mnie uwagę. Niedawno zgoliłem zarost, bo czułem się już trochę „zapuszczony”. Zresztą stało się to podczas sesji dla „Zwierciadła” właśnie. Byłem ciekawy, jak będę wyglądać po tym roku.

I jak to widzisz?
Jak demontaż. Ja na swoją twarz patrzę jak na materiał. Sprawdziłem więc, gdzie pojawiła się nowa zmarszczka, do czego może mi się przydać.

No właśnie, zmarszczka! Jaki jest Twój stosunek do czasu, do przemijania?
Jeśli pytasz o panikę przed procesem starzenia się, to zupełnie jej w sobie nie mam. Dla mnie to, co dzieje się z moją twarzą, z ciałem, jest naturalne, ale też bardzo ciekawe. Nigdy nie miałem i nie mam nadal pomysłów, by coś w sobie poprawiać. Ludzie, którzy to robią, wyglądają potem jak członkowie bardzo licznej, podobnej do siebie rodziny. Fajnie jest, jak człowiek ma swoją twarz!

Z wątkiem przemijania łączy się jeszcze lęk, który mają w sobie niektórzy aktorzy, mówią o oddechu młodszego pokolenia na karku. Ty go czujesz?
Zupełnie tego nie rozumiem, dla mnie to zjawisko adekwatne w odniesieniu do świata sportu. Jeśli ktoś mówi o oddechu młodszych kolegów aktorów, to coś jest nie tak. Mam wtedy wrażenie, że całe życie chciałby grać księcia. A w pewnym momencie to stanie się karykaturalne. W polu eksplorowania tego zawodu są setki ról. Mogę być ojcem, dziadkiem, starcem, królem. Wszyscy są potrzebni. Jest wiele możliwości.

Nie wiem, co miałaby właściwie oznaczać rywalizacja w tym zawodzie. Kto lepiej się uśmiecha, a kto płacze? Moim zdaniem rzecz w tym, jaką wizję ma reżyser, kto mu do tej wizji bardziej pasuje. I tyle. Każdy z nas jest inny, ma inne warunki. A wracając jeszcze do oddechu na karku – bardzo się cieszę, kiedy spotykam na planie fajnych, młodych, zdolnych, lubię tę wymianę energii.

Do grona tych fajnych, młodych i zdolnych dołączyła właśnie Twoja córka Blanka Kot, która zagrała w serialu „Wielka woda”. Jaka była Twoja pierwsza reakcja na jej pomysł?
Przyznam, że byłem zaskoczony. Podczas pandemii robiłem self-tape’y, które wysyłałem do Stanów Zjednoczonych. Blanka mówi najlepiej po angielsku w naszym domu, więc zawsze prosiłem ją o pomoc. Bardzo dobrze sprawdzała się w tej roli, ma doskonałe wyczucie, świetnie „podgrywała”, podrzucała mi tekst zza kamery. Chwaliłem ją, mówiłem, że ma niezwykłe możliwości. I pewnego dnia przyszła do mnie i mówi: „Teraz ty mi pomożesz z self-tape’em”. Opowiedziała, że na zajęciach teatralnych, na które chodzi, pojawiła się ekipa pewnego serialu i wybrane zostały trzy dziewczynki, wśród nich ona. Zamieniliśmy się więc z córką miejscami, Blanka stanęła przed kamerą, a ja za nią. Przygotowała swoje nagranie i znalazła się w kręgu zainteresowania Jana Holoubka. Za pierwszym razem nie wyszło, wybrana została inna dziewczyna, ale za jakiś czas Jan zaprosił Blankę na zdjęcia próbne do „Wielkiej wody”. Tym razem dostała rolę.

Spotkaliście się na planie, bo Ty też zagrałeś w „Wielkiej wodzie”. Byłeś ojcem czy aktorem, który obserwuje debiutującą aktorkę?
Ojcem, zdecydowanie! Kiedy patrzyłem, jak Blania znika pod wodą, serce mi się ściskało. Starałem się też w nic nie wtrącać. Być tylko opiekunem, który jak trzeba, poda kurtkę czy herbatę.

Mówiąc o swoim aktorstwie, wspominasz o satysfakcji, nie mówisz o dumie. Czy w kontekście córki duma się w Tobie pojawiła?
O tak, świetnie zagrała! Wiele osób mi mówiło, że zrobiła to bardzo dobrze. A jeśli chodzi o słowo „duma”, wiem, że istnieje, ale rzeczywiście bardzo rzadko go używam. Zachwyt można wyrazić na tysiące innych sposobów. W dumie jest jakiś rodzaj wywyższania się, a z tym mi nie jest po drodze.

Czego sobie dziś życzy Tomasz Kot, aktor, który zaistniał już nie tylko w polskiej przestrzeni?
Zdrowia na pewno i satysfakcji, chyba nawet z naciskiem na satysfakcje w liczbie mnogiej, dlatego że nie można żyć wiecznie jedną. Zawsze może zdarzyć się po drodze jakaś klapa, która ją przykryje. Chciałbym więc łowić małe satysfakcje jak najczęściej.

Tomasz Kot, aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Laureat Orłów w kategorii najlepsza główna rola męska za postać Zbigniewa Religi w filmie „Bogowie”, za którą był także nominowany do Europejskiej Nagrody Filmowej dla najlepszego aktora. Zagrał także między innymi w filmach: „Skazany na bluesa” jako Ryszard Riedel, „Bikini Blue”, „Zimna wojna” czy „Wróg doskonały”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze