1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Wstyd stoi za większością lęków, z którymi się zmagamy. Rozmowa psycholożki i psychoterapeutki Joanny Flis z psycholożką Joanną Chmurą

Joanna Flis, psycholożka i psychoterapeutka, autorka książki „Co ze mną nie tak?” (Fot. Katarzyna Stefanowska/archiwum prywatne Joanny Flis)
Joanna Flis, psycholożka i psychoterapeutka, autorka książki „Co ze mną nie tak?” (Fot. Katarzyna Stefanowska/archiwum prywatne Joanny Flis)
Książka Joanny Flis, psycholożki, psychoterapeutki uzależnień i współuzależnienia, „Co ze mną nie tak?” pozwala zaakceptować siebie bez obwiniania innych. Uczy, jak możemy zaopiekować się sobą tu i teraz mimo przeszłych zranień. Bez zrozumienia przeszłości nie da się bowiem zrozumieć i tworzyć zdrowej teraźniejszości.

Fragment z książki „Co ze mną nie tak?” Joanny Flis, wyd. Znak

Wprowadzenie

Każde pokolenie ma wiele elementów wspólnych i choć w problematyce Dorosłego Dziecka z rodziny Dysfunkcyjnej (DDD) odnajdą się wszyscy, którzy wychowali się w dysfunkcyjnym domu, w książce tej postanowiłam skupić się przede wszystkim na historii mojego pokolenia i pokolenia moich rodziców. Uznałam, że nic tak bardzo nie obnaża „podstępnej” natury różnych dysfunkcji jak obejrzenie ich w środowisku naturalnym. Czasem całe społeczności normalizują bowiem coś, co krzywdzi wielu ich członków, i musi minąć dużo czasu, żeby ten mechanizm można było zrozumieć. Z tego właśnie powodu napisanie poniższej książki przyszło mi z trudem. Nie tylko dlatego, że problem dziurawego koszyka dotyka osobiście mnie, moich rodziców, przyjaciół z dzieciństwa, sąsiadów, mnóstwa rówieśników i wiele innych osób, ale dlatego, że pisząc ją, rozpoczęłam istotny proces odczytywania mojej i naszej historii życia na nowo.

Zobaczenie oczami dorosłego doświadczeń dzieciństwa i przeanalizowanie tego, co wydawało się niewinne, a nawet zasadne, przez pryzmat przemocy, nadużyć czy naruszeń rzadko bywa proste i wymaga zwykle sporego wysiłku.

Temat dysfunkcyjnych rodzin zaprowadził mnie zdecydowanie dalej, niż początkowo planowałam. Wylał się poza mury rodzinnych domów i okazał zdecydowanie bardziej powiązany z kulturą, w której się wychowywaliśmy, niż mi się wydawało. Zrozumiałam, że to, co robię, jest czymś więcej niż jedynie psychoedukacją w zakresie problemów osób z cechami syndromu DDD. Czułam, że dotykam nas wszystkich – że podczas dzieciństwa przypadającego na okres komuny i transformacji ustrojowej większość z nas doświadczyła różnych dysfunkcji, które objęły swym zasięgiem nie tylko domy, ale i szkoły, Kościół, sąsiedzkie relacje i wszystkie te miejsca, które można by określić jako środowiska ochronne. W trakcie pisania tej książki rozmawiałam dużo z ludźmi i zawsze spotykałam się z tą samą reakcją – żywymi emocjami i wspomnieniami, które tak uparcie próbowano wcześniej stłamsić.

Nigdy nie czułam tak wielkiej pokoleniowej przynależności. Nie spotkałam nikogo, kto zaprzeczyłby większości doświadczeń w niej opisanych, co napawa mnie smutkiem, a jednocześnie nadzieją, że to, co znajduje się na powierzchni, może być zmieniane. Przez cały okres pisania czułam, że robię coś ważnego, coś, co być może uchroni jakąś część z nas przed przekazywaniem tej pokoleniowej sztafety kolejnym dzieciakom. Dlatego ta książka to nie tylko poradnik, ale zapis naszej drogi. Pisząc ją, wiedziałam, że charakterystyczne dla osób z cechami syndromu DDD poczucie, że „jest z nami coś nie tak”, to poczucie zbiorowe, dotyczące całego naszego pokolenia. W trakcie rozmowy z Joanną Chmurą wykrzyczałyśmy to chórem i od tamtej pory wiedziałam, że taki będzie tytuł tego poradnika. I rzeczywiście wiele mogło być z nami nie tak w czasach, gdy jedynym punktem odniesienia był szary, konserwatywny,
nieznoszący krytyki, samodzielnego myślenia i wątpliwości świat. Dziś powoli uczymy się, że bycie sobą jest dozwolone, że można żyć na różne sposoby, że można na różne sposoby kochać, że można wątpić, wierzyć albo nie, że można wyrażać siebie i że rzeczy na „tak” jest jednak zdecydowanie więcej niż tych na „nie”.

Książka, którą trzymasz w dłoni, składa się z dwóch części – pierwszej poradnikowej, pomagającej zrozumieć, w jaki sposób życie w środowisku, które nie zaspokaja podstawowych potrzeb dziecka, odbija się na naszej dorosłości. I drugiej, która stanowi wielogłos naszego pokolenia. Od początku wiedziałam, że do napisania tej książki zaproszę innych specjalistów, z którymi łączy nas – mnie i ciebie – wspólne dzieciństwo. Nie da się bowiem opowiedzieć o naszych problemach i wspólnej historii w pojedynkę.

Lekcja 4 Oswój wstyd

Rozmowa z Joanną Chmurą – psycholożką specjalizującą się w tematyce emocji, w tym wstydu i odwagi. Joanna Chmura współpracuje z doktor Brené Brown z uniwersytetu w Houston w ramach przynależenia do zespołu międzynarodowych mówców Dare to Lead™ Speaking Team. Prowadzi wykłady, warsztaty oraz procesy coachingowe. Jest członkinią Rady Ekspertek i Ekspertów dla Instytutu Dobrego Życia i „Wysokich Obcasów”. Wywiady z Joanną Chmurą ukazały się między innymi w „Forbesie”, „Harvard Business Review” i „Vogue Polska”.

Joanna Flis: Nie wyobrażałam sobie, aby w książce o osobach z cechami syndromu DDD nie znalazł się rozdział o wstydzie. Wydaje mi się, że to właśnie wstyd jest tym, z czym nasze pokolenie zmaga się najmocniej. Wstydzimy się tego, co mamy i czego nie mamy, skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy. Wstyd stoi za większością lęków, z którymi się zmagamy. Czy możesz objaśnić, czym ten wstyd jest i skąd się bierze?
Joanna Chmura:
Wstyd, najprościej rzecz ujmując, pojawia się wtedy, gdy boimy się oceny: zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Lęk przed oceną jest jednak tylko na wierzchu, pod spodem znajduje się coś potężniejszego – lęk przed oceną bierze się bowiem z lęku przed byciem odrzuconym i wykluczonym: ze związku, relacji, rodziny, społeczności, Kościoła i tak dalej.

J.F.: Czyli wstyd jest uczuciem, które zmusza nas do dopasowywania się do innych – osób, na których nam zależy?
J.Ch.: Tak, wszystko, co zagraża naszej przynależności, będzie w nas wywoływać wstyd i wymuszać w ten sposób konieczność dopasowywania się. A ocenianie jest właśnie po-średnim narzędziem w tym procesie, jest jak flaga, którą inni nam pokazują, mówiąc: „Jeśli nie będziesz taki, jak chcemy, żebyś był, to ciebie odrzucimy”.

J.F.: Jeszcze przed rozmową obie postawiłyśmy tezę, że w okresie naszego dzieciństwa i młodości większość z nas nie radziła sobie ze wstydem. Dlaczego tak myślisz?
J.Ch.: Mechanizmy wstydu możemy zaobserwować w każdej społeczności tworzonej przez ludzi. Różnimy się jednak między sobą sposobem radzenia sobie z nimi. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dostępność narzędzi wsparcia, w tym psychoedukacji, była niewielka, a można powiedzieć, że nawet deficytowa. Dlatego my jako młodzi ludzie i nasi rodzice często radziliśmy sobie ze wstydem w sposób niezdrowy, za pomocą alkoholu, papierosów, przemocy, co zaowocowało wieloma problemami dorosłych w naszym pokoleniu.

J.F.: Wyobrażam sobie, że niezwykle trudno było być dorosłym w okresie takich zawiłości politycznych, z jakimi przyszło im się mierzyć. Komu ufać, gdzie przynależeć? To pytania wielu dorosłych dzieci z pokolenia nieobecnych rodziców.
J.Ch.: Środowisko, w którym żyli wówczas dorośli, było podzielone i pełne lęku – sytuacja była bardzo niepewna, żyli więc w środowisku deficytowym. Deficyt dotyczył zarówno rzeczy materialnych, jak i emocjonalnych. Ich rozterki na temat tego, co należy robić, do której części społeczeństwa przynależeć (na przykład czy należeć do partii, czy nie), wzbudzały w wielu z nich wysoki poziom lęku. Ten lęk płynął pod skórą, często generując właśnie strach przed oceną, czy radzą sobie wystarczająco dobrze, czy podejmują właściwe decyzje, co myślą o nich inni, kim są, a kim nie. To potężne pytania o tożsamość. Wielu dorosłych z tamtego okresu nie wiedziało, jakim dorosłym należy być: jaką matką, ojcem, kobietą, mężczyzną. Często słyszę o tym na warsztatach. Synowie opowiadają o obecnych, choć nieobecnych ojcach, o tym, z jaką bezradnością mierzyli się ich ojcowie i jak bardzo wpływa to dziś na nich samych.

J.F.: Kiedy zastanawiam się nad męskością i kobiecością, to dochodzę do wniosku, że dopiero nasze pokolenie zaczyna myśleć w zdrowy sposób o seksualności, nie zgadzać się na „ręce na kołderce”, szukać piękna w różnorodności. Moim zdaniem okres socjalizmu to przede wszystkim czas jednolitości, braku możliwości wyboru, braku szansy na wyrażanie siebie. Dopiero lata dziewięćdziesiąte przyniosły pytania o to, czy można żyć inaczej, czy to życie może być czymś więcej niż tylko przetrwaniem i wypełnianiem swoich obowiązków. To bardzo smutny obraz.
J.Ch.: Tamci dorośli nie tylko nie mieli takich możliwości, ale też nie mieli na to czasu, bo najważniejsza była walka o to, by jakoś przetrwać. Nie było w tamtym okresie przyzwolenia na to, że dzieją się w nas różne rzeczy, że można mieć różne potrzeby, że można wychodzić poza przypisane nam odgórnie role, że można poszukiwać. Myślę, że pokłosie, jakim jest syndrom DDD, bierze się właśnie stąd, że wielu dorosłych cierpiało wówczas na lęk wynikający z braku świadomości, że można żyć na wiele różnych sposobów. Ten lęk krążący wokół rygorystycznych ocen na temat tego, jakim jest się rodzicem, obywatelem, dorosłym, członkiem społeczności kościelnej, sprawiał, że w tamtych ludziach bardzo dużo się działo, ale nie mieli oni właściwych narzędzi, aby to w sobie rozpoznać i sobie z tym na co dzień radzić.

J.F.: To właśnie w tamtym okresie panowała silna presja, aby nie zadawać pytań, niczego nie kwestionować. Nauczyciele powtarzali uczniom: „nie jesteś tu od zadawania pytań”, „nie jesteś tu od myślenia”. W ten sposób chciano wypierać jakiekolwiek wątpliwości.
J.Ch.: Gdy mówiłaś, zdałam sobie sprawę z tego, że wyrażenie wątpliwości, kwestionowanie, pytanie dzisiaj zaczyna być już nie tylko akceptowaną częścią naszej rzeczywistości, ale może nawet pożądaną, bo świadczy o ciekawości i chęci rozwoju. Ale wtedy wyrażenie wątpliwości, na przykład politycznych, zagrażało życiu mojemu albo mojej rodziny, nawet fizycznie nie można było opuszczać kraju, co nie dawało szans na poszerzenie perspektyw, sprawdzenie, jak żyją inni. U nas wszyscy żyli tak samo... szaro. Dlatego tamci dorośli musieli wkładać wiele wysiłku w stłumienie w sobie różnych emocji i naturalnego wewnętrznego głosu, który czasem podpowiadał im, że jednak coś tu jest nie tak, że to, co się dzieje, nie jest okej.

J.F.: Być może jest to jeden z powodów, dla których my – współcześni dorośli – musimy się dopiero uczyć, czym jest asertywność oraz tego, że emocje są dobre, że nie należy się ich bać, że mamy prawo je wyrażać.
J.Ch.: Właśnie tak to wygląda. Nie znam ani jednej osoby z mojego pokolenia wychowującej się w domu, w którym rozmawiało się o emocjach. Nie było rozmowy ani o tym, co przeżywamy, ani o tym, czego potrzebujemy. Podobnie w szkole niewielu było nauczycieli, którzy interesowali się tym, co myślimy, a nie tylko tym, co wiemy. Ja w gruncie rzeczy znałam tylko jedną nauczycielkę, która była zainteresowana tym, co myślimy, co nam się podoba, a co nie i przede wszystkim dlaczego.

J.F.: Nikt nas nie pytał o własne zdanie, bo „dobre dziecko” to dziecko, które było dzielne. Ale przecież dzielne dziecko to ktoś inny niż odważne dziecko. Odważne dziecko to takie, które uświadamia sobie lęk, może o nim mówić, może korzystać ze wsparcia. A dzielne dziecko to takie, które się od swojego lęku oddziela i nie zdaje sobie z niego sprawy, a tym samym nie może go okazywać. Kiedy takie dziecko się przewróci i nie uroni nawet łzy, dostaje komunikat, że jest dzielne. Nagrodę za tłumienie uczuć. Takie dziecko powtarza bezrefleksyjnie wiersz na pamięć, regułki i definicje – i dostaje szóstkę.
J.Ch.: Przypomniałaś mi, że na fartuszku w szkole najbardziej posłuszni uczniowie nosili naszywkę „wzorowy uczeń”. Innymi słowy: istniały reguły, w które trzeba było się wpisać, żeby otrzymać odznakę. Z tego właśnie powodu można nazwać nas także pokoleniem trzymania się ram – ci, którzy się ich nie trzymali, zostawali wykluczeni, a bycie wykluczonym jest bardzo niebezpieczne. Dlatego też duża część z nas, nie odnajdując się w samodzielnym myśleniu, szuka prostych odpowiedzi. A od tego dzieli nas już tylko krok do fundamentalizmu, który daje iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa, bo fundamentalizm „wie na pewno”.

J.F.: Właśnie dlatego nam jako rodzicom trudno dziś sobie wyobrazić, że możliwe jest wychowywanie dzieci bez kar i nagród. Że wystarczą konsekwencje, że dziecko może samo coś wybrać i że w tych wyborach może wiedzieć lepiej od nas, co jest dla niego dobre. Ale wróćmy na chwilę do wstydu. Jak myślisz, jak to może w nas dziś pracować? W pokoleniu delegowanym do podporządkowywania się, do braku refleksji, do lęku przed wątpliwościami.
J.Ch.: Pierwszy efekt to temat emocji. Jesteśmy pokoleniem, które niewiele o nich wie, a w związku z tym nie potrafi sobie sprawnie z nimi radzić. Głównie je tłumimy, na przykład używając alkoholu, pracy, seksu, mediów społecznościowych, wyznaczając sobie kolejne trudne cele życiowe. I dlatego najważniejsze pytanie, jakie każdy z nas musi sobie zadać, to pytanie o to, co robię, żeby nie czuć. Druga rzecz dotyczy tego, że jesteśmy pełni przekonań na temat świata, które nam nie służą, a których często – z lęku przed zmianą – nie podważamy. Kolejnym charakterystycznym dla naszego pokolenia zjawiskiem jest kryzys wiary. W pokoleniu naszych rodziców i dziadków religia była wentylem, to właśnie w niej szukano nadziei i wsparcia. A teraz mamy silny kryzys, który dla wielu z nas jest kryzysem tożsamościowym na głębokim poziomie wartości. Gdy zaczynamy dostrzegać nieścisłości w tym, w czym zostaliśmy wychowani, opuszczamy tamten świat i szukamy czegoś nowego, a to może sprawiać, że tracimy poczucie bezpieczeństwa. Ramy, w których nas wychowano, choć ciasne, potrafiły jednak trzymać nas w pionie, bo pokazywały, czym ten pion jest, a teraz, kiedy je opuszczamy, może pojawiać się niepokój, że ten pion będę musiała wyznaczyć sama. Pewnie właśnie z tego powodu widzimy tak intensywny rozkwit duchowości, często alternatywnej dla Kościoła katolickiego.

J.F.: Moim zdaniem w wielu przypadkach rozwój nieprawidłowo rozumianej duchowości też może być sposobem na tłumienie. Uciekanie się do symbolicznych rozwiązań, często magicznożyczeniowych, bywa ukrytym szukaniem kolejnych ram.
J.Ch.:
To, o czym mówisz, przypomina, że absolutnie wszystko może być użyte do odcinania się od czucia. Kluczem jest świadomość oraz poznawanie siebie i część z nas zaczyna tę lekcję odrabiać, mówiąc: „Faktycznie, może tego nie dostałem, ale mogę się tego nauczyć”, a tym samym bierze za siebie odpowiedzialność. Mam wybór, mogę narzekać na moje dzieciństwo, ale mogę też pójść na terapię, przeczytać książkę na ten temat, otworzyć się na zmianę i nie tkwić w tych starych ramach. Innymi słowy, teraz już mogę inaczej.

J.F.: A co polecisz osobie, która nas czyta i właśnie rozpoznaje, że przez dużą część swojego życia tłumi własny wstyd?
J.Ch.: Najistotniejsza jest świadomość, którą możemy oprzeć na dwóch filarach – wiedzy i czułości do siebie. Wiedza to eksplorowanie zjawiska wstydu na różne sposoby, żeby uświadomić sobie jego zasięg i wszechobecność. Na przykład warto wiedzieć, że ludzie wychowani w różnych warunkach mają różne obszary, które są bardziej wrażliwe na działanie wstydu, dlatego możemy się wstydzić rozmaitych rzeczy. Zgodnie z badaniami doktor Brené Brown mężczyzn najbardziej zawstydza, gdy ktoś oceni ich status materialno-finansowy, ich emocjonalność, szczególnie przeżywanie strachu, lub gdy zostanie oceniona ich wiedza, bo często mamy takie przekonanie, że mężczyzna powinien ją posiadać. Jeżeli zaś chodzi o kobiety, to najbardziej tkliwe obszary dotyczą wyglądu zewnętrznego, macierzyństwa i posiadania własnego zdania, czyli odwagi do wyrażania go.

J.F.: W jaki sposób reagujemy na towarzyszący nam wstyd?
J.Ch.: Najczęściej poprzez atak, wycofanie się lub milczenie. Kobiety zwykle przymilają się lub wycofują, bo są wychowane tak, że nie wolno im się złościć. Drugim filarem pracy ze wstydem jest czułość dla siebie, której pozbawione było społeczeństwo naszych rodziców i dziadków. Jest ona bardzo abstrakcyjnym konceptem, bo nikt nas nie uczył bycia dobrymi dla siebie samych. Mimo że przecież mamy traktować bliźniego swego jak siebie samego, to siebie często traktujemy dużo gorzej. Dlatego moim zdaniem antidotum dla naszego pokolenia będzie nauczenie się czułości do samego siebie – jako naturalnej części życia, której każdy z nas potrzebuje.

J.F.: Tak, Olga Tokarczuk odczytała dla nas czułość na nowo, ale wydaje mi się, że jest to koncept jeszcze dla wielu trudny do uchwycenia. Czym jest ona dla ciebie?
J.Ch.: Najprostsza definicja to bycie dla siebie swoim własnym przyjacielem. Dla wielu z nas to bardzo trudna umiejętność, której uczymy się wiele lat, i myślę, że to najważniejsza lekcja, którą powinno odrobić nasze pokolenie.

J.F.: Ale żeby być swoim przyjacielem, zacząć kwestionować, zadać sobie pytanie o własne potrzeby, trzeba ten lęk przed byciem odrzuconym i wyrzuconym poza granice własnego plemienia oswoić. Jak poradzić sobie z wylądowaniem poza granicami, na słynnych bezdrożach, o których pisała Brené Brown, i jak na nich wytrwać? Bez zmuszania siebie do robienia rzeczy, których robić nie chcemy, tylko po to, aby otrzymać akceptację innych. Masz jakiś pomysł?
J.Ch.: Warto uświadomić sobie, jak przebiega ten proces. Gdy pozbywamy się pewnych przekonań i zmieniamy zachowania, w którymś momencie możemy pomyśleć, że lądujemy na bezdrożach, na których nikogo nie ma, bo z jednej strony nie ma już starych przekonań i ludzi, którzy je zasiali, a z drugiej – brakuje także nowych ludzi i nowego sposobu myślenia. To może być trudny moment, ale jeżeli zaufasz temu, że tam dalej jest jakaś droga, i zostaniesz blisko siebie, to prędzej czy później spotkasz nowych ludzi, podobnych do ciebie, i to tam właśnie możesz znaleźć swoje nowe plemię. I to jest również ważna lekcja, że my możemy zmienić plemię z tego, które wyznacza kultura i społeczeństwo, na takie, które kieruje się wartościami podobnymi do naszych, które nas akceptuje i w którym czujemy się jak w domu. Bo jak twierdzi Brené Brown, prawdziwa przynależność nie każe ci się zmieniać, lecz chce, żebyś był tym, kim jesteś naprawdę.

Książka Joanny Flis „Co ze mną nie tak?” ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. (Fot. materiały prasowe) Książka Joanny Flis „Co ze mną nie tak?” ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze