1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

„Nie mam poczucia, że mogłabym więcej, że powinnam więcej, bo na więcej mnie stać”. Jowita Budnik w wywiadzie o swoich rolach w filmach i teatrze

Jowita Budnik (Fot. Grażyna Gudejko)
Jowita Budnik (Fot. Grażyna Gudejko)
Cała Polska znała ją jako nastoletnią Martę z serialu „W labiryncie”. Chwilę później Jowita Budnik zdecydowała, że nie będzie już grać. Dziś sama jest mamą dwóch nastolatek, a tamtą decyzję, choć zweryfikowało ją życie, nadal uważa za wyjątkowo rozsądną.

Lubi Pani grać policjantki? Najpierw była Pani bohaterka z thrillera „Jeziorak”, od niedawna jest też Mira z „Szadzi”. Teraz w najnowszym serialu „#BringBackAlice” prowadzi Pani śledztwo w sprawie zaginięcia nastolatki.
Tak naprawdę, chronologicznie „#BringBackAlice” kręciliśmy przed „Szadzią” i pamiętam, że bardzo się z tej propozycji ucieszyłam. Miła odmiana po serii ról mam, żon, cioć, często kobiet w jakiś sposób złamanych, które wiele muszą na swoich barkach udźwignąć. A tutaj nagle pani komisarz Werner, profesjonalistka na wysokim stanowisku, o której życiu prywatnym praktycznie nic nie wiemy. Mam nadzieję, że nie zdradzę za dużo, ale wiem, że w pierwszych wersjach scenariusza była tylko funkcjonariuszka młodsza stopniem, a jej przełożonym miał być mężczyzna. Na szczęście czasy się zmieniają, w scenariuszu pojawiła się pani komisarz i dzięki temu ja dostałam szansę, żeby ją zagrać.

Od razu też podkreślę, że jestem w całej tej historii postacią drugoplanową. Scenariusz oparto przede wszystkim na postaciach młodych ludzi. Na planie cały czas myślałam, że to jest historia, która pewnie się spodoba moim córkom i ich znajomym. Chociaż z pewnością jest dla widzów trochę starszych niż moja młodsza, 13-letnia córka. Nie zdziwię się, jeśli serial będzie miał znacznik 16+.

Serialowi bohaterowie to licealiści – dzieciaki ludzi bogatych i wpływowych – którzy potrafią korzystać z uroków życia. Są tu więc wielkie pieniądze…
I alkohol, i narkotyki, i seks.

Oglądając ten serial, nie mogłam przestać myśleć o tym, co właściwie znaczy kategoria „młody dorosły”. No bo kiedy rodzice powinni przestać traktować córkę czy syna jak dziecko? I też, na ile da się jeszcze wychowywać 17- czy 18-latków?
Nie mam tu gotowych odpowiedzi, zwłaszcza że to, czy projekt pod tytułem „wychowanie” się powiedzie, będzie wiadomo za lat kilka, jeśli nie kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt.

To, czego jestem pewna, to że powinno się traktować młodych ludzi poważnie. Jestem za sporą dozą wolności, która jest moim zdaniem niezbędna, żeby wejść w dorosłość. W serialu mamy pokazaną dużą wolność imprezowo-używkową, ale w życiu nie o taką wolność mi chodzi.

Jowita Budnik w serialu „#BringBackAlice” dostępnym na HBO Max. (Fot. materiały prasowe) Jowita Budnik w serialu „#BringBackAlice” dostępnym na HBO Max. (Fot. materiały prasowe)

To w którym obszarze ta wolność jest Pani zdaniem najważniejsza?
Jestem trochę przerażona zasadami, które są tak powszechne, że wydają się oczywiste. Dzisiaj nastolatkowie, paradoksalnie nawet ci, którzy tak ostro imprezują, w ogóle nie są panami swojego życia. Patrząc na najmłodsze pokolenia – chodzi mi o takie uogólnione spojrzenie – widzę, że ich samodzielność została ograniczona prawie do zera. Dużo jest na przykład dzieciaków do czasów późnego liceum wożonych z miejsca na miejsce przez rodziców. Rozumiem, że wynika to ze względów praktycznych, ale mam wrażenie, że na dłuższą metę ten model szkodzi młodym, dlatego mam zupełnie inne podejście. Mieszkamy pod miastem i moje córki zazwyczaj podróżują same pociągami i komunikacją miejską, nie licząc na to, że dorośli je zawsze gdzieś zawiozą, podwiozą, skądś odbiorą. Wprowadzałam te zasady konsekwentnie z nadzieją, że z tego urodzi się samodzielność i umiejętność odpowiadania za siebie. Bo przecież nie da się hipotetycznie opowiedzieć młodemu człowiekowi o ponoszeniu konsekwencji swoich decyzji.

A już koszmarem są dla mnie dzienniki elektroniczne. Wiem, jestem tu w mniejszości, pamiętam, jak protestowałam przeciwko wprowadzeniu tego typu rozwiązań i jak rodzice i nauczyciele patrzyli na mnie, jakby mi odbiło. Usłyszałam, że przecież tak będzie łatwiej. No dobrze, ale komu będzie łatwiej? Jeśli szkoła z rodzicami kontaktuje się z pominięciem dziecka, odbiera mu tym samym podmiotowość w jego najważniejszym obszarze życia.

Przepraszam za sformułowanie, ale „za moich czasów” było jednak tak, że jeżeli dostałam złą ocenę czy zwagarowałam, musiałam sama wybrać jakąś strategię działania. Zdecydować, czy ukradnę dziennik i sobie te godziny usprawiedliwię, czy załatwię lewe zwolnienie, czy się jednak przygotuję, pogadam z nauczycielem. Każda decyzja – czy zła, czy dobra, czy mądra, czy głupia – była jakimś rozwiązaniem i potem trzeba było ponieść jej konsekwencje.
Teraz 16-latka jeszcze nie dojdzie do szkoły, a ja już mam informację, czy się spóźniła, czy była nieprzygotowana. I to się dzieje za jej plecami. Uczeń jest ostatnim, najmniej istotnym ogniwem w tej całej „zabawie”, od niego już nic nie zależy.

Jeśli dodać do tego social media, przez które nawet małe dzieci są często niewolnikami swojego wizerunku – czy też różnych wizerunków, w zależności od okazji i odbiorców – wszystkich tych lajków, zasięgów, popularności, to tej prawdziwej wolności zostaje jak na lekarstwo.

Jak Pani pamięta nastoletnią siebie?
Jakkolwiek by to w tym momencie zabrzmiało, byłam wyjątkowo rozsądną młodą osobą. (śmiech) Dużo czasu spędzałam na planach, otaczali mnie ludzie w wieku dużo starszych kolegów, w wieku moich rodziców, dziadków, w dodatku traktujący mnie poważnie, bo razem pracowaliśmy. Żyłam więc trochę w dorosłym świecie, choć przecież jednocześnie chodziłam normalnie do szkoły, miałam znajomych rówieśników. Tak czy inaczej, nieszczególnie interesowało mnie ekstremalne przekraczanie granic, najwyraźniej rzeczywistość, w której na co dzień funkcjonowałam, zaspokajała moją ciekawość świata i próbowania nowych rzeczy.

Uważam więc, że byłam rozsądnym młodym człowiekiem i chyba najlepiej świadczy o tym fakt, że po całym dzieciństwie spędzonym na graniu zdecydowałam, że dosyć tego, teraz to się będziemy uczyć na uniwersytecie, a nie grać.

Czyli Pani, dwukrotna laureatka Złotych Lwów, uważa, że to była rozsądna decyzja, żeby nie iść do szkoły teatralnej czy filmowej i nie szukać dla siebie ról?
Wybrałam stosowane nauki społeczne, zrobiłam dwie specjalizacje: „negocjacje, mediacje, rozwiązywanie konfliktów” oraz specjalizację psychoterapeutyczną. Obydwie mi się w życiu przydały, mam zresztą w ogóle teorię, że wszystko, czego się po drodze uczymy, jakoś nam się potem przyda.

A odpowiadając na Pani pytanie: tak, mogę mówić, że to była mądra decyzja. Do dzisiaj ją sobie chwalę, ale też warto zauważyć, w jakich czasach ją podejmowałam. Początek lat 90. i ustrojowa transformacja to był z jednej strony moment wielkich możliwości, z drugiej – akurat dla aktorów nie był to łaskawy czas.

Śledziłam losy trochę starszych ode mnie kolegów i koleżanek i widziałam, jak wiele osób naprawdę utalentowanych – podejrzewam, że dużo bardziej niż ja – prawie nic nie robiło. W polskim kinie panował kompletny zastój, rocznie powstawało pięć filmów na krzyż. Rządziło kino w stylu Władysława Pasikowskiego, w pewnym sensie świetne, ale grali tam twardziele i modelki, na pewno nie było w nim miejsca dla kogoś takiego jak ja. „Ekstradycja”, „Psy” – no gdzie tam ja?

Miałam więc robić karierę w jednej z ogromnych korporacji, takie były plany, ale ponieważ mój ówczesny chłopak pracował w agencji aktorskiej, dowiedziałam się, że jest tam akurat praca i że można ją pogodzić z dziennymi studiami. Dogadaliśmy się, jak mogłabym mu pomóc. Gdyby pracował w sieci sklepów z tkaninami, wylądowałabym pewnie w tym sklepie, czysty przypadek. To miało być dodatkowe źródło utrzymania dla studentki, epizod. Tylko że ten epizod się rozwinął i trwał 21 lat.

Tymczasem plan, żeby zrezygnować z grania, ostatecznie się nie powiódł. Pamiętam, jak wspominała Pani o swoich pierwszych przypadkowych spotkaniach z Krzysztofem Krauzem i Joanną Kos-Krauze. Najpierw zastąpiła Pani w epizodzie aktorkę, której coś wypadło. Innym razem podrzucała Pani zza kamery tekst aktorowi na zdjęciach próbnych, i to Pani, a nie on, dostała rolę. Kolejne główne postaci w filmach Krauzów były już napisane z myślą o Pani.
Jak dzisiaj to wspominam, to wydaje mi się to nawet zabawne. Brałam miesiąc urlopu w pracy, jechałam na zdjęcia, a potem natychmiast wracałam za biurko i nadrabiałam zaległości w agencji. Pamiętam, jak w sobotę w Gdyni odebrałam Złote Lwy dla najlepszej aktorki za „Plac Zbawiciela”, a w poniedziałek siedziałam już w Warszawie i ogarniałam kalendarze moich gwiazd. To mi się z niczym nie kłóciło, dwa światy, które trzeba było połączyć, i tyle.

Brzmi to tak, jakby Pani za tym tęskniła.
Uwielbiałam pracę w agencji, okazała się bardzo przyjemna i myślę, że robiłabym to do końca mojego zawodowego życia, gdyby nie pewne okoliczności.

Czyli?
To się skończyło przy „Papuszy”. Poprzesuwały się terminy zdjęć, wszystko się przedłużyło. Musiałam wziąć wolne na parę miesięcy – byłam w trakcie pracy nad rolą, uczyłam się wtedy romskiego, pracowałam nad swoim ciałem i nie mogłam się przełączyć z jednego typu zadań na drugi jak gdyby nigdy nic. Chociaż i tak, kiedy po skończonych zdjęciach wreszcie wróciłam do biura, wydawało mi się, że jeszcze tak się da, jakoś to będzie. Nie przewidziałam jednego – że film będzie miał aż tak intensywne życie festiwalowe. Zjechał cały świat, głównie jeździli z nim Joanna z Krzysztofem, ale Krzysztof już chorował… Joanna ogarniała więc ważniejsze festiwale, no i ja też musiałam czasem zamiast nich jeździć.

Praca agenta aktorskiego nie jest pracą, którą wykonujesz, akurat jak masz na to czas. Tu dostępność jest kluczowa, trzeba być pod telefonem, w tej samej strefie czasowej, na bieżąco ze sprawami podopiecznych. A ja byłam akurat w Azji albo Ameryce Południowej. Dotarło do mnie, że tego nie da się już pogodzić. Poszłam wtedy do Jurka Gudejki, mojego szefa, i powiedziałam: „Jurek, czy ty sobie wyobrażasz, że ja teraz odejdę z agencji, że będę aktorką? Czy ja się z tego będę w stanie utrzymać, żyć?”. Usłyszałam: „Nie martw się, coś wymyślimy”. Jurek potem mówił różnym producentom: „Ta pani już dla nas nie pracuje, teraz my pracujemy dla tej pani”. (śmiech) Przemieniłam się z agentki Agencji Gudejko w aktorkę Agencji Gudejko. Po czym, oczywiście, przeżyłam chwile potwornej zawodowej posuchy. Wszystko, czego się bałam, się sprawdziło: idealny przykład tego, jak nieprzewidywalnym zawodem jest aktorstwo. Nie znasz dnia ani godziny.

I też zawodem, w którym dotyka się trudnych emocji. Tak się składa, że w Pani dorobku sporo jest ról ciężkich, mocno, wydawałoby się, obciążających.
Po „Placu Zbawiciela” ludzie myśleli, że powinnam sobie zafundować co najmniej sanatorium albo porządną terapię, żeby się odkleić od traumy. Ale u mnie to tak nie działa. Kiedy jestem skupiona na filmie, to naprawdę jestem na nim skupiona, natomiast potem nie mam problemu, żeby wrócić do własnego życia. Trzeba wyjść z psem, ugotować dzieciom obiad, zrobić pranie. Nie ma czasu, żeby się zastanawiać, czy została mi w sercu jakaś zadra. A sądząc po tym, że od lat gram trudne role i, mimo to, jestem w niezłej kondycji psychicznej, widocznie jednak nie zostaje.

Ta odporność wynika z siły charakteru?
Tak, uważam, że jestem silna. Nie najgorzej radzę sobie z przeciwnościami losu i porażkami. Tak jak zresztą z sukcesami, bo one też wymagają, moim zdaniem, jakiegoś rodzaju odporności. Stosunkowo trudno zachwiać moją wewnętrzną równowagą, nie wyobrażam sobie, że popadam w samozachwyt, bo tak mi po jakimś sukcesie odbiło. Tak jak nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł mnie zdyskredytować do tego stopnia, żebym kompletnie przestała sobie i w siebie wierzyć. Czuję się dosyć mocna wewnętrznie.

Zawdzięcza to Pani bardziej sobie czy wychowaniu?
Byłam kochanym dzieckiem, z poczuciem bezpieczeństwa, ale też właśnie bardzo samodzielnym. Wcześnie miałam okazję się przekonać, że szybko się uczę, że sobie radzę na różnych polach.

Nieraz słyszałam, że mam męskie cechy, teraz już wiadomo, że to nie są męskie cechy, że były tylko mężczyznom przypisywane. Mówię na przykład o pewności siebie. Może nie apodyktyczności, ale nie wycofuję się ze swoich pozycji, jeśli nie ma do tego powodu. No i zawsze siebie lubiłam. Oczywiście z pełną świadomością, że mam słabsze strony, że nie wszystko jest we mnie fajne. Mam spore poczucie własnej wartości, jednocześnie czuję, gdzie jest moje miejsce. Nigdy nie planowałam, że oto teraz wyjadę i zawojuję świat.

Nie, nie uważam, żeby zawojowanie świata było czymś dla mnie. Nie czuję się ani niedoceniona, ani przeceniona, nie mam poczucia, że mogłabym więcej, że powinnam więcej, bo na więcej mnie stać.

Dlaczego jako mała dziewczynka poszła Pani do ogniska teatralnego u państwa Machulskich? Skąd wziął się taki pomysł?
Nie poszłam tam sama, pani od polskiego na egzaminy do ogniska nie zawiozła tylko mnie, ale całą naszą grupę. Wzięła wszystkie dziewczynki, które chodziły do kółka teatralnego, i myśmy się do ogniska wszystkie dostały. Swoją drogą doświadczenia z występowaniem mam nawet z takich czasów, z których ledwo co pamiętam. Jak tylko znalazłam się tam, gdzie można było wystąpić, to występowałam. W żłobku, w przedszkolu, w szkole na akademiach. Bo się nie wstydziłam, mogłam wyjść i powiedzieć przed całą szkołą wiersz i nic mnie to nie kosztowało. Czy to robiłam dobrze, nie wiem, ale na pewno robiłam to chętnie. Śmiały mały człowiek. Ja nie wyjdę? Oczywiście, że wyjdę i coś zaproponuję.

Gdyby córki przyszły do Pani i powiedziały, że chcą być aktorkami, odradzałaby im to Pani czy do tego zachęcała?
Nigdy w życiu nie powiedziałabym swoim dzieciom, czym mają albo czym nie mają się zajmować w dorosłym życiu.

A jakie znaczenie ma to, że jest Pani mamą dwóch dziewczyn?
Kiedy byłam z pierwszą córką w ciąży, chciałam mieć po prostu zdrowe dziecko. A jak urodziła się dziewczynka, to potem chciałam mieć drugą. Teraz uważam, że się nadaję wyłącznie na matkę córek, nie znam instrukcji obsługi synów.

Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że rzeczywistość zmienia się jednak w dobrym kierunku. Staram się córkom przekazać, że płeć ich nie determinuje, a sporo ograniczeń jest przede wszystkim w głowie. I wierzę, że jeśli nasze pokolenie przestanie myśleć o szklanych sufitach, tylko zacznie walczyć o swoje, to całkiem możliwe, że one będą żyły już bez nich.

Po tych wszystkich latach – filmach, serialach i nagrodach – mogłaby Pani żyć bez grania?
Pewnie! Jestem sobie w stanie wyobrazić, że telefon z propozycjami przestaje dzwonić, a ja zaczynam się zajmować czymś zupełnie innym. Wyobrażam sobie życie bez aktorstwa, liczę się ze zmianą. Uważam, że nie powiedziałam jeszcze w życiu ostatniego słowa.

Jowita Budnik na dużym ekranie zadebiutowała w „Kochankach mojej mamy”, reż. Radosław Piwowarski (1985). Przez 21 lat pracowała jako agentka aktorska, a od 2005 roku grała główne role u Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze. Za dwie z nich (w filmach „Plac Zbawiciela” i „Ptaki śpiewają w Kigali”) nagrodzono ją Złotymi Lwami.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze