1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Zygmunt Miłoszewski: „Mój ojcowski sukces? To, że dzieci mnie lubią”

Zygmunt Miłoszewski pisarz, publicysta, współautor scenariuszy filmowych, z córką (Fot. Kuba Celej)
Zygmunt Miłoszewski pisarz, publicysta, współautor scenariuszy filmowych, z córką (Fot. Kuba Celej)
„Ostatnio nauczyciel pyta mnie: »Nie czytał pan wiadomości na librusie?«. Odpowiadam: »Nie, do szkoły chodzi moje dziecko, nie jestem jego asystentem, mam swoje życie«” – opowiada Zygmunt Miłoszewski, pisarz, autor książki dla – jak to określa – młodszej młodzieży pt. „Hydropolis”, tata dorosłej Mai i 11-letniego Karola.

Mam na koncie dwie książki dla dzieci: fantasy sprzed lat „Góry żmijowe” i – właśnie wydaną – dystopię fantastyczną. Obydwie zostały napisane na zamówienie moich dzieci. Z pierwszą było tak, że jak zadebiutowałem jako pisarz, moja córka Maja, która miała wtedy osiem lat, powiedziała: „Tato, skoro jesteś pisarzem, to musisz napisać dla mnie książkę o księżniczce, która ma przygody”. Minęło czasu niedużo, niemało, kiedy Karol był mniej więcej w podobnym wieku jak Maja zamawiająca książkę dla siebie. Postukał palcem w stół i powiedział coś w rodzaju: „Drogi ojcze, dlaczego Maja ma swoją książkę, a ja, dziecko numer dwa, jakoś nie mam?”. Odpowiedziałem: „Masz rację, synu. Czy też chcesz książkę o księżniczce, która ma przygody?”. Powiedział, że przygody okej, ale musi być o chłopaku w jego wieku, i żeby miał kumpli, no i żeby wszystko działo się w świecie science fiction. Pomyślałem i wymyśliłem, że napiszę o podwodnej kolonii, w której nikt nie zna świata na powierzchni, a najwyższą władzą są inżynierowie dbający o to, żeby konstrukcja podwodna przetrwała. Przedstawiłem synowi projekt, odpowiedział, że jest spoko, tylko żeby koniecznie były zwroty akcji. Szanuję, sam mam takie oczekiwania wobec literatury.

Był na bieżąco krytykiem i recenzentem, dawał uwagi, których z ciekawością słuchałem. Czasami je uwzględniałem, czasami nie. Kiedy przeczytał gotową wersję, zwrócił mi z całą surowością uwagę, że książkę ocenzurowałem. Musiałem mu wytłumaczyć, że to nie jest cenzura, tylko redakcja, że niektóre rzeczy złagodziłem z myślą o tym, że czytelnik jest młodszy, że wyczyściłem język z wulgaryzmów i slangów z troski o czystość języka, a trochę dlatego, żeby nie urazić wrażliwych mam, które będą decydowały o tym, czy kupić książkę, czy nie. A to też ma znaczenie, płacę rachunki jak każdy. Żartowałem, że to nie tylko literatura, ale też lekcja prowadzenia biznesu.

Niech kwestionują zasady

Słyszałem zarzut, że obie moje książki dla dzieci są za mroczne. Ale mi się wydają po prostu zgodne z prawdą o świecie. Dzieci nie żyją przecież w innym świecie niż my, gdzie jest tylko wesoło, radośnie i zawsze malujemy tęczowymi farbkami. W naszym życiu są różne wydarzenia i różne uczucia, czasami jesteśmy smutni, czasami czujemy złość, innym razem rozpacz. Nie sądzę, żeby literatura dla dzieci miała być podrasowaną wersją rzeczywistości, w której wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi, takiego świata nie ma. Być może to ogólny problem – nie tylko w komunikacji z dziećmi – że chcemy wypierać trudne obrazy: płakać za drzwiami, chorować w szpitalu, umierać w hospicjum. Gdzieś tam.

Myślę, że wszyscy, także dzieci, musimy nauczyć się wykuwać siebie, sprawdzać, co nam wolno. To trudny i bolesny proces. Zawsze powtarzam, że nie ma wolności bez ryzyka. Nam się wydaje, że mamy pluszową wolność, która nam spadła z nieba. A ta wolność jest iluzoryczna. Musimy nauczyć dzieci o nią walczyć, czyli buntować się, kwestionować rzeczywistość, zasady. Powinniśmy to robić także my, dorośli, nawet jeśli nasz świat jest superpluszowy, bezpieczny, cacany.

Nie jest bezpieczny? Nieprawda! Nigdy świat nie był tak bezpieczny jak teraz, o czym pisze szwedzki naukowiec Hans Rosling w książce „Factfulness”. Pokażę to na własnym przykładzie. Urodziłem się i wychowałem w latach 70., w mrocznej końcówce PRL-u. Model rodzica był wtedy zupełnie inny niż teraz, nikt specjalnie nie zajmował się dziećmi. Moja mama, jak chciała, żebyśmy wrócili z bratem do domu, to wywieszała ścierkę na balkonie. Znała oczywiście numery telefonów do rodziców naszych kolegów, jeśli takie telefony mieli, ale dzwoniła tylko wtedy, jak było po 19, a myśmy nie wracali, ewentualnie po to, żeby ktoś nas nakarmił. A wtedy w śródmieściu Warszawy było naprawdę niebezpiecznie, w każdej chwili mogła stać się nam krzywda.

Natomiast mój nastoletni syn ma telefon, mogę sprawdzić na swoim, gdzie aktualnie się znajduje, mogę do niego zadzwonić, wysłać mu esemses, zapytać, co się z nim dzieje. Ma swoje konto dla dzieci, swoją kartę, jak mu zabraknie kasy, to mu przeleję, będzie ją miał w ciągu minuty. A jak się gdzieś zagalopuje, zamówię mu taksówkę i będę widział jej trasę. Księża pedofile, którzy krzywdzą dzieci, oczywiście są, ale pierwszy raz w historii dzieci o tym wiedzą. Nigdy życie dziecka nie było tak bezpieczne jak teraz i nigdy rodzice nie mieli takiego dostępu do wiedzy, co się dzieje z ich dziećmi. To wspaniałe osiągnięcie technologii powinno sprawić, że dzieci są wolne jak nigdy dotąd, że mogą latać w bandach po mieście z jednego końca na drugi. A tak nie jest. Technologii nie wykorzystuje się do dawania dzieciom wolności, tylko do ich kontrolowania. No to jak mają się nauczyć samodzielności?

Dziecko to nie projekt

Staram się wypychać syna z domu: „Jedź tramwajem do kumpla albo do księgarni z mangami na Hożą”. Czasami się pogubi, pojedzie w innym kierunku. Albo mówię: „Po południu mam ważne spotkanie, więc pojedź na ściankę, po ściance zjedz coś na mieście i widzimy się w domu o 19, jakby co, pisz esemsesy”. Widzę, że on to uwielbia i szuka towarzystwa, z którym mógłby w ten sposób spędzać czas, ale nie jest z tym łatwo. Dzieci są dzisiaj cały czas pod czujnym okiem rodziców. Szkoła też oczekuje dużej naszej aktywności. Ostatnio nauczyciel pyta mnie: „Nie czytał pan wiadomości na librusie?”. Odpowiadam: „Nie, ja już chodziłem do szkoły, teraz do szkoły chodzi moje dziecko. Czy coś się stało?”. Nauczyciel: „Nie, ale gdyby syn przyłożył się bardziej, miałby lepsze oceny”. Pytam: „Lepsze, czyli jakie? Lepsze niż czwórki. Żart”. Albo słyszę, że Karol nie odrabia lekcji. Mówię: „To proszę powiedzieć to Karolowi”. Nauczyciel: „Mówiłem, ale nadal nie odrabia, a jeśli nie będzie odrabiał, to będzie miał gorszą ocenę”. Mówię: „Skoro wie i mimo to nie odrabia, to jego decyzja i niech ponosi jej konsekwencje. Nie jestem asystentem dziecka, mam swoje życie”.

Rozmawiam oczywiście z synem o tym, że na pewno nie może okazywać braku szacunku nauczycielowi i że jeśli czegoś nie zrobi, to będzie miało to dla niego nieprzyjemne konsekwencje, na przykład gorsze oceny. On mnie wtedy pyta: „A czy dla ciebie to będzie okej?”. Mam do wyboru: skłamać, że oceny są bardzo ważne, że decydują o przyszłości, że ważą się właśnie losy jego życia, wszystkie te bzdety, albo powiedzieć prawdę, że oceny nie mają znaczenia. No więc mówię prawdę, ponieważ uważam, że generalnie głównym sensem szkoły jest socjalizowanie dziecka, uczenie relacji społecznych i towarzyskich. Ale oczywiście staram się ostrzegać Karola, że na przykład jak nie przeczyta lektury, to poza złą oceną doświadczy nieprzyjemnej, stresującej sytuacji, może sprawić przykrość starającemu się nauczycielowi, stracić jego sympatię. Pytam: „Rozumiesz, co do ciebie mówię?” „Tak, rozumiem, odpowiada”. I na tym uważam swoją rolę za skończoną.

Dostrzegam wiele smutnych cech współczesnego wychowania. Czy to normalne, że rodzice umawiają spotkania dziecka, jakby umawiali prezesa, bo tak ma napięty kalendarz? To smutny spadek po latach 90. Ludzie z mojego pokolenia, którzy teraz są rodzicami, wykuwali swoją świadomość na kulcie superindywidualizmu, superliberalizmu, na hasłach, że każdy jest kowalem własnego losu, że musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby być najlepszymi, bo tylko wtedy osiągniemy sukces. Z tym napięciem i strachem zabraliśmy dzieciom dzieciństwo, potraktowaliśmy je jak projekt, który trzeba wyposażyć we wszystkie możliwe narzędzia, żeby sobie poradziło w świecie. I tak zaczęliśmy je krzywdzić: wozić na drugi koniec miasta do szkoły, która zajmuje wysokie miejsce w rankingach, zaharowywać się, żeby płacić za prywatne szkoły, języki, balet i co tam jeszcze. Mój syn w wieku 11 lat zna francuski i angielski, a jak ja miałem 11 lat, to wiedziałem tylko, że ludzie mówią innymi językami, głównie niemieckim, bo to nasi odwieczni wrogowie – Hände hoch!, taka była moja językowa świadomość.

Jako ojciec staram się być wolny od tego wyścigu, że teraz skrzypce, arabski, potem dodatkowy angielski, ale powiedzmy szczerze, nie uciekam do końca. Bo to gdzieś siedzi z tyłu głowy: teraz się przyłoży, to potem będzie miał lepiej. Ale czy to prawda? Wątpię. Być może trochę łatwiej mi kwestionować ten system, ponieważ wcześnie zostałem ojcem – jak urodziła się Maja, miałem 21 lat. Nie zdążyłem jeszcze nabrać złych nawyków, stać się strasznym dorosłym. Starałem się być trochę ojcem, trochę tym, co znałem, czyli starszym bratem, towarzyszem zabaw. Uważam, że to było w sumie moje błogosławieństwo, że dzięki temu nie powtórzyłem błędów swoich rodziców i nie wszedłem z dzieckiem w zimny dystans.

Wychowuję syna na feministę

Czy nie przerażało mnie wczesne ojcostwo? Absolutnie nie! Od początku uważałem, że zaczyna się jakaś przygoda, że to takie wow. Byłem zachwycony rodzicielstwem i to już trwa 24 lata. Jasne, bywa trudno, bywa nudno – mało się mówi o tym, że rodzicielstwo to seria niekończących się identycznych czynności – ale bycie ojcem traktuję jako przywilej, to jest lepsze niż literatura, niż cokolwiek, bo oto na moich oczach tworzy się nowy człowiek. Mam wrażenie, że towarzyszenie temu człowiekowi jest wspaniałe. Oczywiście, że czasami się z tym człowiekiem kłócę, mamy różne interesy, miałem w życiu lepsze i gorsze momenty i dzieci mi w tych momentach towarzyszyły, czy tego chciały, czy nie. Życie. Te dobre momenty, naprawdę je uwielbiam, nie chcę opowiadać szczegółów, bo to ich życie i ich prywatność, ale kiedy sam mogę się od nich czegoś nauczyć, kiedy widzę, jak przeżywają różne pasje, które im pokazałem, albo które razem odkrywaliśmy – to jest wspaniałe.

Myślę, mam nadzieję, że jesteśmy nie tylko rodziną, ale też przyjaciółmi, że chcielibyśmy się znać, nawet gdybyśmy nie byli spokrewnieni. Ojciec to człowiek i dziecko to człowiek, nie wierzę w rodzicielstwo uczeń–mistrz albo w dyscyplinujące czy hierarchiczne. Może dlatego, że mam alergię po swoim dzieciństwie, po wychowaniu w konserwatywnym domu. Dziecko miało wtedy chodzić do szkoły i do kościoła, być nakarmione, ubrane, mama i tata nie bawili się z nim klockami po pracy, nie taka była ich rola.

Jestem feministą, choć takim wyuczonym, ponieważ pochodzę z patriarchalnej rodziny, i tak naprawdę to moje partnerki i córka nauczyły mnie feminizmu. Maja się ze mnie czasem śmieje przy tego typu deklaracjach, że ta farba feminizmu jest na mnie dość cienka. Cóż, staram się. Siłą rzeczy moja perspektywa jest męska. Mówię trochę półżartem, że jesteśmy pokoleniem mężczyzn, które musi odpokutować za wszystkie winy ojców i dziadów, którzy radośnie surfowali na fali patriarchatu. Który zresztą powinniśmy wszyscy ramię w ramię pogrzebać, bo to system opresyjny nie tylko wobec kobiet, ale też wobec nas, bo stworzył model mężczyzny zamkniętego, nieemocjonalnego, który z zaciśniętymi zębami ma robić to, do czego został stworzony, a został do odpowiedzialności.
Staram się wychować syna na feministę, ale gdyby siedziały tu moja żona i córka, toby pewnie wywracały ze zdziwienia oczami na moje słowa. Jak już powiedziałem: cóż, staram się. Uważam, że cały czas trzeba dłubać w skostniałych konstrukcjach, dlatego napisałem książkę, w której dziecko jest wychowywane przez dwie matki. Dlatego w ostatnie lato chodziłem w kiecce żony, bo szlag mnie trafił, że mężczyźni nie mogą korzystać z tego najlepszego na upały stroju. Świadomość ciągłości pokoleń, znaczenia tradycji, nie może oznaczać bezmyślnego oddawania jej czci, „bo tak zawsze było”.

Za dużo kultury i fikcji

Moje dzieci nie chodzą na paluszkach, kiedy piszę. Nie chcę być szaleńcem, który siedzi w domu i drze się na dziecko, że włączyło telewizję. Czasami sobie wyjadę na kilka dni, kiedy naprawdę chcę się skupić, ale poza tym cenię w mojej pracy to, że generalnie jestem, mogę do dziecka w każdej chwili zagadać, zapytać je o coś. Czasami się wkurzam: „Synu, to, że siedzę w domu, nie znaczy, że nic nie robię”.

Moje dzieci oczywiście dużo czytają, są superzanurzone w kulturze, od literatury przez kino i komiks po gry komputerowe. Myślę nawet, choć wiem, że brzmi to jak herezja, że są w tej kulturze za bardzo zanurzone. Moja żona jest reżyserką i dziekanką reżyserii na Akademii Teatralnej, kultura wypełnia nam i czas zawodowy, i wolny. Rozmawiamy teraz o tym, że przez to, że cały czas jesteśmy zanurzeni w fikcji, i zawodowo, i prywatnie, to trochę zaburzyliśmy relacje pomiędzy życiem prawdziwym a fikcyjnym. Dziś dużo mówię o tym, że bardziej niż do czytania trzeba nakłaniać dzieci do równowagi między prawdziwym i nieprawdziwym. Bo mamy dużą nadpodaż łatwej kultury, wszystkie streamingi filmowe i serialowe, poza tym gry, książki, muzyka na Spotify, wszystko na pstryknięcie palcami, bez potrzeby wychodzenia z domu. I to jest jakże przyjemne i jakże niebezpieczne. Bo jeśli spojrzymy na nasze ciała, które przeżywają te wszystkie wspaniałe filmowe przygody, te zwroty akcji w audiobookach, słuchają na kanapie muzyki – to wyglądają, jakby były martwe.

Jakiś czasu temu sądziłem, że to przedawkowanie fikcji jest szlachetne, że to nie jest tak naprawdę uzależnienie. A to nieprawda, byłem totalnie uzależniony. Teraz jestem na odwyku, nie czytam, swoje przeczytałem, swoje obejrzałem, szukam prawdziwego życia. Ale to ja w tym specyficznym momencie nie robię z siebie trendu. Polecam równowagę.
Mój ojcowski sukces? To, że dzieci mnie lubią. W sensie, że po prostu lubią ze mną spędzać czas. Może dlatego, że podchodzę do wychowania jak do wspólnej przygody?

Zygmunt Miłoszewski, pisarz, publicysta, współautor scenariuszy filmowych

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze