Śpiewała tak, jak żyła. A żyła, żeby kochać – mocno, gorączkowo, przesadnie. Czy dziś, po latach, potrafimy wreszcie opowiedzieć historię Amy Winehouse z szacunkiem dla jej supermocy i uczciwie wobec jej słabości?
Historia Amy Winehouse – wielka diwa, tragiczna postać
Często słyszałam, że nikt poza mną nie śpiewa z takim uczuciem o głodzie i miłości. Być może dlatego, że nadal pamiętam, co znaczą te słowa” – opowiadała w swojej biografii „Lady Day śpiewa bluesa” legendarna pieśniarka Billie Holiday. Była niekwestionowaną królową amerykańskiej sceny, ale i ofiarą instytucjonalnego rasizmu, chciwych promotorów koncertowych i wreszcie – toksycznych mężczyzn, z którymi wikłała się w beznadziejne relacje. Nawet jeśli zmyśliła połowę swojej biografii – a lubiła koloryzować – w jej muzyce było sto procent prawdy. W obezwładniająco melancholijne melodie opakowywała tęsknotę za ukojeniem i spokojem ducha, ale to, co znajdowała, nie wystarczało, by przetrwać. Zmarła w lipcu 1959 roku z powodu marskości wątroby. Miała 40 lat.
Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Amy Winehouse była Billie Holiday swojego pokolenia. Cudowne szorstkości w jej mocarnym głosie przypominały o charakternej barwie Lady Day. Obie miały krótki lont, notorycznie wdawały się w pyskówki i bójki. Obie były inspirująco bezwstydne w pragnieniu wolności – artystycznej, ale i seksualnej. „Towarzystwa dotrzymywał mi taki jeden kocur…” – rozpoczynała swoje anegdoty z intensywnego nowojorskiego życia Holiday. Winehouse nawet w wywiadach zdarzało się wchodzić w rolę kokietki, sprytnie żonglującej dwuznacznościami. Obie były niezwykle utalentowane, ale i potwornie poturbowane, a gdy cierpiały, sięgały po drinka i narkotyki. Amy Winehouse podzieliła tragiczny los Billie Holiday. Zmarła 23 lipca 2011 roku z powodu zatrucia alkoholem. Miała 27 lat.
O jej śmierci pisano, że była „nieunikniona”. Jakby nad Winehouse wisiała nieodwracalna klątwa przedwczesnego, niesprawiedliwego końca. Jeśli wierzyć wyznaniom ojca artystki, jeszcze kilka tygodni przed śmiercią ponad wszystko chciała żyć. Planowała ślub z ówczesnym partnerem, mówiła o dzieciach, pisała piosenki... W dominującej narracji o Winehouse nie ma jednak miejsca na opowieść o dziewczynie, która chciała i potrafiła cieszyć się życiem – dorosłej, trzeźwej, pogodzonej ze sobą, kochającej miłością, która karmi, a nie – jak ta rzekomo największa w jej życiu – pcha ku samozagładzie. Ani na opowieść o młodej, nieprzeciętnie zdolnej muzycznej erudytce, świetnie zorientowanej w klasyce piosenki. Te wszystkie sensacyjne historie o tym, jak to potrafiła spóźnić się trzy godziny na spotkanie z wytwórnią albo nagrania z koncertów, jak ledwie trzymała pion i fałszowała, skutecznie wpływały na masowe wyobrażenia o wokalistce, w której widziano pocieszną łobuziarę, roszczeniową gwiazdę albo żenującą, agresywną pijaczkę. „Znam Amy bardzo dobrze. To, jak ją widzą inni, bardzo różni się od tego, jaka jest. Tak, czasem jej odbija po narkotykach, ale Amy jest też bardzo inteligentna, błyskotliwa, zabawna i ogarnięta. Tylko z tej strony rzadko ją pokazują” – powiedziała kiedyś w wywiadzie dla „The Scotsman” Lily Allen, inna brytyjska wokalistka.
Zobacz też: Żyć szybko, umierać młodo. Analizujemy osobowość Amy Winehouse
Jaka naprawdę była Amy Winehouse?
Winehouse była pełna sprzeczności – nieznośna i niewinna, pewna siebie i zakompleksiona, zasługująca na współczucie i godna potępienia. Miała w sobie urok Ronnie Spector, gwiazdy dziewczęcych zespołów z lat 60. ubiegłego wieku, i temperament wygadanych raperek typu Missy Elliott. Na scenę wychodziła wystylizowana na klasyczną pin-up girl – w sukience retro, z wysoko upiętym kokiem. Do pubu pod domem szła w złachanych balerinach i wyzywająco krótkich szortach. Potrafiła być rozczulająco onieśmielona, jak podczas spotkania z Tonym Bennettem, swoim wielkim idolem, który zaprosił ją do duetu. Zapis ich wspólnej pracy w studiu nagraniowym trafił do filmu dokumentalnego „Amy” z 2015 roku. Ale też klęła jak szewc. W 2004 roku, niedługo po premierze debiutanckiego albumu, pojawiła się w telewizyjnym show Jonathana Rossa. „Podoba mi się, że taka prosta z ciebie dziewczyna i że wyrażasz się w pospolity sposób” – zagaił prowadzący. „Wysłali mnie na kurs oratorski, ale nic się nie przyjęło” – odpowiedziała z właściwym sobie nonszalanckim dowcipem. Amy Winehouse łączyła w sobie elegancję jazzowej diwy i tupet wulgarnej dresiary. Tak w życiu, jak i w piosenkach.
Nick Shymansky, wieloletni menedżer Amy Winehouse, wspominał w filmie dokumentalnym, że miała niezwykły dar zjednywania sobie ludzi. „Sprawiała, że czułeś się przy niej ważny, tylko po to, by za chwilę pozbawić cię pewności siebie. Wprowadzała cię w stan pełnego komfortu, by za chwilę czymś zaszokować” – mówił. Ten opis świetnie sprawdza się również jako recenzja piosenek z drugiego – wybitnego! – albumu Winehouse „Back To Black”, gdzie nostalgię starych jazzowych, bluesowych czy soulowych płyt wzmacniała konkretem hiphopowej retoryki. Biorąc pod uwagę zasięg jej muzyki – wyprzedane płyty, koncerty, prestiżowe nagrody, jak Grammy, czy okładki magazynów – spokojnie można mówić o Winehouse jako o wokalistce popowej. Może wręcz należy tak o niej mówić, by w ten sposób uświadamiać, jak niebezpieczna i wywrotowa potrafi być muzyka pop. „Nie jestem żadną Spice Girl” – podkreślała, gdy dostała propozycję współpracy od 19 Entertainment – agencji założonej przez Simona Fullera, który był odpowiedzialny za karierę Spice Girls właśnie, stworzył też program „Idol”. Podpisała kontrakt, nagrała pierwszą płytę. Całkiem niezłą, obiecującą, choć nie potrafiła bronić jej w wywiadach. Fuller widział w Winehouse brytyjską odpowiedź na Norah Jones, chciał kapitalizować modę na pop jazz – ładny, sentymentalny i dla każdego. Akurat Winehouse mogła śpiewać dla każdego, ale po swojemu. Jak na „Back To Black”, gdzie przyjazne radiu, miękkie aranżacje stoją w opozycji do niewygodnej szczerości tekstów.Na początku można dać się uwieść wrażeniu, że mamy do czynienia z beztroskim popem, błyskotliwie używającym klasyki jazzu, dopóki nie dogoni nas tekst tytułowego utworu i nie przygniecie ciężar dojmującej w swojej prostocie linijki „I go back to black” – z powrotem osuwam się w czerń. Taki album jak „Frank” mogła nagrać każda uzdolniona wokalnie dziewczyna, która czuła szlachetną melodyjność starego jazzu. Adele, Lana Del Rey, może nawet wspominana już Norah Jones. „
Takiej płyty jak „Back To Black” nie mógł nagrać nikt inny. W teledysku do tytułowego utworu orszak pogrzebowy składa w grobie martwe serce Winehouse. Oj, potrafiła rozkręcić się w dramie! Ale to, co u innych odrzucałoby tandetnym sentymentalizmem, u niej broniło się, mimo egzaltacji. Znów przywróciła konfesyjność muzyce popowej. Gdy większość współczesnych jej wykonawców chowała się w tekstach za asekurancką metaforą, ona śpiewała piosenki pełne autentycznie przeżywanego mroku. Nie oddzielała sceny od życia. Zresztą w przerwie między płytami – premiery „Franka” i „Back To Black” dzieliły trzy lata – mówiła, że nie pisze, gdy nie doświadcza, a nowy album ukaże się, gdy przeżyje coś wartego piosenki.
Blake’a Fieldera-Civila poznała w jednym z barów Camden. Asystował na planach teledysków, trzymał się z ekipą z modnego, indierockowego klubu Trash. Historia związku Amy i Blake’a Fieldera-Civila była bardziej niż burzliwa. Rozstawali się i wracali do siebie. Imprezowali, pili, ćpali, kochali się i tłukli w karczemnych awanturach. Gdy zostawił ją po raz pierwszy, napisała kilka najpiękniejszych piosenek w swoim repertuarze. Gdy do niej wrócił, zasmakowała w heroinie. Byli małżeństwem przez dwa lata, z czego połowę on przesiedział w więzieniu. Gdy zażądał rozwodu, rozpadła się. Gdy umierała, znowu był za kratkami. W zeszłym roku Fielder-Civil udzielił wywiadu, w którym stanowczo podkreślił, że nie czuje się odpowiedzialny za śmierć byłej żony, bo, tak jak ona, był w tamtym czasie pogubionym, uzależnionym od narkotyków dzieciakiem, niezdolnym, by zatroszczyć się o siebie, a co dopiero o drugą osobę. To wyznanie – przytomne i dojrzałe – uświadamia, że uczciwa konfrontacja z życiorysem Amy Winehouse wciąż jest przed nami. Czy jej historię da się w ogóle opowiedzieć bez desperackiego szukania winnych?
Amy Winehouse w filmie „Back to black”
Asif Kapadia, reżyser nagrodzonego Oscarem dokumentu sprzed dziewięciu lat, próbował wymierzyć sprawiedliwość. Oskarżył media żerujące na chorobie dziewczyny, współpracowników, którzy wzbogacali się na jej talencie, ale nie dbali o dobrostan artystki, wreszcie bliskich Winehouse, którzy traktowali ją jak bankomat i trampolinę do sławy. Film „Amy” miał być krytyką rynsztokowego tonu, jaki przyjmują tabloidowe media, ale wpadał w te same pułapki, gonił za sensacją. Fabularyzowana historia Amy Winehouse „Back To Black” w reżyserii Sam Taylor-Johnson, która właśnie wchodzi do kin, też nie jest doskonała.
Grająca główną rolę Marisa Abela z sukcesem oddaje wielowymiarowość Winehouse, jej humor i ból, talent i brak wiary w siebie, niezależność i palące pragnienie miłości. Całość jednak budzi wątpliwości, czy aby reżyserka, która – jak sama mówi – próbowała opowiedzieć historię z perspektywy zmarłej, nie za bardzo uległa urokowi żyjących. Fielder-Civil jest ostatecznie dobrym chłopakiem, przechodzi terapię i wygłasza kazania o rujnującym związek współuzależnieniu, a ojciec – w rzeczywistości kontrowersyjna postać, bo wielokrotnie ignorował chorobę córki, gdy to mu się opłacało – wychodzi tu na troskliwego, oddanego rodzica.
Ale i Kapadia, i Taylor-Johnson pozostają zgodni, że brytyjskie media zarabiały na regularnym upokarzaniu Amy Winehouse. Na przykład dziennikarz „GQ” zabrał ją kiedyś do wyróżnionej gwiazdkami Michelina restauracji na kolację i wywiad. Trudno powiedzieć, co miało z tego wyjść. Recenzja kulinarna? W niedorzecznym materiale autor z jednej strony narzekał na zbyt drogie langustynki, z drugiej złośliwie punktował, że Winehouse nie chciała jeść, wyłgała się, że idzie później na siłownię, ale mimo to wypiła duszkiem trzy kieliszki szampana. „Nie ma zbyt wielu osób w moim wieku, które wiedzą, co będą robić za dziesięć lat. Picie to też jakieś zajęcie. Od tarapatów do bluesowej piosenki droga jest krótka. A ja jestem romantyczna. Zakochuję się codziennie. Nie, nie w ludziach. W sytuacjach. Niedawno widziałam bezdomnego, który polerował sobie buty. To chwyciło mnie za serce” – mówiła w nonsensownym wywiadzie.
Zobacz też: Amy Winehouse w ugrzecznionej wersji. Nowa filmowa biografia ikony muzyki to cios dla fanów artystki
Tragiczna śmierć Amy Winehouse
Nie miała łatwej relacji z mediami, które dehumanizowały ją, redukowały do roli tematu. „The Sun” opublikowało nagranie, na którym pali crack. Paparazzi wystawali w pobliżu jej domu, by zrobić zdjęcie, jak wraca z pubu zamroczona, potargana, z rozmazanym makijażem. Z historii Amy Winehouse płynie kilka lekcji. Nie tylko ta o etycznym bankructwie celebryckich mediów, ale też o szkodliwym mitologizowaniu nałogów w branży muzycznej. Amy Winehouse pisała świetne, ale i problematyczne teksty. W idealnym świecie taki utwór jak „Rehab” – dumne wyznanie, że nie poszła na odwyk, gdy mówili jej, że trzeba – nie powinien zostać przebojem. Gdy odbierała za niego bardzo prestiżową Ivor Novello Award, rzuciła ze sceny: „Przyszłam 15 minut temu, jeszcze nie zdążyłam się upić”. Wszyscy się śmiali.
Niedługo przed śmiercią usłyszała od lekarza, że jej nadwyrężone bulimią i wyskokowym życiem serce może nie wytrzymać kolejnego drinka. Nie brała już narkotyków, przestała pić. Udało się jej utrzymać abstynencję przez kilka tygodni, do czasu, gdy okazało się, że musi jechać w trasę koncertową, choć nie czuła się gotowa, by wyjść na scenę. W mrocznym micie o zdolnych, wrażliwych i sławnych przedwczesna śmierć jest szczególnie hołubiona.
Amy Winehouse dołączyła do idiotycznie romantyzowanego Klubu 27, grupy artystów i artystek, którzy zmarli, mając 27 lat. Kurt Cobain z Nirvany, Brian Jones z The Rolling Stones, Jimi Hendrix czy Janis Joplin. „To absurdalna insynuacja, że ich śmierć jest częścią wielkiej rockandrollowej tradycji” – oburzała się Hadley Freeman z brytyjskiego „The Guardian”. Oczywiście w obarczaniu odpowiedzialnością za dramat Winehouse mediów, menedżerów, kultury czy ojca, który wysyłał ją w trasę koncertową, rozpuszcza się odpowiedzialność samej Winehouse, która, owszem, była młodą, wrażliwą, zakompleksioną, głodną miłości i akceptacji dziewczyną, ale i dorosłą, zdolną do decydowania o swoim zdrowiu i życiu osobą. Zabiły ją choroba i bezsilność wobec nałogu – ale też trudno o siłę w przemyśle, który zarabia na słabości. Dramatyczny przypadek Amy Winehouse potwierdza, że show-biznes to system, który używa, ale nie wspiera. „Sławna? Na szczęście nie piszę piosenek, które mogłyby przynieść mi wielką sławę. Chybabym się zabiła, gdybym stała się sławna” – choć rzeczywiście powiedziała to w jednym z pierwszych wywiadów, to nie ma co szukać w tym wyznaniu profetyzmu. Jej śmierć nie była „nieunikniona”.