„Minghun” łączy w sobie oryginalny koncept i tajemnicę. To kameralna i czuła opowieść o nadziei, miłości, żałobie i poszukiwaniu sensu życia oraz tym, co po nim nastaje. Konfrontuje nas ze śmiercią, własnymi przekonaniami i duchowością. Z subtelną ironią opowiada o utracie bliskiej osoby, spotkaniu kultur i nowych początkach, a także najważniejszych wartościach, dając przy tym prawdziwe ukojenie. O filmie rozmawiamy z jego twórcą, reżyserem Janem P. Matuszyńskim.
Oglądając Pana najnowszy film, uświadomiłam sobie, że we wszystkich Pana długich metrażach – „Ostatniej rodzinie”, „Żeby nie było śladów” i teraz „Minghunie” – pojawia się motyw śmierci, a w zasadzie motyw utraty dorosłego dziecka. Fakt, że Pana twórczość można spiąć taką klamrą „memento mori”, to świadomy zabieg czy raczej przypadek?
Jest to pewien zbieg okoliczności. Na pewno nie jest to intencjonalne. Szczególnie że pomiędzy tymi projektami było mrowie innych, w które potencjalnie mogłem wejść lub chciałem, ale nie mogły one powstać. Wydaje mi się, że w żaden sposób mnie to tak naprawdę nie definiuje. Można się tu ewentualnie doszukać jakichś rzeczy na poziomie pewnych decyzji formalnych, ale tematycznych… to już nie jest moja rola. To jest rola osób, które potrzebują analizować. Wydaje mi się, że jako reżyser filmu nie powinienem mówić, ani o czym on jest, ani narzucać jakiejś struktury, która pozwalałaby to w ten sposób rozkładać na czynniki pierwsze. To odbiera widzom możliwość powiedzenia, że na przykład „Ostatnia rodzina” to nie jest w ogóle film o malarstwie. Można tak powiedzieć. Można też powiedzieć, że to jest o malarstwie. To trochę tego typu rozmowa. Ja mam bardzo duży szacunek do wolności interpretacyjnej i do widzów.
„Minghun” (Fot. Łukasz Bąk/materiały prasowe Kino Świat)
Jaka była Pana pierwsza reakcja po przeczytaniu tego scenariusza, który opowiada o dość nietypowym, przynajmniej w naszej kulturze, sposobie radzenia sobie z żałobą?
Trudno powiedzieć, ponieważ ja wszedłem w ten projekt wcześniej. Zaczęło się od telefonu Krzyśka Raka, który jest producentem kreatywnym tego filmu. Opowiedział mi, czym jest ceremonia minghun i od razu się tym zaintrygowałem, bo nie wiedziałem, że jest tego rodzaju rytuał. I wydało mi się to bardzo interesujące, żeby się nad tym pochylić. Później już byłem w procesie, więc nie było takiego momentu, żebym przeczytał tekst i się do tego odniósł. Na pewno to, co mnie ujęło od samego początku, to fakt, że jest w tym coś oryginalnego, a jednocześnie bardzo znanego, bo tematy poruszane w tej historii nie są nowe, natomiast wydaje mi się, że perspektywa jest nieco inna. Przynajmniej ja tego typu perspektywy w filmie jeszcze nie widziałem.
„Minghun” (Fot. Łukasz Bąk/materiały prasowe Kino Świat)
Czas tworzenia tego filmu zbiegł się w czasie z Pana osobistą żałobą. Domyślam się, że wpłynęło to na ostateczny kształt filmu. Czy mógłby Pan trochę o tym procesie opowiedzieć?
Film jest dedykowany mojemu ojcu, który odszedł pod koniec zeszłego roku. To wpłynęło na film w tym sensie, że postprodukcja, montaż i wykończenie filmu troszeczkę się skomplikowały, bo pewne rzeczy stały się po prostu ważniejsze. Mój ojciec miał glejaka i walczył z nim przez pół roku. Ustalenie, co mu dokładnie jest, było dość ciężkie i traumatyczne. Natomiast zdążył on zobaczyć pierwszą, bardzo wstępną wersję tego filmu. I trudno mi jest wskazać jakieś konkretne elementy, które by jeden do jeden przełożyły się na to, jak ten film wygląda.
„Minghun” (Fot. Łukasz Bąk/materiały prasowe Kino Świat)
Na pewno mogę powiedzieć, że „Minghun” mnie przygotował na to odejście. Dużo łatwiej było mi pewne rzeczy zrozumieć, dlatego że mieliśmy bardzo szeroką dokumentację odnośnie do jakiegokolwiek sposobu odchodzenia z tego świata. Szeroko o tym rozmawialiśmy na filozoficznym i też czysto praktycznym poziomie, czyli na przykład zwiedzaliśmy krematoria, chłodnie itd.
Trudno jest mi chyba to jednoznacznie spozycjonować, natomiast to nie jest tak, że „Minghun” powstał dlatego, że mój ojciec odchodził. Raczej on odszedł pod koniec mojej pracy nad tym filmem.
A czego Pan, jako twórca i jako człowiek, nauczył się o sobie podczas pracy nad tym filmem?
„Minghun” jest takim projektem, który zaczął się w zupełnie innym momencie dla mnie, dla świata. Trafił do mnie, gdy byliśmy niecały rok od wybuchu pandemii i wydawało mi się, że to będzie bardzo ciekawa alegoria tej zbiorowej traumy, w której uczestniczyliśmy.
„Minghun” (Fot. Łukasz Bąk/materiały prasowe Kino Świat)
Pandemia się skończyła. Świat się przestał tym interesować i interesuje się teraz zupełnie innymi rzeczami, więc film ten brzmi teraz w nieco inny sposób. I to jest dość intrygujące, ale to nie jest dla mnie nowa lekcja, ponieważ przy każdym z projektów uczę się czegoś nowego. Przy tym być może dlatego, że to jest najbardziej komercyjny film, który zrobiłem. Czuję to najmocniej, ponieważ nie mogę powiedzieć, że płynęła z tego jakaś konkretna nauka. Patrzę na to bardziej z pozycji obserwatora niż ucznia.
Jan P. Matuszyński, urodzony w 1984 r. reżyser takich filmów jak „Ostatnia rodzina” i „Żeby nie było śladów” czy seriali „Wataha”, „Druga szansa” oraz „Król”. Jego najnowsze dzieło, „Minghun”, opowiada historię Jurka (Marcin Dorociński), który po stracie ukochanej córki decyduje się wyprawić dla niej chiński rytuał minghun, czyli zaślubiny po śmierci. Obraz właśnie miał swoją polską premierę na festiwalu filmowym Nowe Horyzonty we Wrocławiu, gdzie przeprowadzono powyższą rozmowę. Na ekrany kin film trafi 29 listopada 2024 r.