1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Anne Hathaway: „Myślę, że wielu ludzi byłoby znacznie szczęśliwszych, gdyby przestało udawać”

Anne Hathaway: „Nie uważam, że jestem najlepsza”. (Fot. BEW Photo)
Anne Hathaway: „Nie uważam, że jestem najlepsza”. (Fot. BEW Photo)
Wzbudza skrajne emocje. Z jednej strony uznanie za ważne role w filmach „Nędznicy”, „Diabeł ubiera się u Prady” czy „Interstellar”, z drugiej – hejt internautów po tabloidowych sensacjach, że  gwiazdorzy. W rozmowie Anne Hathaway jest sympatyczna. Jeśli udaje, to jest to niezły aktorski popis.

Wywiad z pochodzi z archiwalnego numeru miesięcznika „Zwierciadło” (3/2017).

Powiedziała pani kiedyś, że kino było pani pierwszą młodzieńczą miłością. Skąd u nastolatki takie zainteresowanie filmami?
Dorastałam w stanie permanentnego zakochania w kinie. Mieszkaliśmy jakieś 40 minut samochodem od Manhattanu, dzięki temu miałam świetny dostęp do kin studyjnych i oglądałam mnóstwo wspaniałych artystycznych produkcji. Lata 90. to był fantastyczny czas dla kina niezależnego – „Filmowy zawrót głowy”, „Być jak John Malkovich”...

Dobry początek. Choć tych fascynacji nie dostrzegam w pani pierwszych rolach. Za to mam wrażenie, że po Oscarze [za „Nędzników” – przyp. red.] i występie w „Interstellar” zmieniła pani nieco zawodowy kierunek. Czy dopiero teraz, jako aktorka o statusie gwiazdy, może sobie pani pozwolić na większą odwagę przy wyborze ról? Wcześniej ryzyko mogło być zbyt kosztowne?
Chodzi o to, że jestem tak zwaną hollywoodzką aktorką? Tylko czy naprawdę nią jestem?

Ma pani jakieś wątpliwości?
Nieustannie czuję się skonsternowana, że tak się mnie postrzega. Przecież kinowych hitów z wielkim budżetem mam na koncie ledwie kilka. Ludzie często mnie pytają o „strategię”. Które filmy wybrałam po to, żeby popchnąć swoją karierę we właściwym kierunku. Oczywiście, jestem świadoma tego, co robić, żeby móc utrzymać się w branży. Wiem, jakie podejmować decyzje, ale to wiedza poniekąd podstawowa, jeśli w ogóle chce się pracować. Natomiast staram się unikać brania zleceń tylko po to, żeby machina się kręciła. To prawda, że nie tak znowu dawno nazwisko Anne Hathaway w obsadzie absolutnie nic nie znaczyło. Teraz to czasami warunek realizacji ambitnego niszowego filmu. I to jest dla mnie powód do radości i dumy. Popularność, wysoki status w branży mają ogromną zaletę – często takie „większe” nazwisko pozwala mniejszemu projektowi w ogóle zaistnieć. Są filmy, które sobie poradzą bez względu na to, czy w nich zagram, czy nie, ale też takie, dla których moje wsparcie jest kluczowe. A ja jestem gotowa na taką odpowiedzialność – podpisać się pod czymś rękami i nogami, dać innym sygnał: „Ten film reprezentuje moje poczucie humoru, moją wrażliwość, ten film to ja”.

Mamy dobre czasy dla twórców niezależnego kina?
To skomplikowane. Zacznijmy od tego, że w ogóle trudno jest zrobić ambitny film (śmiech). Wiem, to brzmi jak frazes. Wiadomo – studia traktują film jak inwestycję, która musi się zwrócić, i wpisane w mniej sztampowe projekty ryzyko nie jest im na rękę. Pierwszy przykład z brzegu: my, aktorki, często narzekamy na brak ambitnych, ciekawych ról dla kobiet. Ale nie wystarczy te role pisać, potem ktoś musi jeszcze pójść do kina. To też odpowiedzialność widzów – wysyłać sygnał, że chcą takich obrazów. Na szczęście dzięki rozwojowi techniki reguły gry ulegają zmianie. Nie trzeba mieć pleców, żeby zrobić film, może tego dokonać każdy. Dziś rano po raz kolejny obejrzałam sobie „Marcel the Shell” [seria krótkich filmików nakręconych w konwencji dokumentu; główną bohaterką jest tu zwykła muszelka z doklejonym okiem i bucikami, której głosu użycza znana komiczka Jenny Slate – przyp. red.], który ma na kanale YouTube ponad 27 milionów odsłon! A zaczął się od czyjejś głupawki. Realia branży filmowej się zmieniają, wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w telewizji. Dawne formaty już się nie sprawdzają, a wielkie kanały telewizyjne inwestują w projekty, które jeszcze kilka lat temu uważano by za nierentowne. Te projekty są znacznie bardziej szalone i reagują na bieżąco na najnowsze trendy, zmiany w stylu życia, nowe potrzeby. Wielu twórców związanych z telewizją przechodzi też do kina, bo producenci wiedzą, że właśnie oni najlepiej rozumieją znaczenie terminu „cool”.

Wspomniała pani o tym, że brakuje ciekawych ról dla kobiet. Ale to niejedyny problem amerykańskiej kinematografii. Od paru lat otwarcie mówi się o panującym w Hollywood szowinizmie.
Wie pani, uwielbiam męską energię. Ale zła i destrukcyjna energia macho to coś całkiem innego. Męskie poczucie, że facetowi wolno więcej, na to totalnie się nie zgadzam. Historia pokazuje, ile żądni władzy mężczyźni narobili światu krzywd. I nie tylko kobiety powinny zwracać na to uwagę i z tym walczyć, ważne, żeby robili to przedstawiciele obu płci. To jedyna właściwa droga.

Na własnej skórze przekonała się pani, jakie są cienie sławy. Czas po Oscarze, zamiast być najszczęśliwszym, był dla pani raczej traumatyczny [swego czasu popularny był nawet hashtag na Twitterze , od nazwiska aktorki i angielskiego słowa „hate”, czyli „nienawiść” – przyp. red.].
Nigdy nie chodziłam na własne filmy dumna jak paw. Nie uważam, że jestem najlepsza, wyraźnie widzę swoje potknięcia i błędy. Pierwsze spotkanie ze sobą na ekranie to dla każdego – jak sądzę – trudny moment, ale chodzę do kina z założeniem, że czegoś się przynajmniej dowiem i nauczę. Ten kryzys, o którym pani wspomniała, to był moment, w którym sytuacja troszkę mnie jednak przerosła. Internet nagle wyznaczył mnie na swoją ulubioną ofiarę i skłamałabym, mówiąc, że mnie to nie dotknęło.

Co pani wyniosła z tamtego doświadczenia?
W ogólnym rozrachunku dodało mi ono siły. Siedzenie w kąciku i szlochanie nikomu nie pomoże, co gorsza, może się okazać destrukcyjne dla naszych najbliższych. Nauczyłam się, że kiedy taka nagonka się rozkręca, zamiast się jej lękać, trzeba jej stawić czoła. Bez lęku. Nie chować emocji za głęboko, dać im ujście – to o wiele zdrowsze niż udawanie, że nas coś nie rusza. Myślę, że wielu ludzi byłoby znacznie szczęśliwszych, gdyby przestało udawać.

Jak to jest, kiedy kariera nabiera takiego tempa jak w pani przypadku? Co się dzieje z tym starym życiem?
Jestem niezmiennie w kontakcie z ludźmi, z którymi zbliżyłam się na studiach. Są dla mnie ważni jak rodzina. Jest luksusem, na który rzadko kiedy sobie pozwalam, że możemy sobie bezwzględnie ufać, bez ciągłej weryfikacji. Ta świadomość daje mi niesamowity komfort i spokój. Utrzymuję też kontakt z przyjaciółmi z podstawówki i liceum. Poza tym mamy przecież nowoczesne technologie, które ułatwiają życie. Tęsknię za kimś z przeszłości – więc po prostu łapię go na Facebooku i wysyłam mu wiadomość na komunikatorze. Od razu się przyznam – co pani zresztą sama zauważyła – że korzystam z sieci zdecydowanie zbyt często. Wiem, ciągle spoglądam na swój telefon. Pocieszam się myślą, że inni mają podobnie.

Niecały rok temu urodziła pani swoje pierwsze dziecko. Macierzyństwo to też moment przemiany.
Szczerze mówiąc, jeszcze nie jestem w stanie nabrać do tego dystansu. To wszystko jest bardzo świeże. My, aktorzy, możemy mówić, że rozdzielamy pracę i życie prywatne, ale przecież zawsze zostaje w nas jakaś cząstka roli. Kiedy pojawiają się dzieci, wraz z nimi nadchodzi niechybnie dylemat: co wolno mi ze sobą przynieść z planu? Jaki stan umysłu chcę mieć, kiedy przekraczam próg własnego domu? Trzeba zacząć zwracać uwagę na całkiem nowe rzeczy. Zmianie musiała ulec na przykład moja relacja z paparazzi. Musiałam przestać się denerwować tym, że ingerują w nasze życie, bo nie chcę, żeby mój syn czuł ode mnie tę nerwową energię. Dzieci mają tendencję do obwiniania siebie za zachowania rodziców i nie chcę, żeby on kiedykolwiek uznał, że jest powodem mojego smutku czy frustracji. Tak naprawdę do pracy wróciłam jesienią. Przetrwałam pierwszy pełny dzień pracy od porodu, pierwszy raz zostawiłam syna na cały dzień, wróciłam wieczorem, a potem jeszcze raz wyszłam. Przyznaję – to było cholernie trudne. Nowe uczucie, z jednej strony ogromne szczęście, bo pokazujemy premierowo nasz film [chodzi o hiszpańsko-kanadyjski film „Colossal” w reżyserii Nacha Vigalonda – przyp. red.], z którego jesteśmy tak bardzo dumni i nad którym tak ciężko pracowaliśmy. A z drugiej strony – jedyne, czego chcę, to zostać w domu z moim dzieckiem. Choć nie, wcale nie chcę, jednak chcę wyjść... Wciąż muszę się zmagać z takimi sprzecznymi emocjami. Nie nazwałabym tego pozytywnym doświadczeniem, bo to jednak rodzaj rozdarcia, bólu. Uczę się. Powiedziałabym, że na razie zrobiłam krok w tył i z nowej pozycji, z pewnego dystansu obserwuję te dwa światy, które równolegle funkcjonują w moim życiu. Nie oceniam ich, tylko patrzę i uświadamiam sobie, że naprawdę istnieją.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze