1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

„W życiu rzadko bywa jak w kinie”. Michał Czernecki o swoich rolach w filmach i serialach

Michał Czernecki (Fot. Magdalena Michalak)
Michał Czernecki (Fot. Magdalena Michalak)
Jego zdaniem dobry, „ostry” aktor powinien być uważny, odważny i rozważny. A dobry człowiek? Mężczyzna? O tym, co naprawdę się liczy w życiu mówi Michał Czernecki w rozmowie z Joanną Olekszyk.

Zacznę od dygresji. Oglądając „Skołowanych”, Twój najnowszy film, pomyślałam, że mógłbyś kiedyś zagrać Jana Karskiego. Uderzające podobieństwo! Do tego dziś jesteś ubrany prawie jak on w młodości. I jeszcze ten sygnet na palcu, od którego nie mogę oderwać oczu.
To jest moja obrączka, już trzecia, choć żona ciągle ta sama. Lenka ma podobną, tylko mniejszą. Kasia Sobieszczyk, która je dla nas wykonała, pokazała nam katalog starych wzorów z lat 50. i 60. Wybraliśmy właśnie ten ażurowy. A co do podobieństwa, może rzeczywiście na niektórych zdjęciach… Zresztą zrobiłem sobie kiedyś sesję w ubraniach stylizowanych na międzywojnie. Sądzę, że wtedy dobrze ubrani mężczyźni wyglądali obłędnie. Cieszę się, że dziś się do tego wraca – do wysokiego krawiectwa, starych krojów, do spodni z wysokim stanem, kamizelek i obszerniejszych marynarek. Bardzo dobrze się czuję w takich strojach. One są ponadczasowe, nie starzeją się. A ja nie lubię ulegać krótkotrwałym trendom. Moja obrączka też się w to wpisuje. To po prostu bardzo piękny przedmiot. Mój wzrok też przyciąga.

Jan Karski, którego ogromnie szanuję, pokonał wiele niebezpieczeństw i przeszkód, by świat dowiedział się o zbrodniach nazistów, a jednocześnie latami nosił w sobie przekonanie, że zawiódł.

Jakiś mały odblask tego uczucia odnalazłam w Twojej książce „Wybrałem życie”. To wywiad rzeka, jaki pięć lat temu przeprowadziła z Tobą Monika Sobień-Górska. Poruszasz w niej wiele trudnych tematów: relację z ojcem, żałobę po jego śmierci, własne próby samobójcze, swoją niedojrzałość… Ale mówisz też: „Nie mam w sobie talentu do rozpieszczania się. Najchętniej bym sobie wszystkiego odmówił”. Czy coś się od tego czasu zmieniło?
Bardzo dużo. Myślę, że dziś jestem już kompletnie inną osobą. W jakimś sensie ta książka mi to umożliwiła. Oczywiście sama w sobie nie była częścią żadnej terapii, raczej jej efektem. Uległem jednak złudzeniu, że ona pewien etap zamyka i że z pewnymi rzeczami, o których w niej mówię, mam już raz na zawsze spokój. Spotkania autorskie, których było dużo, były właściwie moimi występami, takimi „one man show”. Na jednym z nich, w Sosnowcu, zorientowałem się, że mówię non stop od trzech godzin. Zrozumiałem, że moje ego znów się nadmuchało, mimo że książka opowiada o tym, by do tego właśnie nie dopuszczać. Nie żałuję, że powstała, nie żałuję tamtych spotkań, nie żałuję nawet tego, że tym snom wtedy uległem. Mam poczucie, że to musiało nastąpić. To chyba tak działa, że jak coś jest wypowiedziane, możemy się temu przyjrzeć z dystansu. Zobaczyć, ile z tego jest prawdą, a ile swoistą kreacją.

I jak siebie z tego dystansu oceniłeś?
Na niekorzyść. Sporo było w tym jednak autokreacji i życzeniowego myślenia o sobie. Ale summa summarum, myślę, że ta książka była częścią ważnego procesu. To jak otwieranie kolejnych matrioszek – lalek, które mają w sobie kolejną, mniejszą. Różnica między mną z tamtego czasu a mną z teraz jest taka, że chyba myślałem, że matrioszka, do której dotarłem, jest tą ostatnią. Teraz już nie mam złudzeń, że ten proces się kiedyś skończy. Raczej mnie to bawi i cieszy. Dziś mam też w sobie więcej pokory. I wdzięczności. Potrafię się już rozpieszczać, ale potrafię siebie też docenić.

Ostatnie lata były dla mnie bardzo burzliwe, dużo rzeczy się w moim życiu pozmieniało, na przykład posypało się moje zdrowie. Konfrontacja ze swoją skończonością i kruchością dała mi dużo do myślenia. Zrozumiałem, że zaniedbywałem siebie. Zawsze było coś ważniejszego. Moje ciało dobitnie mi pokazało, że to droga donikąd. Jeszcze nie wiem, czy to był tylko znak ostrzegawczy, czy będę musiał zapłacić za swoją nieuwagę wysoką cenę. Oczekuję najlepszego, ale przygotowuję się na najgorsze.

Za co jesteś sobie wdzięczny?
Może zabrzmi głupio, ale za wszystko. Chodzi mi o to, że wdzięczność wobec siebie za fajne, dobre rzeczy to tak naprawdę żadna wdzięczność. To jedynie karmienie swojego ego. Jestem sobie wdzięczny za to, że żyję, że mam nadzwyczajną rodzinę, za to, że nasze relacje nie są łatwe, a rodzicielstwo jest wyzwaniem, podobnie jak partnerstwo. I są to przemyślenia z kilku ostatnich dni. Poczułem, że wszystko, co mnie spotyka, jest nieprawdopodobnie piękne i ważne. Wiem, że to zgrzyta banałem, ale w świecie, w którym codziennie dobitnie przekonujemy się, że nic nie jest nam dane na zawsze: ani wolność, ani pokój, ani prawa – takie momenty są niezwykle cenne. Momenty, kiedy rozumiesz, że to wcale nie jest banał, tylko przejmująca do szpiku kości prawda. Nie zmienimy rzeczywistości – swoich rodziców, swojego partnera, swoich dzieci – ale możemy zmienić nasz stosunek do nich. Dlatego uważam, że korzystanie z różnego rodzaju terapii, także osteopatii czy akupunktury, jest ogromnym wsparciem, a pozbawianie się go, okrucieństwem wobec samego siebie. Właściwie to przestało mi aż tak bardzo zależeć na ostatecznym celu tej kuracji, czyli tym, czy uda mi się uratować nerkę, czy nie, bo po drodze dzieje się mnóstwo cudownych rzeczy. Na przykład moja relacja z mamą zmieniła się o 180 stopni, popłynęła między nami miłość i zrozumienie, czym jestem ogromnie zaskoczony, bo położyłem na tym już krzyżyk.

A zmieniło się Twoje podejście do aktorstwa? W książce mówiłeś: „Aktorstwo ciągnie za sobą jakiś niezrozumiały dla mnie welon tajemnicy i niesamowitości, który jest bujdą na resorach i oczywistym humbugiem. Jeszcze całkiem niedawno aktorzy byli chowani w niepoświęconej ziemi razem z prostytutkami i wyrzutkami społecznymi, a teraz z niewiadomych przyczyn poszybowaliśmy w rankingach statusu społecznego ponad wszelkie spodziewanie”.
Kiedy teraz słyszę te słowa, nic bym w nich nie zmienił. Nadal uważam za dziwne to, że sławni aktorzy są w stanie zarobić wielokrotnie więcej niż na przykład wybitni neurochirurdzy, ratujący ludzkie życie. Dziwne z punktu widzenia wagi i społecznej przydatności obu profesji. Zdaję sobie jednocześnie sprawę z tego, że w pewien sposób jestem beneficjentem tej sytuacji, bo wykonując swój zawód, mogę godnie zarabiać. Ale też moje zarobki mają się nijak do tego, ile zarabiają gwiazdy światowego formatu. Rozumiem, że tu chodzi o skalę. Skoro film z Bradem Pittem zobaczy miliard ludzi, to jest oczywiste, że też powinien mieć z tego profit. On tego całego szaleństwa właściwie nie generuje, generuje je przemysł filmowy. Plus widzowie. Żyjemy w czasach, w których iluzja jest mocno w cenie. Potrafimy zapłacić duże pieniądze, by się jej poddać. Od tego zresztą jest kino. Aktorzy to nikt inny jak profesjonalni iluzjoniści. Na tym się znamy, to jest nasza specjalność. Tymczasem dziś zaprasza się nas do wypowiadania się na każdy temat, bycia autorytetem w prawie każdej dziedzinie. Sam często odmawiam ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Jeśli nie mam o czymś zielonego pojęcia, po co mam się wypowiadać? Krótko mówiąc, dla mnie czerpanie przyjemności w tym zawodzie wiąże się z tym, co się dzieje pomiędzy trzecim dzwonkiem w teatrze a końcowymi oklaskami i po słowach „kamera, akcja” na planie a komendą „stop”. Cała reszta to tylko marketingowo-wizerunkowe dodatki, czasem bardziej lub mniej przyjemne, ale na pewno – z mojej perspektywy – nie niezbędne.

Podobno dzielisz aktorów na „ostrych” i „tępych”. Co to znaczy?
I tu łagodnym łukiem wracamy do „Skołowanych”, bo chciałbym odpowiedzieć na przykładzie Agnieszki Grochowskiej. Agnieszka jest zdecydowanie aktorką „ostrą”. Moim zdaniem aktor ostry to aktor uważny, odważny i rozważny. Kiedyś usłyszałem o tej triadzie od pewnego ratownika górskiego. Co prawda mówił wtedy o swoim zawodzie, ale uważam, że te trzy cechy świetnie pasują też do naszego. Agnieszka jest odważna, co znaczy, że w ramach twórczego poszukiwania może sobie pozwolić na wszystko: ryzykuje, prowokuje, rzuca wyzwania. Jest też rozważna w tym sensie, że jeśli poczuje, że to, co robi, powodowana tą odwagą, przekracza nieprzekraczalne dla niej bądź partnera granice, to powie od razu: stop. Z kolei uważność – najistotniejszy według mnie przymiot w zawodzie aktora – oznacza, że partner w scenie jest dla nas najważniejszym punktem odniesienia. Nie mogę grać czegoś, co sobie przed sceną wyobraziłem, wymyśliłem i ułożyłem, w oderwaniu od tego, co on czy ona zrobią i jak zareagują. Z Agnieszką gra się wspaniale, bo jest partnerką wymagającą, błyskotliwą. Łączy w sobie nadzwyczajne poczucie humoru i ponadprzeciętną wrażliwość. Ma też w sobie głębię, która – jak sądzę – zawsze ma związek z tym, jak wiele człowiek doświadczył i jak wiele w sobie przepracował. Niezwykle poruszające było dla nas obojga patrzeć na rodzącą się między naszymi postaciami bliską i intymną relację, na jej rozkwit, a potem – wraz z zakończeniem zdjęć do filmu – nieuchronną jej śmierć. Mnie najbardziej dotyka to, że ta iluzja, świadomie przez nas powołana do życia, jest tak efemeryczna i nietrwała, a jednocześnie w jakiś sposób przez to właśnie wyjątkowa i magiczna.

Michał Czernecki i Agnieszka Grochowska jako Maks i Julia w „Skołowanych” (Fot. materiały prasowe) Michał Czernecki i Agnieszka Grochowska jako Maks i Julia w „Skołowanych” (Fot. materiały prasowe)



Jak rozumiem to, że Agnieszka będzie Ci partnerowała, było jednym z powodów, dla których zgodziłeś się przyjąć tę rolę?
Były trzy argumenty: scenariusz, Agnieszka Grochowska i reżyser Janek Macierewicz. Z Agnieszką spotkaliśmy się na planie serialu „Motyw” i naszym marzeniem było pracować raz jeszcze nad czymś większym. Z kolei scenariusz bazuje na francuskim filmie „Tout le monde debout”, ale Janek bardzo go zmienił w stosunku do oryginału. Tam najwięcej akcentów było położonych na komediowość, u nas jest chyba trochę bardziej serio i, mam nadzieję, bardziej wzruszająco.

Komedie z wątkiem romantycznym cieszą się dużą popularnością, ale nie zawsze uznaniem. Zarzuca się im, że są cukierkowe i oderwane od życia. Ale może właśnie dlatego chcemy je oglądać?
Janek Macierewicz jest autorem zdania, z którym bardzo się zgadzam, że w najlepszych komediach romantycznych zawsze jest odrobina magii. Masz rację, być może po to właśnie je oglądamy. Żeby wbrew temu, co podpowiadają nam racjonalny umysł i często niełatwe doświadczenia w miłości, uwierzyć, że taka magia może też przytrafić się nam. Wydaje mi się, że przy tym filmie zrobiliśmy wszystko, żeby zadbać właśnie o ten niezbędny składnik. Dla mnie jako aktora niezmiernie ważne było też to, że Janek korzysta z narzędzia, jakim jest inscenizacja. To drugi reżyser, z jakim pracowałem, który robi to z taką łatwością. Pierwszym jest Michał Kwieciński. Nadal się nie otrząsnąłem po premierze jego „Filipa”. Dziś widzę się z Erykiem [Kulmem juniorem – przyp. red.], żeby mu pogratulować roli, a wieczorem idę do kina ponownie, z żoną i młodszym synem, którzy jeszcze go nie widzieli. To film zrobiony na światowym poziomie, świetnie zagrany, nakręcony i bardzo precyzyjnie wyinscenizowany.

Co różni film wyinscenizowany od niewyinscenizowanego?
Różnica polega na tym, w wielkim uproszczeniu, że w filmie bez inscenizacji przychodzą na plan reżyser, operator i aktorzy, rozglądają się dookoła i myślą: „Aha, czyli gramy taką scenę w takim miejscu. No to co i jak robimy?”. Inscenizacja polega na tym, że reżyser przynosi na plan przemyślany i skonsultowany z operatorem kamery szkielet sceny, wie, jak chce ją opowiedzieć i zna jej znaczenie dla całości filmu. My, aktorzy, kolorujemy ten szkic naszymi temperamentami i ożywiamy relacje między postaciami naszą wyobraźnią. Ja wolę taki rodzaj pracy. Mam wtedy poczucie, że używam właściwych dla swojego rzemiosła narzędzi. Czuję się pewnie i bezpiecznie, bo wiem, że każdy pion twórczy bierze na siebie swoją część odpowiedzialności. Inscenizacja w żaden sposób nie ogranicza kreatywności, uważam, że jest dla niej wręcz katalizatorem. Co więcej, pomaga nie tylko aktorowi, ale i widzowi. Porządkuje opowieść i podnosi oglądane przez nas dzieło do rangi świadomie tworzonej sztuki.

Oprócz Agnieszki, w „Skołowanych” partneruje Ci Bartłomiej Kotschedoff, który gra Twojego brata. W jednym z wywiadów powiedział, że jesteś dla niego prawdziwym wzorem i autorytetem, a jednocześnie przyjacielem.
Wszystko się zgadza. Bartek też jest dla mnie wzorem, zwłaszcza jeśli chodzi o styl. Zanim go poznałem, nie przywiązywałem większej wagi do ciuchów. Bartek pokazał mi, że nie trzeba wcale być na bieżąco z trendami, żeby wyglądać dobrze i w dodatku w zgodzie ze sobą. To człowiek niezwykły i takie też jest jego aktorstwo. Wierzę, że wkrótce będzie o nim głośno. A jego postać w „Skołowanych” jest pochodną tego, jaki on sam jest na co dzień: błyskotliwy, inteligentny, nadzwyczajnie wrażliwy, a do tego zabawny i uroczy.

Postać, którą grasz, Maks, jest Ci jakoś bliska?
Obaj z Jankiem podchodzimy do tego filmu dość osobiście. Na przykład ostateczną wersję monologu Maksa napisaliśmy wspólnie w noc poprzedzającą dzień realizacji tej sceny. Bardzo różni się od oryginału. Jesteśmy dumni z tego, jak finalnie zabrzmiał przed kamerą. Zawarliśmy w nim słowa, pod którymi – mam wrażenie – wielu facetów mogłoby się podpisać.

Bywałem w swoim życiu takim człowiekiem jak Maks. Zobaczenie gotowego materiału było więc bolesną konfrontacją. Maks do połowy filmu jest kimś, kogo nie sposób lubić, tak to zresztą z Jankiem wymyśliliśmy, ale nie spodziewałem się, że tak mnie to dotknie. Poczułem wstyd. Kiedyś Monika Pikuła, z którą grałem w „Diagnozie”, pod koniec zdjęć spytała: „Pamiętasz, w jakiej sytuacji cię poznałam?”. Pamiętałem. To było w 2005 roku podczas sesji zdjęciowej dla jednego z magazynów. Płynęliśmy promem do Karlskrony. „Po pierwsze, byłeś prawie non stop pijany, po drugie, pozwalałeś sobie na żarty i komentarze w takim stylu, że pomyślałam: co to jest za skończony buc, seksista i mydłek!” – powiedziała. Te słowa wróciły do mnie teraz, podczas pracy nad „Skołowanymi”.

Przeprosiłeś kogoś po tym filmie?
Przede wszystkim przeprosiłem siebie. Ale tak, zdałem sobie też sprawę, że jeśli ktoś poznał mnie w tamtym momencie, kiedy poznała mnie Monika, to do dziś jestem dla niego tym egoistycznym dzieciakiem, pełnym kompleksów i lęków narcyzem. Odrzucającym innych, zanim sam zostanie odrzucony.

Choć w Twojej książce ani razu nie pada słowo „depresja”, to po jej wydaniu stałeś się jedną z twarzy męskiej depresji. Mówiłeś o tym, jak to jest nie umieć prosić o pomoc, jak to jest mieć o sobie jak najgorsze zdanie, ale świetnie to ukrywać. Twój bohater – paradoksalnie – też mógłby być twarzą męskiej depresji, choć wiedzie z pozoru barwne życie. Uprawia sporty, odnosi sukcesy zawodowe i nie cofnie się przed niczym, żeby zdobyć kobietę, która mu się podoba, będzie nawet udawał, że jeździ na wózku. Nie sądzisz, że taki mężczyzna musi dojść do jakiegoś swojego kresu, by zacząć czuć, by otworzyć się na siebie i innych? Jaka męskość jest Ci bliska, a jaka już nie?
Jesteśmy w trudnym momencie, bo nowa męskość próbuje się od niedawna formować, a jednocześnie ze Wschodu nadchodzi zagrożenie, które zdaje się mówić, że dawny model jest wciąż aktualny i może nam być jeszcze potrzebny w działaniu. Kiedyś Ania Brzozowska, która zajmuje się ustawieniami hellingerowskimi, napisała w jednym ze swoich tekstów: „Czy naprawdę potrzebujemy wojny jądrowej, czy zdrowych męskich jąder?”. Ja się z tym pytaniem utożsamiam. W wielkim skrócie widzę współczesną męskość jako wartość rozpostartą pomiędzy postawą wojownika a rolnika. Przy czym rolnik to ten, który dba o życie, rozwój i wzrastanie. Bardzo często w naszej historii działo się tak, że przychodzili wojownicy i niszczyli wszystko, co napotkali na drodze. Po czym pozostali przy życiu rolnicy wzdychali, zakasywali rękawy i znów zaczynali wszystko od nowa. Ta postawa jest mi teraz bliższa. Każda wojna to nic innego jak podła i straszna gra o dominację, władzę i pieniądze. Jak pisze Andrzej Sapkowski: „czas pogardy i czas szaleństwa”.

Lubię się inspirować światem zwierząt. Kiedy obserwujesz – choćby w filmie dokumentalnym – zwyczajny dzień rodziny lwów, trudno pojąć, jaką właściwie funkcję pełni tam samiec. Wydaje się kompletnie bezużyteczny, je jako pierwszy, nie zajmuje się potomstwem – tyle jego zasługi, że je spłodził. Ale kiedy przychodzi moment, że do stada zbliża się samotny samiec, a przychodzi po to by zabić jego, młode, i kopulować do woli z samicami – dowiadujemy się, po co on tam jest i dlaczego jest tak wielki. Wtedy cały zestaw cech i zachowań, które pozornie nie były do niczego potrzebne, okazuje się na wagę złota. Stadom lwów jest to potrzebne, ale nam, ludziom?

Michał Czernecki (Fot. Magdalena Michalak) Michał Czernecki (Fot. Magdalena Michalak)

W odpowiedzi na szaleństwo i bezsens wojny budzą się we mnie dwie reakcje. Pierwsza to myśl, że jeśliby ta wojna dotarła do nas, to spakowałbym bliskich i najpotrzebniejsze rzeczy i uciekł najdalej, jak się da. Ale druga, która narodziła się niedawno i której nawet nie byłem świadomy, że może być moja, jest taka, że gdyby do czegoś takiego doszło i u nas, to tylko my, mężczyźni, moglibyśmy to powstrzymać. Naszą siłą, odwagą i oporem bronić siebie i bliskich przed dyktatem zła i pogardą dla życia i wolności.

Wracając do Twojego pytania, to, jaki będzie nowy model męskości, jeszcze się waży. Z jednej strony już dawno odłożyliśmy do lamusa broń i zbroję, a z drugiej rzeczywistość pokazuje, że mogą się nam one jeszcze przydać. Ukraińcy w większości na nowo musieli przypomnieć sobie, jak się strzela, jak to jest zabić drugiego człowieka, jak wytrzymać fizycznie i psychicznie ekstremalne warunki. Okazuje się, że ten wojownik w nas jest na wyciągnięcie ręki, niezależnie od tego, czy było się przed wojną nauczycielem, aktorem czy lekarzem.

Ale czy ponowne wyjęcie zbroi oznacza też powrót do dawnego wzorca, według którego pod tą zbroją trzeba skryć swoją wrażliwość i wszystkie „niewygodne”, „nieprzydatne” uczucia, jak bezsilność, smutek, tęsknotę?
Moim zdaniem powrót do tego, co było, jest już niemożliwy. Kiedy coś się w nas otwarło i zostało nazwane, nie da się tego powtórnie zepchnąć w nieświadomość czy się tego wyprzeć. A jeśli się da, to nie na długo. Fascynuje mnie to, co robi Wołodymyr Zełeński. Zobacz, że on w żadnym wystąpieniu czy przemówieniu nie obraził Rosjan, jego język nigdy nie był agresywny czy nienawistny. Mówi do agresorów: „Odejdźcie z naszej ziemi, zostawcie nas w spokoju, nie chcemy was tu, będziemy z wami walczyć, dopóki nie wrócicie do siebie, i ani dnia dłużej”. Postawa Zełeńskiego jest dla mnie w jakimś sensie stanowiskiem mężczyzny przyszłości. To pełen empatii i skontaktowany ze swoimi emocjami charyzmatyczny i mądry facet. Nie musi podbijać sąsiednich krajów, żeby nakarmić wiecznie głodne ego i wypełnić wewnętrzną pustkę, jak to robi od lat sami-wiecie-kto. Według mnie w tej nowej męskości chodzi o to, by mając dostęp do wewnętrznej mocy, nie zaprzeczać jednocześnie swojej wrażliwej, emocjonalnej części.

Zakończę jeszcze jednym cytatem z książki: „W dniu, w którym poznałem Lenkę, poczułem (podobnie jak w dniu śmierci ojca), że już nic nie będzie w moim życiu takie jak do tej pory. Jakby z tą samą siłą pociągnął mnie odwrotny wektor, tym razem ten, który kierował się w stronę światła. I nawet nie chodzi o zakochanie samo w sobie. Stało się coś niesamowitego – moje ciało i dusza rozpoczęły drogę do uzdrowienia, jakby wbrew mojej woli”.
To nadal trwa. Oczywiście nasza relacja się zmienia, są w niej nieuchronne tarcia i kryzysy. Co mnie utwierdza w przekonaniu, że tworzymy żywy, prawdziwy, dynamiczny związek. Czasem jest trudno, bo druga osoba jest inna, ma swoje oczekiwania, potrzeby, które prawie nigdy nie są identyczne z naszymi własnymi. A jednocześnie oboje z żoną mamy poczucie, że jakości, które do tej relacji wnosimy, są dla drugiej strony jej brakującymi elementami. Czasem się zastanawiam, czy z kimś, kto byłby bardziej do mnie podobny, nie byłoby łatwiej. Możliwe, ale czy byłoby lepiej? Jacek Sochacki, wybitny psycholog i terapeuta, zwykł mówić, że tylko ryba popłynie tam, gdzie jest głębiej, a człowiek zawsze pójdzie tam, gdzie lżej. Chcemy wybierać prostsze drogi, żeby było nam wygodniej i bardziej komfortowo. Tylko że to w żaden sposób nas nie rozwija i nie daje satysfakcji. Jest takie piękne tłumaczenie piosenki „My Way” Franka Sinatry, autorstwa Wojciecha Młynarskiego. „Bo przecież jest niejeden szlak, gdzie trudniej iść, lecz idąc tak, nie musisz brnąć w pochlebstwa dym i karku giąć przed byle kim. Rozważ tę myśl, a potem idź, idź swoją drogą”.

Na ile to, kim teraz jesteś, jaki teraz jesteś, zawdzięczasz swojej żonie? Znacie się prawie całe życie.
Znam ją już chyba dłużej, niż jej nie znam. Po ponad 20 wspólnych latach zrozumieliśmy, że możemy tylko – i aż – inspirować się do zmian, towarzyszyć sobie i nawzajem się wspierać. Jednocześnie mamy otwartość i gotowość na to, że droga, którą wspólnie idziemy, nie prowadzi jedynie w przyjemne miejsca. Ale to zakłada chyba każdy związek, mimo tego, co pokazuje się nam choćby w komediach romantycznych. „Skołowani” to także tylko film, piękna iluzja i bajka, która kończy się wraz z napisami końcowymi. W życiu rzadko bywa jak w kinie. Pytanie, co jest fajniejsze? Dla mnie – od niedawna – fajniejsze jest zdecydowanie samo życie. Ze wszystkimi jego przejawami, z całym tym smutkiem i cierpieniem, ale i z całą radością, spełnieniem czy momentami olśnienia. Aż zacytuję Edwarda Stachurę: „Życie jest straszniejsze i piękniejsze jeszcze jest. Wszystko przy nim blednie, blednie nawet sama śmierć!”.

Michał Czernecki (rocznik 1978), urodzony w Sosnowcu aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Na ekranie zadebiutował w głośnym spektaklu Teatru Telewizji w reż. Łukasza Barczyka „Hamlet”, kręconym w kopalni soli w Wieliczce. Grał w spektaklach m.in. Grzegorza Suskiego, Krystiana Lupy, Mai Kleczewskiej czy Ondreja Spišáka. Wystąpił w takich filmach jak „Wojna polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego, „Wałęsa. Człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy czy „Niebezpieczni dżentelmeni” Macieja Kawalskiego oraz wielu serialach (m.in. „Diagnoza”, „Motyw”, „Skazana”). Prywatnie ojciec nastoletnich synów – Piotra i Franciszka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze