1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Swoim bohaterom rzucam kłody pod nogi” – mówi Marta Urbaniak-Piotrowska, autorka książki „One temu winne”

„Swoim bohaterom rzucam kłody pod nogi” – mówi Marta Urbaniak-Piotrowska, autorka książki „One temu winne”

Marta Urbaniak-Piotrowska (Fot. Michał Piotrowski)
Marta Urbaniak-Piotrowska (Fot. Michał Piotrowski)
„U nas w Polsce gloryfikuje się ciężkie stany psychiczne i dobra powieść to taka, po której chcesz sobie podciąć żyły. A ja mam poczucie, że o sprawach poważnych można mówić w lekki sposób. Chcę widzieć pozytywne aspekty życia, a jednocześnie nie tracić głębi przeżyć” – mówi Marta Urbaniak-Piotrowska, autorka książki „One temu winne”.

Właśnie przeczytałam powieść Twojego autorstwa „One temu winne”, która zdecydowanie poprawiła mi nastrój. Uśmiecham się do siebie, wspominając perypetie głównej bohaterki Meg Krajewskiej, specjalistki PR, która postanawia – szokując samą siebie – kontynuować dzieło swojej ciotecznej babki Reginy i razem z nią prowadzić biuro matrymonialne.
Chciałam, żeby moja książka była dla czytelniczek chwilą oderwania się od codzienności, żeby była iskierką czegoś pozytywnego, krzepiącego i lekkiego w życiu. Chciałam też, żeby i mnie ta powieść podnosiła na duchu, żeby chciało mi się ją pisać i żebym dobrze się bawiła przy okazji. Zwłaszcza że, gdy nad nią pracowałam, wciąż trwała pandemia, a mam tendencje do wpadania w depresyjne nastroje.

Da się żyć bez miłości, chociaż gorzej się wtedy oddycha” – to zdanie utkwiło mi w głowie po przeczytaniu książki. Jest ono kluczowe?
Po wydaniu książki dostaję różne informacje zwrotne i obserwuję, że każdy wyłapuje coś innego – czasem jest to coś przypadkowego, a czasem coś, co dobrze przemyślałam. Zdanie, które przytoczyłaś, jest raczej tym ważniejszym, bo taki jest wydźwięk mojej książki. Możemy je uczynić kluczowym. Nie urodziłam się z wiedzą, że bez miłości trudniej się żyje, jest to refleksja, która przyszła wraz z wiekiem i pracą nad sobą.

Jak to się stało, że zadebiutowałaś jako autorka powieści?
Od zawsze chciałam tworzyć powieści, pierwsze pisałam jako dziecko w okropnych niebieskich zeszytach, które pamiętamy z dawnych czasów. Potem podejmowałam wiele nieudanych prób. Podjęcie decyzji o pisaniu – a przede wszystkim dokończeniu – tej powieści wymagało ode mnie dużo wcześniejszej pracy nad sobą. Musiałam zmierzyć się z lękiem. Bo towarzyszył mi wielki lęk, że mi się nie uda, że książka się nie spodoba, że wymyśliłam sobie marzenie, które tak naprawdę jest mrzonką. To była moja główna bariera przed napisaniem powieści. Samo pisanie zajęło mi rok codziennej pracy po parę godzin. Nie mogło ich jednak być zbyt dużo, na przykład dziesięć, jak mi się zdarza przy pracy dziennikarskiej. Odkryłam, że wymyślając bohaterów i ich losy, też je przeżywam i – co więcej – one filtrują się przez moje ciało. W godzinę na przykład napisałam prolog, który jest króciutki, ale traktuje między innymi o samobójstwie, i potem przez resztę dnia leżałam na kanapie, zastanawiając się, dlaczego nie mam siły podnieść ręki. Przekonałam się, że jest to intensywna praca nie tylko na poziomie intelektu, ale też ciała i emocji. To jest bardzo absorbujący proces. Część pisarzy mówi, że zaczynają im się przydarzać historie ich bohaterów, jakby ściągali je z jakiegoś pola czy przestrzeni kosmicznej. Poszłam na przykład do pijalni ziół, zamówiłam przypadkowy napar dnia i nagle poczułam takie rozmarzenie i błogość, jakby Regina, bohaterka mojej powieści, przygotowała mi jakieś swoje tajemnicze ziółka. Pisanie powieści było dla mnie intensywnym procesem – czasem spalającym, czasem uskrzydlającym, ale był to duży wysiłek. Może zabrzmi to trochę metafizycznie, ale mam wrażenie, że ja nie do końca wymyśliłam moje bohaterki, ale w jakiś sposób je ściągnęłam. Tak jakby ich historia się już gdzieś przydarzyła, a ja ją tylko spisałam.

Czy w książce jest dużo skrawków z Twojego życia?
Trochę. Mówi się, że pierwszą książkę pisarz pisze o sobie, więc bałam się, że odbiorcy uznają, że Meg, główna bohaterka, jest mną – a nie jest. Moje cechy mają różni bohaterowie. Żeby na to odpowiedzieć, jedną z epizodycznych postaci – szefową Meg, która ją zwalnia z pracy, nazwałam swoim imieniem i nazwiskiem. W powieści są też kawałki życia różnych moich znajomych. Kiedy słyszę od kogoś zabawną historię, od razu zapisuję ją w telefonie. Mam tych notatek wiele i ciągle je robię. Mam nadzieję, że wykorzystam je w kolejnych książkach, bo są świetne.

Praca dziennikarki przede wszystkim odzwierciedla rzeczywistość – ludzi, ich przekonania, życiorysy, nurty, tendencje. Pisarka ją tworzy. Miałaś trudność z przejściem do innego rodzaju twórczości?
Kiedy zaczęłam pisać powieść, pomyślałam: „Dlaczego przez tyle lat pozbawiałam się tej przyjemności?!”. Okazało się, że superlekko mi to przychodzi. Dziennikarstwo pomogło mi w urealnieniu wymyślonego świata. Musiałam też zrobić trochę researchu – pojechałam na przykład do biura matrymonialnego do Lublina, gdzie pani Rena Wojtysiak opowiedziała mi historie, które zainspirowały mnie podczas pisania powieści. Byłam tam też świadkinią jej dwóch swatań. Jeden z panów miał 85 lat i na koniec życia nie chciał być samotny – chciał mieć jakąś bliską duszę obok siebie, a biuro matrymonialne wydawało mu się najodpowiedniejszym miejscem, by ją znaleźć.

Skąd pomysł na historię? Meg po przeżytym osobistym dramacie rzuca wielkomiejski świat randkowych aplikacji i aktywuje staroświeckie biuro matrymonialne, które kiedyś prowadziły trzy siostry, na których ciążyła klątwa miłości tak nieszczęśliwej, że ich wybranków spotykała nawet śmierć.
Zalążkiem pomysłu było biuro matrymonialne, a wzięło się stąd, że mój znajomy zapisał się do Biura Matrymonialnego Queer dla gejów i lesbijek. Najpierw zainteresowała mnie sama koncepcja takiego miejsca. Bohaterki pojawiły się później, chciałam, by ich cechy były kontrastowe, by mogły od siebie czerpać. Robiłam im zresztą m.in. skomplikowane testy na podstawie książki „Twój psychologiczny autoportret” Johna M. Oldhama i Lois B. Morris. Gdy je dzięki temu poznałam, mogłam poprowadzić fabułę. Wiedziałam, jak zareagują na konkretne wyzwania, które im rzucę.

A jak można odczytać klątwę, która ciąży nad główną bohaterką?
W mojej książce klątwa ma wymiar magiczny, ale myślę, że da się ją przełożyć na realny świat. W końcu nad wieloma współczesnymi kobietami ciąży „klątwa” w postaci tego, że wciąż wybierają dla siebie niewłaściwych mężczyzn, nie są w stanie wyjść poza schemat i dostrzec tych, z którymi byłoby im po prostu dobrze. To jest to zdanie, które często słyszymy: „On jest taki dobry, ale nie czuję chemii”. Tymczasem artykuły o związkach z narcyzem na portalu zwierciadlo.pl biją rekordy popularności. Wiele z nas myli niepokój z zakochaniem, a ta osławiona „chemia” to znak, że powinnyśmy uciekać, gdzie pieprz rośnie. Oznacza nic innego jak to, że uaktywnił się nasz skrypt, a różne doświadczenia z dzieciństwa sprawią, że na pewno nie będziemy w tym związku szczęśliwe. Zresztą dokładnie takie przemyślenia ma moja książkowa Regina: „Paradoksalnie wszystkie te samotne osoby, jakby kierując się niezwykle złośliwym szóstym zmysłem, bardzo często wybierały sobie partnera, przy którym mogłyby się poczuć jeszcze bardziej samotne. Wystarczyło jedno spojrzenie na fotografię i bezbłędnie wskazywały kogoś, kto mógłby je bezbłędnie utwierdzić w ich własnym dramacie. Z kim mogłyby żyć długo, ale nieszczęśliwie”.


To, co sprawia, że Twoja książka porywa i wciąga, to poczucie humoru, barwność fabuły, ale też warstwa ważnych życiowych prawd.
Fajnie, że to zauważasz. Moim zdaniem zwłaszcza u nas w Polsce gloryfikuje się ciężkie stany psychologiczne i dobra powieść to taka, po której chcesz sobie podciąć żyły. Są w niej obowiązkowo traumatyczne przeżycia, dużo smutku i szarości, a ja mam poczucie, że o sprawach poważnych można mówić w lekki sposób – to jest duża wartość, żeby widzieć pozytywne aspekty życia, a jednocześnie nie tracić głębi przeżyć. Życie bywa trudne, ale nie musimy się zapadać w jego mrok.

Czytając powieść „One temu winne”, można poczuć lekkość bytu.
Tego też się musiałam nauczyć, to jest efekt lat mojej terapii. Pamiętam jej kluczowy moment, kiedy moja terapeutka powiedziała, żebym od tego momentu patrzyła na świat drugimi oczami – które dostrzegają, że jest też dobrze i wcale nie muszę się tarzać w cierpiętnictwie. Często łatwiej się umartwiać, a dobrze by było, jakbyśmy umiały czuć też lekkość, bo życie może być – mimo naturalnych trudności – po prostu fajne.

Pozytywnym przesłaniem książki są koleje losu głównej bohaterki, która przeżywszy „piękną” katastrofę, kiedy w atmosferze skandalu traci pracę oraz z równym hukiem narzeczonego tuż przed ślubem, zaczyna krok po kroku życie w nowej rzeczywistości. Zderzyłaś tu współczesny świat blichtru i pozorów ze światem Reginy, którym rządzą intuicja, chaos i miłosne eliksiry przechowywane w lepkich od kurzu flakonach. To było zamierzone?
Zderzenie tych dwóch światów wymyśliłam kiedyś na potrzeby serialu, który nie powstał – zamiast niego napisałam tę powieść. Wtedy nie miałam jeszcze dobrze osadzonej w sobie Reginy – kobiety u schyłku życia, która w młodości przeżyła tragiczną miłość, ale jest obdarzona darem niezmąconej Pewności, kiedy dobiera innych ludzi w szczęśliwe pary. Gdy zaczęłam nad nią pracować, pojawiła się we mnie zupełnie nowa przestrzeń, mam wręcz poczucie, że się nią stałam albo odkryłam jej cechy, które miałam, choć nie zdawałam sobie z nich sprawy. Tak jak jej robi mi się słabo, kiedy widzę Excela. Też uwielbiam kolorowe ciuchy i jestem bałaganiarą, a moim drugim imieniem jest „chaos”. Mam wyostrzoną intuicję, która potrafi mnie przestrzec, żebym nie jechała szybko samochodem, bo potem okazuje się, że odpada w nim koło. Mam też w sobie mnóstwo jej dziecięcego zachwytu, gdy na przykład idę w maju przez pachnący bzem park. Wyczuwam ludzi. Udało mi się też z sukcesem skojarzyć dwie pary! Myślę, że wiele jest zjawisk, którymi nie zajęła się jeszcze nauka, ale to nie znaczy, że nie są one prawdziwe. Wydaje mi się, że coraz więcej kobiet, podobnie jak Regina, stara się podążać za tym, czego nie można uchwycić materialnie. Chciałam te dwa światy skontrastować i pokazać, że warto w sobie zaimplementować podejście Reginy.

Dlaczego słowo o Pewności w odniesieniu uczuć Reginy piszesz z wielkiej litery?
Bo ono zasługuje na wielką literę. Do tej Pewności wszystkie mamy dostęp, chodzi o to, żeby zaufać kobiecej mocy, zaufać intuicji, zaufać swojemu ciału, które podpowiada, jak się przy kimś czujemy. Jeżeli mamy ze sobą kontakt, odczuwamy że jesteśmy spięte lub że jest nam przyjemnie. Kiedy racjonalizujemy wybory, nie doceniając swoich uczuć, nie wychodzimy na tym korzystnie.

„One temu winne” jest powieścią o kobiecości, ale nie ukazanej w opozycji do męskości. Nie ma tu motywu walki, jest moc wewnętrzna.
Cieszę się, że mam ten zaszczyt przeżywać życie w ciele kobiety. Lubię kobiecość i nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej, ale motyw walki z męskością jest mi, niestety, bliski. Pracuję nad tym, żeby dostrzec, że nietoksyczna męskość i nietoksyczna kobiecość się uzupełniają. Jak każda z nas mam też w sobie męski pierwiastek, który może wzmacniać i dawać pęd do działania, i może to właśnie dzięki niemu skończyłam tę książkę. Kiedyś miałam w sobie dużo lęku przed mężczyznami, niechęci do nich. Praca nad sobą pozwoliła mi zmienić te przekonania i dopiero wtedy mogłam poznać mojego męża, reprezentującego męskość, która bardzo mi się podoba. Chciałabym, żeby moja książka gloryfikowała kobiecość, ale i pokazywała, że męskość i kobiecość to dwie siły, które są od siebie współzależne.

Istotnym wątkiem książki jest rytuał podniesienia sp
ódnicy – anasyrmy. Akt dobrowolnego obnażania waginy występujący w różnych okresach historycznych i różnych miejscach na świecie miał wzmacniać urodzajność gleby czy szczęśliwie sprowadzać mężczyzn z polowania lub wojny. Skąd pomysł, żeby zaprosić go do życia Meg?
Dawno temu robiłam wywiad dla miesięcznika „Sens” z Catherine Blackledge, autorką książki „Wagina. Sekretna historia kobiecej siły”, i to ona jako pierwsza opowiedziała mi o anasyrmie. Bardzo mnie to wtedy zafascynowało. Mało o tym rytuale się mówi, więc w popularnej książce chciałam go spopularyzować. Oczywiście motyw, że kobiety obnażają wulwy, sam w sobie jest dosyć śliski. Ja jednak nie chciałam go obśmiać. Dlatego zgłębiłam temat, rozmawiałam na przykład ze znajomą artystką współpracującą z Iwoną Demko, twórczynią słynnego Pomnika Wilgotnej Pani, który ostatnio wywołał ogromne zamieszanie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Wyjaśniła mi, o co chodzi z anasyrmą i jak ona to odczytuje na poziomie kobiecości. W skrócie – zamiast poczucia wstydu związanego z cielesnością, co jest kulturowo wdrukowane w każdą z nas, warto, byśmy kultywowały dumę i radość z posiadania takiego, a nie innego ciała.

Dla Meg – zdaje się – to doświadczenie stało się wyzwalające, od tego momentu fabuła jeszcze bardziej przyśpiesza. Jak do tego podchodzisz?
Podoba mi się myślenie, że mamy taką supermoc w sobie i różne są sposoby jej manifestacji. Samo to poczucie jest bardzo wyzwalające, staram się je w sobie kultywować, zwłaszcza w słabszych momentach. Świadomość, że mam w sobie moc, którą jest kobiecość, i nie muszę walczyć, daje ogromną siłę. Anasyrma jest na drugim biegunie tabuizowania ciała, postrzegania go jako grzesznego i wzbudzającego wstyd. Ten rytuał pokazuje je jako świętość – kobiety podnoszą spódnicę i marynarze wracają bezpiecznie do portu. Chciałam pokazać, że na cielesność można spojrzeć inaczej – to może być nawet droga do transcendencji.

Marta Urbaniak-Piotrowska, pisarka, dziennikarka, redaktorka portalu zwierciadlo.pl. Właśnie zadebiutowała powieścią „One temu winne”.




Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze