Tak jak emancypujemy się dziś w obszarze seksualności, tak samo będziemy musieli zająć się naszą duchowością. Inaczej stracimy coś bardzo ważnego – ostrzega w kolejnym odcinku „Niezbędnika nowoczesnej dziewczyny” Marta Niedźwiecka.
Rzadko spotykam się z tym, by psychoterapeuci czy psychoterapeutki, opowiadając o swojej pracy, używali słowa „dusza”. Dlatego ucieszyłam się, kiedy przeczytałam, jak wypowiadasz je w książce Zofii Krawiec „Szepczące w ciemnościach”.
Zobacz, do czego to doszło – „psyche” z greckiego znaczy właśnie „dusza”, a „psychologia” to nauka o duszy, ale jak spytasz w jakiejś uczelni czy na akademii, gdzie tę psychologię wykładają: „Drodzy państwo, czy my tutaj mówimy o duszy?” – to wszyscy popukają się w czoło.
Słowo „dusza” stało się jakieś takie… wstydliwe.
Najpierw zostało zawłaszczone przez Kościół katolicki jako coś, co musi być związane z instytucjonalną religią, a potem, gdy siła Kościoła zaczęła maleć – skompromitowane jako coś obciachowego, newage’owy natchniony przekaz. A przecież to prawdopodobnie najbardziej zbliżona do idei Platona część nas. Nie wiem, czy mamy duszę, ale wzorem Pascala bym się założyła, że warto wierzyć, że ją mamy. Nawet jeśli będziemy ją konceptualizować różnymi nowoczesnymi słowami jak „self” czy „jaźń”…
Jak „świadomość”?
Świadomość to „jestem i wiem, że jestem”, tymczasem dusza to zarówno to, co świadome, jak i nieświadome, czyli „nie wiem, że jestem, ale nadal jestem” oraz zbiorowe nieświadome, bo przecież ja nie jestem tylko sobą, jestem też moją babką, prababką i praprababką, całą historią kraju, w którym żyję, i całą kulturą kontynentu. W tym znaczeniu dusza byłaby czymś, co jest większe niż jednostkowe ego, większe niż „ja”.
Zobacz, nam się intelektualnie opłaca uznać, że mamy w sobie coś – instancję, która jest większa niż partykularne interesy. Że w naszym życiu mogłoby chodzić o coś więcej niż odniesienie sukcesu, zarabianie pieniędzy albo bycie sławnym. To tworzy zupełnie nową ramę dla naszego ludzkiego doświadczenia, niezwiązaną z instytucjonalną religią.
Czasem spotykam ludzi, którzy, jak to się mówi, „mają wszystko” – osiągnęli to, co da się osiągnąć materialnie, mają prestiż i perspektywy. A jednak odczuwają głód treści i sensu, który nie daje się uciszyć kolejnymi zakupami, zbudowaniem jeszcze jednej firmy lub wejściem na ośmiotysięcznik. Niezależnie od tego, czy nazwiemy ją „self” czy „duszą”, to jest ta część nas, która potrzebuje czegoś mniej doczesnego, niematerialnego. Potrzebuje na przykład czegoś, co nazywa się numinosum, czyli połączenia tremendum – czegoś przerażającego – i fascinosum – czegoś pociągającego; doświadczenia piękna i grozy w jednym.
Wdrapałaś się kiedyś na taką górę, że byłaś kompletnie zrypana i nie wiedziałaś, gdzie jesteś, a jednocześnie miałaś poczucie, że to, co dookoła, jest potężniejsze od ciebie? Że jesteś jedynie małym paprochem, który jest też tego czegoś częścią, a to wszystko razem było tak przejmujące, że chciało ci się płakać? To jest właśnie numinosum.
Często mam tak z żywiołem wody. Kiedy obserwuję ogromne, wzburzone fale, które jednym liźnięciem mogłyby mnie zmieść z powierzchni ziemi, to jest to dla mnie straszne i piękne jednocześnie.
Też tak mam z wodą, kiedy nurkuję. Jej ogrom, jej głębia mnie porażają i fascynują. W takich momentach czujesz, że to coś cię karmi. Co? Przecież ja nic wymiernego od wody nie dostaję, ona odżywia duszę albo jakiś fragment mnie, który nie jest zainteresowany pieniędzmi, osiągami, czymś, co mogę sobie wpisać do CV.
Poezja też ma w sobie coś takiego, chyba generalnie sztuka. Kiedy czytasz podręcznik akademicki czy nagrodzoną książkę, to gdzieś tam myślisz sobie: „Sięgam po takie rzeczy, to znaczy, że jestem erudytką” albo: „Będzie z tego wiedza, którą wykorzystam w życiu”, a jak sięgasz po tomik poezji, to jest to absolutnie nieproduktywne. I dla mnie to jest to jedna z ważniejszych aktywności, jakie można podejmować w życiu.
Czytać poezję?
Czytać poezję, medytować, modlić się, tańczyć, śpiewać. To robi nam takie niesamowite rzeczy. Wyjmuje nas z naszego stałego kontekstu, przenosi w obszary o innych zasadach, budzi wyobraźnię, porusza emocjonalnie, pozwala przeżywać rzeczy, na które zupełnie nie ma miejsca w naszym świecie.
Modlitwa to bardzo ciekawe psychologicznie zjawisko, które zostało strywializowane, sprowadzone do klepania pacierzy. Tymczasem jest to kontemplatywny stan introspekcji i ogromnego skupienia na czymś, wyciszenia umysłu, poświęcenia się emocjonalnie i poznawczo jakiejś kwestii. I otwierania się na doświadczenie pozaosobowe. Osoby obdarzone łaską wiary uważają, że wtedy dzieją się w człowieku – czytaj: w psychice – rzeczy inspirowane przez siłę wyższą, które nas odnawiają. Taki jest przecież cel modlitwy: odnowić zasoby psychiczne, przetworzyć coś, co było zagubione i niewiedzące, w coś, co ma w czymś oparcie i doświadcza nadziei. Ale kto to teraz robi?
Modlitwa dostała dziś łatkę „kościółkowej”, próbujemy zastępować ją medytacją, ale nie do końca jestem pewna, z jakim skutkiem.
Medytacja pozbawiona czynnika etyczno-duchowego zaczyna być elementem kapitalistycznej rzeczywistości, jest komercjalizowana i zamienia się w zaprzeczenie tego, do czego została stworzona. Korporacje wykupują kursy mindfulness dla pracowników (uważność bez komponentu etycznego), by nauczyć ich radzenia sobie ze stresem, dzięki czemu będą mogli wytrzymać więcej ciśnienia, nadgodzin i nierealistycznych wymagań. Jeżeli z praktyki medytacyjnej zabierzemy odniesienie do duchowości i etykę, mające służyć doskonaleniu właśnie duszy, to ona zacznie być podatna na wypaczenie. A głód duchowości pozostanie.
Legendarna analityczka jungowska Marion Woodman w „Uzależnieniu od doskonałości” stawia tezę, która mnie bardzo porusza. Jej zdaniem w kulturze Zachodu ludzie piją, bo szukają ducha. Po angielsku spirit, czyli alkohol, i spiritual, czyli duchowy, mają ten sam rdzeń. Woodman uważa, że to wyjałowienie duchowe nas wyniszcza, w związku z tym próbujemy złagodzić ból egzystencjalny procentami. Teza, że wszyscy alkoholicy szukają ducha, brzmi ryzykownie, bo pije się z wielu różnych powodów, ale zgodzę się z Woodman, że wiele osób doświadcza siebie jako pokaleczonych, odciętych od sensów i treści, które powodują, że warto żyć.
Przypominam, że w programie Anonimowych Alkoholików, który do tej pory jest jednym ze skuteczniejszych modeli leczenia uzależnienia – choć nie wszystko w nim lubię – jest bardzo silny czynnik duchowy, on wprost odwołuje się do Boga czy „siły większej od nas samych”.
„Żyjemy przekonane, że bycie piękną, znalezienie męża, posiadanie dzieci, zarabianie dużych pieniędzy albo sława będą naszą przepustką do szczęścia i poczucia sensu. Czasem nachodzą nas wątpliwości, najczęściej pod postacią wielkich kryzysów – choroby, załamania psychicznego – które przynoszą najważniejsze w życiu pytania. Czy mamy coś do zrobienia oprócz zwiększania naszej władzy, zarabiania kasy, rodzenia dzieci i stawania się sławną na Instagramie?” – mówisz w książce Zofii Krawiec.
No bo gdyby tak było, że stawanie się sławną na Instagramie czy bycie piękną jest naszym biletem do szczęścia, to bardzo wiele modelek, aktorek czy wokalistek byłoby kobietami szczęśliwymi. Przychodzą mi teraz do głowy Amy Winehouse czy Kate Moss i ich zmagania z uzależnieniem, ale też wiele innych artystek, które poprzez swoją sławę czy atrakcyjny wygląd stawały się łupem dla drapieżników i dopiero po latach odnalazły swoje miejsce w świecie. Jak choćby Pamela Anderson, którą bardzo szanuję za to, co zrobiła ze swoim życiem; ostatnio miała odwagę pokazać się na paryskim Fashion Week bez makijażu.
Nie chcę powiedzieć, że odnoszenie sukcesów w świecie realnym czy budowanie kariery jest nic niewarte – ono jest warte o tyle, o ile jest zrównoważone działaniami w sferze naszej psychiki. Problem polega na tym, że obecnie nie bardzo mamy przykłady na to, jak rozwijać swoją duchowość bez osuwania się w New Age czy bez oparcia w zinstytucjonalizowanej religii.
Mnie na przykład jest daleko do obu tych rozwiązań. Mam za sobą dwie dekady poszukiwań duchowych i filozoficznych, które odbywałam, podróżując na Wschód (dosłownie i w przenośni). Choć Wschód nadal mnie ciekawi i uważam, że bardzo poszerza europejską perspektywę, to jest to jednak tak odległy system pojęciowy, że wiele rzeczy możemy mylnie, zbyt naiwnie interpretować.
Przeżycia duchowe wymagają osobnego kontekstu. Tym kontekstem było kiedyś choćby wnętrze świątyni, projektowane tak, by pomagało doświadczać wspomnianego numinosum. Strzelistość kolumn, światło wpadające przez witraże, akustyka, w której organy brzmiały nieziemsko – wielu wiernych mówiło, że w kościele po prostu czuje się Boga.
Tak, to było właśnie po to. Bo potrzebujemy też rytuałów, które napełnią treścią, dadzą oparcie i przekonanie, że istnieje jakaś struktura, która nas trzyma. Potrzebujemy wspólnoty, która jest czymś połączona. Wprawdzie świątynie nadal stoją, ale instytucja, jaką jest Kościół, nie umożliwia już kontaktu z absolutem, wejścia w ten stan, w którym rzeczy nabierają znaczenia.
Powiedz, dla kogo teraz święta Bożego Narodzenia są wypełnieniem wewnętrznego duchowego pojemnika energią, która ma mu służyć przez kolejne 12 miesięcy?
Teraz próbujemy go wypełniać dekoracjami, świątecznymi piosenkami, filmami, prezentami. Działa, ale na chwilę.
Kiedyś Wielkanoc była jednym z najważniejszych świąt w roku, które przypominało o tym, że wszystko, co umiera, będzie się odradzało. Pomagała nam godzić się ze śmiercią, rozumieć, czym jest odrodzenie. Nie mówiąc o tym, że była świętem Boga, który poświęcił się z miłości dla ludzi. Nie znam zbyt wiele osób, którym w dzisiejszych czasach Wielkanoc przynosi prawdziwą otuchę i opowieść o nieśmiertelności.
Mam wrażenie, że to, co dają nam dziś te dwa święta, to satysfakcja z wypełnienia obowiązku, także wobec rodziny. Może jeszcze chwila odpoczynku.
No tak, tylko jeżeli zabierzemy sobie rytuał i materiał psychiczny, który ten rytuał wnosi, to nie zostanie nam zbyt wiele okazji do tego, by zmierzyć się ze swoją śmiertelnością czy choćby sensem poświęcenia. Rodzina, traktowana jako najmniejsza wspólnota, też nie jest spajana świętami, bo jak coś jest puste, wyprane ze znaczeń, to nagle nie stanie się ożywiającą ideą.
Poza tym jak zabierzemy te rytuały, to co w to miejsce włożymy?
Jak to co? Pieniądze. Idzie nam z tym świetnie. Sława, chwała i hajs.
Albo: ezoteryka i poppsychologia.
Poppsychologia, rozwój osobisty, samodoskonalenie, czyli wszystkie te kulturowe praktyki, które mają z nas zrobić lepsze osoby bez zrozumienia założeń, ale i limitów psychologii…
Niezaprzeczalnie psychoterapia i psychologia wnoszą w nasze życie bardzo dużo wiedzy, do której jeszcze jakieś 300 lat temu nie mieliśmy dostępu, i są bardzo potrzebne. Podobnie jak socjologia, kulturoznawstwo czy krytyka kultury… Tylko że wiedza i praktyka, jaką dzięki temu pogłębiamy, pozyskujemy czy modyfikujemy, nadal są obok tematu, o którym mówimy. Mogę być totalnie wyregulowaną osobą, która świetnie zarządza swoim życiem osobistym, buduje zrównoważone relacje z światem, uczestniczy w życiu kulturalnym – i nadal czuć jałowość w jakiejś sferze życia.
Radykalne odłamy nauki mówią, że ludzie w ogóle nie mają potrzeb duchowych, a religie to opium dla mas. Moja perspektywa jest dokładnie odwrotna: na dłuższą metę nie jesteśmy w stanie pozbyć się pewnych potrzeb, które roboczo nazwę „duchowymi”.
Duchowymi, czyli…?
I tu się zaczyna problem, bo stare definicje nie istnieją, a nowych jeszcze nie stworzyliśmy. Te potrzeby wyróżnia to, że one są jakby nie z materialnego świata i nie z tego porządku.
Osoby w podeszłym wieku lub terminalnie chore często pyta się o to, co miało w ich życiu największe znaczenie. I one zwykle odpowiadają, że znaczenie miały relacje, wspólnota i życie wypełnione sensem. Victor Frankl, twórca logoterapii, mówił, że jeśli nie poświęcimy jakiejś części naszej życiowej aktywności na odnajdywanie sensu, to nie przetrwamy jako ludzie. Co to jest ten sens, jakie są te metaznaczenia – nie opiszę tego dla wszystkich, bo uważam, że każdy, kto to w sobie czuje, musi szukać samodzielnie. Niekoniecznie używać substancji, by ten głód zagłuszyć. Na przykład uważam, że jednym z powodów renesansu psychodelików jest to, że one czasem mogą nas przenosić w przestrzenie, o których próbujemy tu opowiadać. W poczucie łączności z czymś większym, wyłączenia trybu „ja, mnie, moje”, poczucie spokoju, rozpłynięcia. W miejsce, gdzie masz wrażenie celowości wszystkiego, co się dzieje, doznajesz wzruszeń, do których normalnie nie masz dostępu, czasem możesz nawet zadać pytanie: „Po co to wszystko?”.
Coraz więcej mówi się o tym, że obok psychologii nową religią naszych czasów staje się miłość romantyczna. To ona wydaje się najbliższą drogą do przeżyć wyjmujących nas z doczesności.
Ja bym powiedziała, że miłość stała się dziś fetyszem. Oczywiście bliskość jest ważna dla każdego człowieka, ale tym, co jest niebezpieczne, jest fakt, że zaczęliśmy podchodzić do miłości romantycznej jak do absolutu, czegoś, co ma zdolność transformowania naszej psychiki. Wpadamy w mit romantyczny jak śliwka w gówno.
Jednak miłość w jej najwyższej formie, czyli agape, może mieć zdolność transformacji. Pamiętasz tę scenę z „Wojny i pokoju” Lwa Tołstoja, gdzie umierający Andrzej Bołkoński mówi, że wreszcie zrozumiał, że świat chce od nas tylko tego, byśmy go pokochali, i że to wcale nie jest takie trudne?
Tak, miłość skierowana nie na konkretną osobę, miłość jako wszechogarniające uczucie, które niczego nie chce i niczego nie oczekuje – jest przeżyciem duchowym. Ale to nie ma nic wspólnego z miłością erotyczno-romantyczną. Poza wszystkim jestem pewna, że na uczucie o takiej głębokości i mocy musimy być gotowi, inaczej możemy się najwyżej zdekompensować.
Kiedyś pisano traktaty o tym, jak żyć i umierać z Bogiem. Oczywiście nie wszyscy je czytali, ale za to chodzili na pielgrzymki, pościli, umartwiali się i modlili. Było wiele sposobów, dostępnych nawet ludziom niepiśmiennym, na to, jak żyć według zasad, które służą duszy. Bardzo ważnym elementem systemu znaczeń i kultury był też silny związek z przodkami oraz z ziemią – o wiele silniejszy niż dzisiaj. Długo żyliśmy w świecie, gdzie natura była Bogiem, a duchy naszych przodków siadały razem z nami przy ognisku. Było się na co orientować. A dziś mamy taką sytuację, że jak zaczynasz myśleć o duchowości, to właściwie nie wiesz, jakie masz narzędzia ani jakie słowa, ani jakie kierunki. A przecież, jak mówił Yoda do Luke’a Skywalkera, dziobiąc go tym swoim zielonym palcem: „Świetlistymi istotami jesteśmy, nie tą surową materią”.
Duchowość, tak jak i psychologia, jest dziś przerabiana na produkt. Czyli czujesz jakąś pustkę i brak, a ktoś ci mówi, że jak pojedziesz na tydzień na Bali, to przeżyjesz oświecenie. Nie zrozum mnie źle, ja kocham Bali, ale nie jest tak, że Bali ma jakiś monopol na odżywianie ludzkiej duchowości – takie same doświadczenia można przeżyć w Białowieży czy Bieszczadach. Natomiast Balijczycy z pewnością świetnie sobie radzą z własną duchowością. Oni żyją w świecie sacrum. Sami mówią, że modlą się po to, by reszta świata mogła istnieć. I robią to od setek lat – dlatego, że to jest treść ich kultury. Hinduizm łączy się u nich z animizmem i silną religią przodków. Ich rok jest wypełniony świętami, pogrzeby to tygodniowe celebracje, w których dosłownie uczestniczy cały banjar, czyli wioska.
Słyszałaś, co się dzieje u nich w Nowy Rok, czyli Nyepi? (Według kalendarza księżycowego w 2024 roku wypadnie 11 marca). Wszystko wtedy cichnie i gaśnie. Nie wolno palić świateł, pracować, nawet lotnisko wtedy nie działa, a wszyscy chowają się w swoich domach. Całe życie zamiera. Balijczycy wierzą, że to jest dzień, podczas którego demony krążą nad światem, szukając miejsca do życia na kolejny rok. Jeżeli zobaczą, że wyspa jest niezamieszkana, to tam nie przylecą. Czy oni są naiwni, wierząc w tę, jakby ktoś powiedział, bajkę? A co, jeżeli ta prawdopodobnie naiwna wiara konstytuuje w nich rodzaj porządku, według którego przez rok żyją w świecie, który jest wolny od demonów? Mam tu na myśli nie obiektywny osąd, ale wewnętrzne poczucie, że tak jest. Że zrobili wszystko, by tych demonów nie było, więc ich świat jest nieco bardziej przewidywalny.
Może właśnie dlatego mamy dziś taki problem z duchowością. Boimy się, że wiara ustawia nas w roli dziecka, a nie dorosłego. Niedawno socjolog Tomasz Sobierajski mówił o tym, że filmy o superbohaterach to przejaw zdziecinnienia naszej kultury.
Wiesz, czemu tak bardzo nie cierpię Oświecenia? Bo jego intelektualną spuścizną jest przekonanie, że jeżeli przeżywamy jakieś wzruszenie, jesteśmy w twórczym przelocie, doświadczamy wzruszeń, natchnienia czy łaski wiary, to jesteśmy infantylni, naiwni, prości i troszkę jednak zdziecinniali. Otóż w życiu liczy się nie tylko to, co naukowe, sprawdzalne i pozornie racjonalne. Nauka jest oczywiście super, ale nie wytłumaczy nam całego świata. I traktowanie jej tak, jak kiedyś traktowaliśmy religię, owocuje tym, że wszystko, co nieracjonalne, pozarozumowe, wszystkie potrzeby niedające się wyjaśnić wylewają się z nas w spotworniałej formie.
Dlaczego tak lubimy oglądać filmy o superbohaterach? Dlaczego Kanye West uważał się za bożego pomazańca? Bo potrzebujemy przeżywać mit, opowieść. Mity greckie, egipskie czy mity o narodzinach i śmierci Jezusa – opowiadają o pewnym porządku wewnętrznego świata człowieka. Dziś oglądamy Marvela, bo to karmi jakiś kawałek nas, którego nie karmią inne treści. A dlaczego stare „Gwiezdne wojny” były takie kulturotwórcze? Bo były oparte na strukturze „Podróży bohatera” Josepha Campbella. Opowiadały treść, którą my sobie od wieków opowiadaliśmy, aż nagle przestaliśmy, treść, która pozwalała rozwijać się zgodnie z jakimś porządkiem. Wycięliśmy z obrazka mistykę i życie symboliczne jako zabobony, a teraz okazuje się, że są z tego same kłopoty.
Tak sobie myślę, że dla niektórych takim zbiorowym, dojmującym, prawie duchowym doświadczeniem może być udział nie w mszy, ale w koncercie. Albo sam śpiew. Nadal śpiewamy z okazji świąt czy większych wydarzeń…
Koncerty przenoszą nas z codzienności w szczególność, ale aby ta szczególność stała się sacrum, jest tam potrzebny wyższy porządek, jakaś struktura. Nie na darmo w kościele zawsze był określony porządek liturgii, był kapłan, były opisane wszystkie rytuały, kolory szat, pieśni – wiadomo było dokładnie, co się tam robi. Co prawda poprzez to w pewien sposób przestaliśmy być za tę naszą duchowość odpowiedzialni, bo tak jak szkoły zarządzały edukacją, tak Kościół zarządzał duchowością. Dziś jesteśmy w takim miejscu, że duchowość instytucjonalna już nas nie podnieca, a tej indywidualnej jeszcze nie wymyśliliśmy. Dlatego rozumiem, czemu ludzie jeżdżą na ceremonie ayahuaski, bo to jest tak, jakby poszli do psychodelicznego kościoła. Chcemy doświadczać czegoś poza jedzeniem kiełbasy i zarabianiem pieniędzy. Ja nie drwię, bo wiem sama, jak trudno jest wymyślić taki rodzaj porządku, intencji, celowości i struktury, który udźwignąłby to wewnętrzne pragnienie.
Sto pięćdziesiąt lat temu kobiety śpiewały przy każdej codziennej czynności. Śpiew od zawsze towarzyszył różnym podniosłym ceremoniom, a święty Augustyn powiedział, że kto śpiewa, dwa razy się modli. Czy śpiew może być duchowy? Myślę, że tak. Ale czy każdy śpiew jest duchowy? Nie każdy. Jak to odróżnić? Nie wiem.
Mówiłyśmy już o seksualności jako o naturalnej, wrodzonej potrzebie. Duchowość też jest naturalną, wrodzoną potrzebą.
Co więcej, w moim najgłębszym przekonaniu te dwie strefy leżą bardzo blisko siebie. Zajmując się duchowością, prędzej czy później trafimy do seksualności i będziemy musieli to zintegrować, a zajmując się seksualnością, w pewnym momencie trafimy na pytania o duchowość i też będziemy musieli to zintegrować. Tak jak wydzieramy naszą seksualność z jakiegoś porządku i próbujemy się w niej emancypować, czyli robić pewne rzeczy inaczej, niż nas zmuszano do tego przez tysiące lat – tak samo będzie się trzeba zająć się naszą własną duchowością. Nikt inny za nas tego nie załatwi. A jeśli ktoś mówi, że się tym dla nas zajmie i dostarczy rozwiązania – to ja nie wierzę w szczerość jego intencji.
Marta Niedźwiecka certyfikowana sex coach i psycholożka. Współautorka (z Hanną Rydlewską) książki „Slow sex. Uwolnij miłość”. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Popularyzuje świadomą seksualność. Właśnie ukazał się książkowy zapis pierwszego sezonu jej podcastu: „O zmierzchu. Jak przestać bać się życia i przeżyć je po swojemu”.