„W Paramount nie widzieli mnie w roli Michaela Corleone. Na szczęście zobaczyli fragment »Narkomanów« z moim udziałem i to ich przekonało, by dać mi szansę” – tak Al Pacino wspomina walkę o rolę, która odmieniła jego życie. „Na grzbiecie miałem wojskowy mundur, a na twarzy – wyraz zbitego psa. To była moja maska ochronna, która pozwalała mi przebrnąć przez różne kłopoty” – czytamy na łamach autobiografii aktora, która właśnie ukazała się na polskim rynku. Oto fragment, w którym legenda kina wspomina prace nad wielkim dziełem Francisa Forda Coppoli.
Fragment autobiografii Ala Pacino „Sonny Boy”, wyd. Agora
W Paramount nie widzieli mnie w roli Michaela Corleone. Woleliby Jacka Nicholsona. Roberta Redforda. Warrena Beatty’ego albo Ryana O’Neala. W książce Puzo Michael określa siebie samego mianem „lalusia rodziny Corleone”. Jest drobny, ciemnowłosy i przystojny, ale łagodny – na nikim nie robi wrażenia groźnego. Aktorzy, których chciała wytwórnia, tak nie wyglądali. Nie znaczyło to jednak, że była skazana na mnie.
Musiałem więc wziąć udział w próbie kamerowej, czego nigdy wcześniej nie robiłem, a to wiązało się z podróżą na Zachodnie Wybrzeże. Nie widziało mi się to. Nie obchodziło mnie, że to „Ojciec chrzestny”. Nie chciałem lecieć do Kalifornii, ale Marty Bregman powiedział: „Ładuj się do tego pierdolonego samolotu”, po czym wręczył mi pół litra whiskey na drogę i jakoś dotarłem na miejsce.
Paramount zdążył już odrzucić całą obsadę Francisa. Odrzucili Jimmy’ego Caana i Kate Griggs, świetnych, uznanych już wówczas aktorów, którzy wkrótce mieli zyskać sławę trwającą do dzisiaj. Odrzucili nawet Brando, na litość boską! Kiedy wchodziłem do studia, od progu rozumiałem, że mnie także nie chcą. Mieli innych w odwodzie. Wielu młodych aktorów brało udział w castingu do roli Michaela. Nie było to przyjemne uczucie. Na szczęście szalę przeważyli „Narkomani”. Film wtedy jeszcze nie wszedł do dystrybucji, jednak Jerry Schatzberg pokazał ludziom z Paramount osiem minut scen z moim udziałem i to ich przekonało, by dać mi szansę.
Powieść „Ojciec chrzestny” była wielkim bestsellerem, więc wszyscy opowiadali o powstającym filmie i się nim ekscytowali. Jeszcze przed próbą kamerową Francis zabrał mnie do fryzjera w San Francisco, bo chciał, żeby Michael był ostrzyżony w autentycznym stylu lat 40. Fryzjer usłyszał, że kręcimy film, cofnął się o krok i zaczął dygotać. Potem się dowiedziałem, że dostał ataku serca. Kuluarowa wieść niosła, że od tej produkcji wiele zależy. Menedżerowie z Paramount chodzili rozdrażnieni i pokrzykiwali na siebie. Atmosferę można było kroić nożem. Postawiłem więc na swoją zenistyczną obojętność. Powtarzałem sobie: „Wciel się w postać. Co się dzieje w tej scenie? Dokąd zmierzasz? Skąd przyszedłeś? Dlaczego tu jesteś?”.
Al Pacino jako Michael Corleone na planie „Ojca chrzestnego” (1972) (Fot. Silver Screen Collection/Getty Images)
Przebrnąłem przez kilka dni prób ekranowych, na grzbiecie mając pierwszą wersję wojskowego munduru Michaela, a na twarzy – wyraz zbitego psa. Ciągle tak wyglądałem. To była chyba moja maska ochronna, która pozwalała mi przebrnąć przez różne kłopoty. Muszę przyznać, że do prób nie wybrano najlepszej sceny. To sam początek filmu i Michael opowiada swojej dziewczynie Kay, czym tak naprawdę zajmuje się jego rodzina oraz kim są rozmaici gracze w gronie współpracowników jego ojca. Ot, banalna scenka wprowadzająca elementy fabularne. Razem z Diane Keaton po prostu siedzieliśmy przy burym stoliku, popijając wodę udającą wino i rozmawiając o sycylijskich obyczajach weselnych. W tych warunkach rola Michaela nie mogła zalśnić. Postrzegałem jego historię w kategoriach ogrodu – aby urosły kwiaty, trzeba czasu. Jak to przekazać w takiej scenie? Nie byłem w stanie – nikt by nie był.
Jednak na moją korzyść działało to, że Francis chciał właśnie mnie. A ja o tym wiedziałem. Trudno o lepszą sytuację niż ta, kiedy reżyser widzi cię w jakiejś roli. Otrzymałem od niego jeszcze jeden dar w postaci Diane Keaton. Poza nią do roli Kay przesłuchiwał też kilka innych aktorek, ale podczas prób sparował mnie właśnie z Diane, co wskazywało na to, że ma ona przewagę nad innymi. Wiedziałem, że jej kariera dobrze się rozwija – występowała na Broadwayu w takich sztukach jak „Hair” czy „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Woody’ego Allena. Kilka dni przed próbą kamerową poznałem ją w Lincoln Center przy barze i od razu między nami zaiskrzyło. Rozmawiało mi się z nią bardzo swobodnie, doceniałem jej poczucie humoru. Natychmiast poczułem, że zyskałem przyjaciółkę i sojuszniczkę.
Kiedy ostatecznie się dowiedziałem, że dostanę tę rolę, zadzwoniłem z nowinami do babci. „Będę w filmie Ojciec chrzestny. Zagram Michaela Corleone”. A ona odparła: „Och, Sonny, posłuchaj! Dziadek urodził się w Corleone. Pochodzi stamtąd”. Dotąd nie miałem pojęcia, gdzie dziadek się urodził, wiedziałem tylko, że gdzieś na Sycylii. Kiedy przybył do Ameryki i nikt go nie ścigał, po prostu zostawił przeszłość za sobą. A teraz okazało się, że pochodził z Corleone, tego samego miasteczka, od którego wzięło się nazwisko mojego bohatera i jego rodziny! Czuwa nade mną jakaś siła wyższa, pomyślałem, bo jak inaczej wyjaśnić ów niewytłumaczalny przypadek, że dostałem taką rolę?
Al Pacino jako Michael Corleone na planie „Ojca chrzestnego” (1972) (Fot. Bettmann/Getty Images)
Wciąż jednak musiałem odkryć, kim Michael jest dla mnie. Przed rozpoczęciem zdjęć ruszałem na długie przechadzki ulicami Manhattanu od 91 Ulicy po Village i z powrotem, podczas których rozmyślałem, jak go zagram. Zwykle chodziłem sam, choć niekiedy spotykałem w centrum Charliego i razem wracaliśmy na północ. Michael zaczyna jako młody, zupełnie typowy człowiek – trochę pozbawiony celu, trochę nieoszlifowany. Angażuje się w życie, a zarazem bywa jakby nieobecny. Momentem przełomowym jest dla niego ten, gdy zgłasza się na ochotnika do wyeliminowania handlarza narkotyków Sollozza oraz przekupnego gliny McCluskey’ego, którzy nawiązali współpracę w celu zabicia ojca Michaela. Wtedy nieoczekiwanie coś w nim wybucha.
Powieść snuje ten wątek w miarowym tempie i daje mu dość czasu na rozwój. Czytelnik poznaje go bez pośpiechu. Ale jak powinienem ukazać go w filmie?
***
Zanim zaczęliśmy kręcić Ojca chrzestnego, spotkałem się z „Małym” Alem Lettierim, wspaniałym facetem i doskonałym aktorem, który miał grać Sollozza. Powiedział mi: „Musisz poznać jednego gościa. To ci się przyda do roli”. Podejrzewałem, co ma na myśli, i się zgodziłem. Toteż pewnego dnia pojechaliśmy na przedmieście.
„Mały” Al zaprowadził mnie do pewnego tradycyjnego, pięknego, świetnie utrzymanego domu. Kręcąc się po mieście, często mijamy takie domy, nie zastanawiając się nawet, kto w nich mieszka. Al wprowadził mnie do środka i przedstawił głowie rodziny, człowiekowi wyglądającemu jak klasyczny biznesmen. Można by go wziąć za dyrektora z Wall Street, bankiera inwestycyjnego albo menedżera jakiegoś funduszu. Podałem mu rękę na powitanie. Był bardzo serdeczny. Miał kochającą rodzinę. Żona podała nam napoje i lekkie przekąski na wykwintnej porcelanie. Człowiek ten miał dwóch synów mniej więcej w moim wieku. Byłem pewnie dla niego jakimś zwariowanym aktorem, który pojawił się w jego domu, próbując zaabsorbować wszystko, co się da. Rozmawialiśmy miło i nie wychodziliśmy poza błahostki. Nigdy nie spytałem „Małego” Ala, czemu mnie tam zabrał. On po prostu uznał, że ta wizyta pomoże mi w pracy. Znał pewnych ludzi. Poważnych ludzi. A teraz przedstawiał mnie jednemu z nich.
Dostałem przedsmak tego, jak faktycznie – a nie w filmach – wygląda i działa ich rzeczywistość. Nie żeby nasz gospodarz wdawał się w jakiekolwiek szczegóły – nie mogłem ich poznać. Prawdę mówiąc, skończyło się na drinkach i zabawie. Wiele miesięcy później wypłynęły zdjęcia z tego spotkania – jestem na nich w swetrze i siedzę uśmiechnięty przy drinku, podczas gdy „Mały” Al pokazuje mi rewolwer. Chłopaki na imprezie.
Wychowałem się na Południowym Bronksie. Jestem Włochem. W dodatku Sycylijczykiem. Wiedziałem, że ludzi mojego pokroju zawsze podejrzewa się o choćby powierzchowne związki ze zorganizowaną przestępczością. Każdy człowiek o nazwisku zakończonym na samogłoskę był podejrzewany o tego typu kontakty. Nie kojarzono nas z wybitnym baseballistą Joem DiMaggio, lecz z Alem Capone.
Większość ludzi nie ma nic wspólnego z półświatkiem ani nie popełnia przestępstw. Mimo to fascynują nas ci, którzy postanowili, że będą żyć według własnych zasad, a nie tych ustalonych przez społeczeństwo. Człowiek wyjęty spod prawa to wyjątkowo amerykańska postać. Dorastając, bawiliśmy się w Jesse Jamesa i Billy’ego Kida. Byli bohaterami ludowymi, ludźmi z naszych legend, w których równie mocno zapisała się historia mafii.
Al Pacino jako Michael Corleone na planie „Ojca chrzestnego” (1972) (Fot. Screen Archives/Getty Images)
***
Zdjęcia do „Ojca chrzestnego” zaczęły się dla mnie od początkowej sceny wesela, którą kręciliśmy przez jakiś tydzień na Staten Island. Wprost ze skromnego, zwyczajnego życia zostałem wrzucony na plan wielkiej hollywoodzkiej produkcji, między sprzęt, reflektory, szyny, żurawie, wysięgniki i wiszące nad głową mikrofony, gromady aktorów i setki statystów. A wszystkim tym kierował Francis.
Skala przedsięwzięcia była dla mnie zupełnie nowa. Mimo to czułem się tam swobodnie i łatwo się zaadaptowałem. Scena była duża, a ludzi mnóstwo, w końcu jednak przywykłem do tego otoczenia. Kazali mi gdzieś iść – na przykład do stanowiska makijażystki w ogromnej, specjalnie przeznaczonej do tego sali – to szedłem. Siadałem w rogu. Popatrywałem na ludzi, czasem kłaniałem się na powitanie. Nikt mnie nie znał, więc po prostu tam tkwiłem, miło spędzałem czas i jakoś to szło.
W końcu zaczęła się robota. Zawsze miałem poczucie, że kamera mnie lubi. Nawet w teatrze słyszałem czasem: „Wyglądasz, jakbyś nadawał się do pracy z kamerą”. Początkowo nie do końca rozumiałem, co to znaczy. Większość aktorów podczas pierwszych występów scenicznych słyszy: „Głośniej! Głośniej!”. Relacja z kamerą jest bardziej intymna. Zwykle nie wiedziałem nawet, gdzie jest obiektyw, ale dobry kamerzysta bierze pod uwagę niewielkie doświadczenie aktora. Na planie „Ojca chrzestnego” byłem w pewnych rękach wielkiego Gordy’ego Willisa.
Diane i ja spędziliśmy te pierwsze dni, dużo się śmiejąc. Musieliśmy odegrać wstępną scenę wesela, która bardzo nie przypadła nam do gustu, i doszliśmy do wniosku, że występujemy w najgorszym filmie świata. Pierwszego dnia po zdjęciach pojechaliśmy na Manhattan, żeby się upić. Sądziliśmy, że już po karierze.
Tymczasem w Hollywood ludzie z Paramount zaczęli się przyglądać kręconemu przez Francisa filmowi i znowu zakwestionowali mój angaż. Poszła plotka, że mnie zwolnią. Podczas zdjęć wprost czułem zmianę atmosfery. Aktorzy, a nawet ekipa, nie czuli się swobodnie, kiedy wchodziłem na plan. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Powiadano, że wyrzucą nie tylko mnie, lecz także reżysera. Choć to ja sobie nie radziłem, Francis odpowiadał za moje zatrudnienie w filmie.
Ogarnęła mnie osobliwa sprzeczność uczuć: miałem wrażenie, że występując, jestem niemile widziany, choć jednocześnie byłem pewny, że to jest właśnie moje miejsce. Jednak nikt nie chce przebywać gdzieś, gdzie go nie chcą. Być może prościej byłoby się wycofać, uciec od tego dyskomfortu? Co z tego, że mnie zwolnią – czy coś na tym stracę? Nawet jeśli, to już dawniej ponosiłem straty i jakoś się podnosiłem. Kariery nie uważałem za istotną sprawę. Nigdy nawet się nad nią nie zastanawiałem.
W końcu Francis doszedł do wniosku, że trzeba coś z tym zrobić. Pewnego wieczoru poprosił, żebym spotkał się z nim w Ginger Man, restauracji i pubie dla spragnionych typków z Lincoln Center, gdzie aktorzy, tancerki, wirtuozi i technicy zgodnie ustawiali się w kolejce przy barze. Francis jadł kolację z żoną, dziećmi i grupką przyjaciół. Gdy podszedłem, powiedział:
– Słuchaj, musimy chwilkę pogadać.
Nie zaprosił mnie na wspólny posiłek. Stałem i zastanawiałem się, o co chodzi. Kroił stek i patrzył na mnie jak na obcego człowieka – jakiegoś przypadkowego aktora, który przyszedł po prośbie. Stałem więc tam samotnie, a on siedział w gronie rodziny i na mnie patrzył. Wreszcie się odezwał:
– Wiesz, ile dla mnie znaczysz i ile nadziei w tobie pokładałem. – Kręciliśmy „Ojca chrzestnego” od jakichś dziesięciu dni. Po chwili dodał: – Nie dajesz sobie rady.
Odczułem to jak cios w brzuch. Wtedy na dobre do mnie dotarło, że ważą się losy mojego angażu. Powiedziałem:
– Dlaczego mnie tu zaprosiłeś?
– Kazałem zrobić kopie robocze tego, co dotąd nakręciliśmy – wyjaśnił. – Najlepiej, żebyś sam je obejrzał. Bo mam wrażenie, że sobie nie radzimy. Że ty sobie nie radzisz.
Polecamy: Al Pacino, „Sonny Boy”, wyd. Agora