Przeszła przez piekła i chce powiedzieć każdemu, kto dziś doświadcza kryzysu, że zawsze jest nadzieja. Mika Urbaniak przekonuje, że choroba psychiczna nie jest żadnym powodem do wstydu. Ale najpierw musiała sama w to uwierzyć.
Dlaczego zdecydowałaś się opowiedzieć swoją bardzo trudną historię, napisać tę książkę?
To jest wielkie słowo, ale użyję go – czuję misję, by normalizować mówienie o depresji i innych schorzeniach psychicznych. Chcę przyczynić się, bo nie jestem w tym sama, do złamania tabu, do pokonania stereotypów, a przede wszystkim do tego, żeby w ludziach, którzy chorują, było mniej wstydu. Wierzę, że im więcej osób będzie o tym mówić głośno, tym tego wstydu będzie mniej. Chcę pomóc, żeby młodzi i nie tylko młodzi ludzie, którzy mierzą się z problemami psychicznymi, mogli wyjść z ukrycia, mogli zacząć mówić, a dzięki temu szukać pomocy. To był mój główny cel. Druga motywacja to coś w rodzaju autoterapii. Opowiadając swoją historię publicznie, kolejny raz mierzę się ze swoimi doświadczeniami. Książką chcę także zamknąć pewien etap.
Mówisz o misji, rozumiem, że choć ten temat jest obecny w przestrzeni publicznej przynajmniej od kilku lat, sądzisz, że nadal go za mało.
Zdecydowanie tak. Znam wiele cierpiących osób, które milczą. Czują, że nie mogą powiedzieć światu o swoich problemach. Wstydzą się, boją.
Sama byłaś taką osobą… Mierzyłaś się ze wstydem.
Tak, przez wiele lat. I doskonale wiem, co to znaczy. Bardzo wstydziłam się bycia chorą. Choć muszę przyznać, że zawsze czułam, że przyjdzie taki dzień, kiedy w końcu to powiem, kiedy użyję swojej historii, by pomagać innym. I kiedy zjawiła się z pomysłem książki Magdalena Adaszewska, jej współautorka, poczułam, że to jest ten moment. Jednak wcześniej przez długi czas to była bardzo odległa perspektywa. Musiałam być na to gotowa. Na tę gotowość pracowałam latami. I chciałabym, żeby inni nie musieli cierpieć aż tak długo.
O mojej chorobie wiedziało kilka najbliższych osób, rozszerzanie grupy poinformowanych było szalenie trudne. Kiedy pierwszy raz powiedziałam osobie dalszej, konkretnie udzieliłam wywiadu, w którym się otworzyłam, czułam jeszcze strach.
Czego bałaś się najbardziej?
Bardzo bałam się oceny. Wytykania palcem, nazywania wariatką. Bałam się, że ludzie nie będą traktować mnie poważnie, że może niektórzy nie zechcą ze mną współpracować, więc odbije się to także na mojej muzyce. Ten strach wynikał z tego, że czułam się winna, nie akceptowałam mojej choroby. A chorobę, by się z niej wyzwolić, by mieć siłę na mierzenie się z nią, trzeba zaakceptować, tak czuję. Tu nie ma drogi na skróty.
To wszystko, czego się bałaś, nie sprawdziło się.
Nie, ten strach był tylko w mojej głowie. I to chcę wszystkim chorującym powiedzieć głośno: „Ten strach jest tylko w waszej głowie!”. Nie bójcie się, bo ja dziś zamiast strachu i wstydu czuję zrozumienie i życzliwość, a to bardzo zmienia życie. To jest ogromna ulga. Pozbywasz się swojej czarnej tajemnicy i nie dostajesz od otoczenia negatywnej oceny, nagany, tylko wsparcie. A byłaś przez lata pewna, że zasługujesz na „jedynkę” za swoją chorobę. Chcę, żeby każdy, kto cierpi dziś w samotności, wiedział, że kiedy odważy się otworzyć, nie dostanie „jedynki”.
Ludzie do mnie piszą. Dostaję mnóstwo wiadomości z podziękowaniami za to, że powiedziałam głośno o chorobie. Piszą, że pomogłam pokonać wstyd. Piszą, że dzięki mnie czują nadzieję. Gdybym pomogła choć jednej osobie, uznałabym, że było warto. A wygląda na to, że pomagam wielu osobom. Czuję, że moja misja się realizuje, że zdołałam nadać jakiś sens temu, przez co przeszłam, że to cierpienie było po coś. A może raczej, że nie zmarnowałam swojej historii. Bo oczywiście wiele razy zadawałam sobie pytania: „Dlaczego ja?”, „Dlaczego zachorowałam?”. Dziś takie pytania już mnie nie dręczą. Nawet nie wiem, jak określić to, co czuję – mam chyba wrażenie, że jestem pełniejszym człowiekiem.
A przeszłaś przez piekło. Tak czułam, czytając książkę. W Twojej historii jest choroba alkoholowa, są narkotyki, jest choroba afektywna dwubiegunowa. I bardzo dużo bólu.
Nie przesadziłaś. Kiedy byłam w tych najtrudniejszych okresach, dokładnie czułam, że przechodzę przez piekło. Przeżyłam bardzo różne rodzaje piekła. Mam za sobą próby samobójcze, mam także, o czym wspomnę tylko słowem, doświadczenie przemocy seksualnej. Czas najcięższej depresji, tej z 2011 roku, wspominam jako prawdziwy koszmar.
(Fot. materiały prasowe)
Mówisz, że właściwie przez cały okres choroby byli przy Tobie, próbowali być, bliscy: siostra, mama, tata. Starali się pomóc. Czy mimo to czułaś się samotna w tych najtrudniejszych momentach?
To jest bardzo trudne, tak, czułam jakby odcięcie od wszystkich. Obiektywnie obecność, wsparcie bliskich ratowało mnie wielokrotnie, ale jeśli pytasz, co czułam, to czułam się potwornie samotna. Kiedy człowiek jest na dnie, nie jest zdolny, żeby poczuć więź z innymi, nawet najbliższymi. Choroby psychiczne to choroby generujące obezwładniające poczucie samotności. Bliscy przy mnie byli, a ja byłam sama. To jest trudne do wytłumaczenia i na pewno trudne do zrozumienia dla kogoś, kto tego nie przeżył. Taką łączność z ludźmi poczułam dopiero, kiedy trafiłam do szpitala psychiatrycznego i poznałam ludzi, którzy też chorują.
Poznałaś „swoich”.
Dokładnie tak. To przerwało tę moją potworną samotność. Dlatego zawsze będę zachęcać ludzi chorujących psychicznie, by szukali grup wsparcia, by do nich dołączali. W ten sposób można spotkać się z osobami, które są w stanie cię zrozumieć, wiedzą, przez co przechodzisz. Wtedy znika ta przepaść, którą tak mocno się czuje. Bo ja przez lata czułam, że między mną a innymi ludźmi jest właśnie przepaść.
Czy dziś znasz źródło swoich chorób? Czy ta wiedza jest ci do czegoś potrzebna? W książce opowiadasz o tym, że Twoje złe samopoczucie zaczęło się bardzo wcześnie, już kiedy byłaś nastolatką. Wtedy zaczęłaś sięgać po alkohol. Czułaś się gorsza, niewidzialna dla otoczenia rówieśników, niewystarczająco fajna, żeby ktoś chciał się z Tobą kolegować. Dopiero alkohol dawał ci zastrzyk energii, pewności siebie.
Alkohol mnie ośmielał, otwierał, dawał odwagę, poczucie przynależności do grupy. Znikały kompleksy, których miałam bardzo dużo. Bez alkoholu nie umiałam zrobić nic.
Jeśli pytasz o źródło, to powiem, że mam – po terapii – różne przemyślenia na ten temat, ale już nie chcę w tym grzebać, szukać, to mi nie pomaga. Zauważyłam, że szukanie źródeł sprawiło, że znajdowałam jednocześnie wymówki, żeby nie próbować walczyć o swoje zdrowie, życie, żeby nie wychodzić z domu, zapadać się w sobie. Czułam się ofiarą, narastał we mnie żal do wielu ludzi. Wiem, że są osoby, które potrzebują to wszystko ostatecznie nazwać, określić, ja to w pewnym momencie zostawiłam, już się w to nie zagłębiam.
Wspominasz też o tym, że bardzo długo nie potrafiłaś odnaleźć w sobie kobiety. Znalezienie jej i zaakceptowanie było dla Ciebie trudne. Ukrywałaś się pod obszernymi bluzami, celowo się garbiłaś.
Bez wątpienia wpływ na to miała także trauma, o której wspomniałam – bycie ofiarą przemocy seksualnej. Nie chciałam być kobietą. Przez lata wszystkie atuty kobiece skrzętnie ukrywałam. Dopiero mój partner Victor, z którym jestem już 12 lat, pomału mnie ośmielił, po kawałku wydobywał ze mnie kobietę. Przy nim zaczęłam dbać o siebie. Po jakimś czasie sięgnęłam po kosmetyki do makijażu, których nigdy wcześniej nie brałam nawet do ręki. Zaczęłam bawić się makijażem. To było dla mnie odkrycie. Zaczęłam robić sobie zdjęcia. Dekadę później przeżyłam to, co przeżywają normalnie nastolatki. Celebrowanie tego, że jestem dziewczyną, kobietą, było u mnie bardzo opóźnione.
W książce mówisz: „Victor mnie uratował”.
Tak i to nie jest przenośnia. Był moment, kiedy uratował moje życie. Postawił mi ultimatum – albo pójdę się leczyć, albo musimy się rozstać. Przestraszyłam się i trafiłam do szpitala.
Kilka lat wcześniej podobne ultimatum postawiła ci mama – albo pójdziesz na odwyk, albo masz się od niej wyprowadzić.
Tak i wtedy to ona mnie uratowała. Wyobrażam sobie, jak strasznie ciężko było jej wypowiedzieć takie słowa. Jak ciężko musi być matce postawić taki warunek. To był okres, kiedy mierzyłam się z chorobą alkoholową. Dzięki mamie trafiłam na odwyk.
Przestałaś pić, ale nadal nie czułaś się dobrze. Po jakimś czasie okazało się, że twoim problemem nie był jedynie alkoholizm, zdiagnozowano u Ciebie chorobę afektywną dwubiegunową. Jednak przez sześć lat nie zdecydowałaś się na leczenie, cierpiałaś. Dlaczego?
To jest bardzo ważny wątek, o którym chcę powiedzieć. By przestrzec. Po pierwsze, w mojej rodzinie zawsze królowało przekonanie, że jest wiele alternatyw dla medycyny konwencjonalnej i to z nich należy korzystać. Dlatego moi bliscy szukali dla mniej innej drogi niż przyjmowanie leków psychotropowych. Po drugie, w grupie AA trafiłam akurat na fanatyków, którzy powtarzali, że kiedy człowiek bierze jakieś leki, nie jest trzeźwy. To są bardzo niebezpieczne, szkodliwe mity. Ja byłam chora i potrzebowałam farmakologicznego wsparcia. Ale te dwie rzeczy – podejście rodzinne i pogląd ludzi z AA – sprawiły, że próbowałam przetrwać bez fachowej pomocy, bo potwornie bałam się leków. Czytałam dokładnie każdą ulotkę, przerażały mnie skutki uboczne. Przez to rozpoczęcie leczenia tak odwlekło się w czasie. Moje cierpienie mogło być znacznie krótsze. Wiem, że jest wielu ludzi, którzy boją się leków. Tak jak mnie kiedyś przerażają ich skutki uboczne, opinie innych, że to samo zło. Chcę powiedzieć głośno, jasno i wyraźnie – ratowali mnie mama, siostra, tata, ratował mnie Victor, ale ostatecznie moje życie uratowały leki.
Znam stan, kiedy człowiek jest przekonany, że nie ma dla niego ratunku, że już nic mu nie pomoże, że nieuchronnie zbliża się koniec. W chorobach psychicznych takie myśli, uczucia to standard. W pewnym momencie było mi już tak wszystko jedno, że ewentualne skutki uboczne nie miały znaczenia, wtedy w szpitalu podano mi leki. Nie zadziałały od razu, bo one nigdy nie działają od razu, czasem trzeba je też zmienić na inne, ale w końcu – dobrze ustawione – zawsze zaczynają działać. U mnie trwało to dokładnie 21 dni. Nigdy nie zapomnę tej liczby. Po 21 dniach brania leków wstałam i ze szczęścia leciały mi łzy. Zniknął ten potworny natłok czarnych myśli, odeszły te o odebraniu sobie życia. Poczułam, jakby ktoś wyjął ze mnie ten potwornie ciężki głaz, który nosiłam w sobie od lat. Zaczęłam wychodzić z choroby.
Uwierzyłaś, że – jak mówi tytuł książki – będzie lepiej.
Uwierzyłam, że jest dla mnie nadzieja. I nie bez powodu moja opowieść nosi taki tytuł. Chcę, żeby każdy, kto ją przeczyta, uwierzył, że będzie lepiej.
Jaką rolę w twoim życiu odgrywa muzyka?
Jest bardzo ważna, zawsze była, ale dziś jest też sposobem na przetrawienie emocji, przeżyć, pomaga mi trzymać się zdrowo, jest terapią. Wciąż tworzę. Właśnie teraz powstaje nowy materiał, wypuściłam singiel „Boomerang”.
Zaczęłaś też malować obrazy.
Tak i to jest niesamowite. Bo ja zawsze uważałam siebie za osobę niezdolną manualnie. W życiu nie pomyślałabym, że umiem coś namalować, stworzyć obraz. Okazało się, że umiem, a nawet że ludziom się to podoba. Malowanie to dla mnie sposób na poznawanie siebie. I to jest kolejna rzecz, którą chciałabym niepewnym siebie ludziom powiedzieć – nigdy nie mów o sobie, że czegoś na pewno nie umiesz. Ja nigdy w siebie nie wierzyłam. Właśnie się tego uczę. Dziś wierzę, że mogę coś ludziom dać. Coś, co może być dla nich pomocne, ważne, cenne. Dziś myślę, że mam duże, otwarte serce. Jestem wartościowa.
Mika Urbaniak, wokalistka. Jej pierwszy solowy album „Closer” otrzymał w 2010 roku Fryderyka w kategorii album roku pop. W duecie z brytyjskim wokalistą i kompozytorem Victorem Daviesem (prywatnie jej partnerem) nagrała albumy „Follow You”, „Once in a Lifetime” i „Art Pop”. Współpracowała także z Andrzejem Smolikiem, wystąpiła na jego trzech płytach.