1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Jeremy Irons: „Porażki uczą więcej niż sukcesy”

(Fot. BEW Photo)
(Fot. BEW Photo)
W życiu zawodowym nie boi się ryzykować. W tym pozaekranowym nie wstydzi się swoich nałogów. Pełen sprzeczności i dystansu do sławy Jeremy Irons opowiada Marioli Wiktor o tym, co naprawdę jest ważne.

Z pochodzenia i wyglądu jesteś klasycznym Anglikiem. Masz nawet własny zamek. Kupiłeś go przed laty w Irlandii w West Cork.
Tak, liczy sobie 600 lat. Już od 300 lat straszył w okolicy jako historyczna ruina. Jest jednak przepięknie położony na zboczu nad oceanem i nosi w sobie ślady wspaniałej przeszłości. Ocalało aż 110 miniaturowych wieżyczek, ale od XVII wieku nikt tu nie mieszkał. Zachwyciłem się, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem to miejsce. Gdy nie udało mi się nikogo zainteresować ratowaniem zamku, postanowiłem sam go kupić. Dzięki temu przetrwał. Zamierzałem go odrestaurować i udostępniać do zwiedzania oraz uprawiania w pobliżu żeglarstwa i jazdy konnej. Pieniądze za bilety miały zasilać kasę fundacji. Niestety, ciągle walczę z konserwatorem i biurokratycznymi przepisami, ale wierzę, że w końcu się uda. Z pewnością nie kupiłem go dlatego, by w nim zamieszkać, nie mam ambicji arystokratycznych. Nie przyjąłem nawet rekomendacji do tytułu szlacheckiego. Wyobrażasz sobie spędzenie w takim zamku zimy, kiedy wiesz, że aby ogrzać cały budynek, musisz czekać kilka dni? Nikt przy zdrowych zmysłach by tego nie wytrzymał. Razem z Sinead (żona aktora – przyp. red.) i trzema naszymi psami mieszkamy w zwykłym wiejskim domu w Cork, jakich pełno w okolicy. Za domem mamy małą stajnię dla koni. To mi zdecydowanie bardziej odpowiada. Zamek pochłania na razie mnóstwo pieniędzy i zmusił mnie do intensywnego grania.

Po tylu latach robisz to już głównie dla pieniędzy czy granie sprawia ci jeszcze radość?
U Davida Lyncha nie gra się dla pieniędzy. W sumie ten zamek kosztował mnie o wiele więcej, niż jest wart, ale ja też zawsze byłem opłacany lepiej, niż na to zasługiwałem (śmiech). Praca w amerykańskich filmach, produkowanych przez duże wytwórnie czy studia, pozwalała i nadal pozwala mi wieść dość wygodne życie. Nigdy nie musiałem, jak w teatrze, zatrudniać się na cały sezon. Dla mnie to ważne, bo nie jestem systematyczny i lubię mieć dużo wolnego czasu. W ogóle jestem strasznym leniem. Mogę na przykład kilka dni leżeć w łóżku, czytać książki i oglądać filmy na DVD. I wcale nie zerkam nerwowo na telefon, czy zadzwoni. Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem uprzywilejowany. Większość aktorów nie ma takiego luksusu. Kiedy jednak telefon dzwoni a scenariusz mnie wciąga, to nie pytam o gażę. To nie jest najważniejsze. Wiesz, co mnie ciągle rajcuje w tym zawodzie? Że jednego dnia mogę zagrać mordercę, a drugiego – pedofila, po czym zmyć charakteryzację i bezkarnie wyjechać z planu do domu na kolację. Tak po prostu!

„Czerwona jaskółka” to jedna z twoich ostatnich superprodukcji...
Za udział w kinie popularnym lepiej płacą, dlatego przyjmuję takie role. Poza tym nigdy nie chciałem być kojarzony tylko z kinem niszowym, artystycznym, tak samo jak z image'em amanta, w który próbowano mnie wtłoczyć. Zawsze lubiłem iść pod prąd oczekiwań. Na pewno nigdy nie byłem i nie jestem typem flegmatycznego Anglika. Uwielbiam burzyć reguły i zasady, prowokować, zadawać pytania o naszą moralność, kodeks wartości.

Zagrałeś polskiego robotnika u Jerzego Skolimowskiego.
W filmie „Fucha” stałem się Polakiem i mówiłem po polsku. Co prawda to były nader skąpe kwestie, ale jednak. Nie miałem wtedy możliwości przyjazdu do Polski ani warunków, by nauczyć się polskiego. Zapisywałem sobie fonetycznie to, co mówił Skolimowski. Potem pisałem sobie to na ścianach. Macie strasznie trudny język. Tylko nie proś, bym coś powiedział…

Zgoda, nie będę. Zastanawiam się, z czego bierze się u ciebie ta przekora, kurs pod prąd?
Bo ja wiem? Może z tego, że zawsze jestem niezadowolony. Myślę, że gdyby było inaczej, to dopiero byłoby ze mną źle! Uważam, że porażki uczą nas dużo więcej niż sukcesy. Dlatego nie boję się ryzykować. Zawsze wolałem szokować, poruszać emocje albo przynajmniej testować aktorski warsztat, a to jest możliwe tylko wtedy, gdy podejmuje się wyzwania. Kilka lat temu postanowiłem zaskoczyć wszystkich i zagrać w kinie akcji w „Szklanej Pułapce 3” obok Bruce’a Willisa. Tak jak mówiłem, nie chcę być postrzegany tylko jako specjalista od skomplikowanych wewnętrznie facetów.

Przed laty zdecydowałeś się zagrać w filmie Davida Lyncha „Inland Empire”. Niektórzy uważali, że to zawodowe samobójstwo...
Chciałem spróbować czegoś nowego. Ten długi, trzygodzinny film jest jak wielki abstrakcyjny obraz Jacksona Pollocka. Stajesz przed nim kompletnie zaskoczony. Obraz jest niezwykły, ale bardzo trudno dostrzec jego ideę, myśl, przekaz. Podobnie jest z tym filmem. Nie wiadomo, o czym dokładnie on jest. Gram w nim reżysera, który próbuje zrealizować film, ale w jakimś momencie wszystko wymyka mu się spod kontroli. W dodatku David ma zwyczaj dopisywania lub zmieniania scen na dzień przed ujęciem, w którym grasz, bez podawania powodów. W związku z tym aktor nie wie, w jakim kierunku ma się rozwijać jego postać. Nie zna całego scenariusza i kontekstu. To mi się wtedy spodobało.

Zagrałeś reżysera, nie chciałbyś stanąć po drugiej stronie kamery?
Nie, ale mam już za sobą pewne doświadczenia w tej dziedzinie. Zrealizowałem film o Bośni dla telewizji młodzieżowej. Najpierw jednak razem z Sinead przygotowaliśmy dla teatru w Oxfordzie spektakl według scenariusza Holendra Ada de Bonta, który na podstawie wywiadów opisał dramaty bośniackich uchodźców. Widowisko wzbudziło w Oxfordzie ogromne emocje. Wtedy zwrócił się do mnie jeden z producentów BBC, bym przygotował dokument o tragicznych losach holenderskich Bośniaków, argumentując, że młode pokolenie Europejczyków powinno poznać prawdę, odmienną od tego, co oferują nie zawsze obiektywne media.

Założyłeś też fundację „Nadzieja”, która zbiera fundusze na pomoc dla dzieci żyjących w slumsach Kalkuty i innych indyjskich miast.
Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy pojechałem do Indii. W Kalkucie co prawda nie byłem, ale to, co zobaczyłem w dzielnicach nędzy w Bombaju – a sytuacja w indyjskich miastach jest podobna – wstrząsnęło mną głęboko. Warunki, w jakich żyją żebrzące na ulicach albo pracujące po 16 godzin na dobę dzieci – są nieludzkie. Nie można tego tak zostawić. Myślę, że aktorzy i w ogóle ludzie, którzy zdobyli pewną popularność, są bardziej słuchani niż inni. Trzeba to wykorzystywać i nagłaśniać problem.

Zawsze deklarowałeś, że polityka cię nie interesuje. A jednak całe lata przyjaźniłeś się z Tonym Blairem.
Z tą przyjaźnią to przesada. Poznaliśmy się dawno temu, kiedy Tony był jeszcze liderem laburzystów. Kilka razy zjedliśmy wspólnie obiad. Potem, kiedy został premierem, spotkaliśmy się jeszcze może dwu- lub trzykrotnie, i to wszystko. Niestety, przez te lata bardzo się zmienił. Zgubił gdzieś swój entuzjazm, świeże pomysły, szalone wizje. Myślę, że zdusiła go cała ta biurokratyczna machina. Obawiam się, że do historii Tony przejdzie jako polityk, który wciągnął Wielką Brytanię w wojnę w Iraku i zakazał polowań na lisy.

Podobno nie umiesz udawać. Jakoś ciężko mi w to uwierzyć...
Tak, choć wiem, jak dziwacznie to brzmi w moich ustach. Niektórzy mogą być zszokowani (śmiech). Ale to prawda. Ponieważ nie najlepiej wychodzi mi udawanie na zawołanie, staram się maksymalnie wejść w postać. Dlatego właśnie bardzo szanuję tych wszystkich aktorów, którzy na komendę reżysera potrafią się rozpłakać, szczerze roześmiać, okazać głębokie cierpienie. Ja muszę się bardzo mocno koncentrować, by taki stan osiągnąć i nie dość, że zajmuje mi to dużo czasu, to jeszcze nie zawsze uzyskuję zamierzony efekt. W takich sytuacjach ratunkiem jest improwizacja, ale nie można przecież na niej zbudować całej roli. Może jeszcze bardziej cię zaskoczę, gdy powiem, że tak naprawdę nigdy nie byłem specjalnym pasjonatem aktorstwa. Nie jestem kimś takim jak Al Pacino, który żyje po to, aby grać. Aktorstwo jest sensem jego życia. U mnie jest odwrotnie. Gram po to, aby żyć. A żyję wtedy, kiedy nie pracuję. Byłem już budowlańcem, pracownikiem socjalnym, artystą ulicznym, ogrodnikiem, sprzątałem też domy. To było w czasach, kiedy potrzebowałem pieniędzy na czynsz i opłatę nauki w szkole aktorskiej. Realne, pozazawodowe życie wpływało i wpływa nadal na jakość mojego aktorstwa. Gdybym dziś mieszkał w Hollywood, pewnie zarabiałbym więcej i więcej pracował, ale nie robiłbym tego, co mi się najbardziej podoba.

A co ci się najbardziej podoba?
Nawiązując do początku naszej rozmowy, jak każdy chyba Anglik kocham konie. Mam kilka, czyszczę je, dbam o nie i oczywiście kłusuję po malowniczych wzgórzach Irlandii, kiedy tylko czas mi na to pozwala. W ogóle lubię kontakt z naturą. Z czasem w związku z rozrzuconymi po całym niemal świecie planami filmowymi połknąłem bakcyla podróży. Jednak nie podróżuję jako turysta ani, co gorsza, jako gwiazda filmowa. Uwielbiam nierozpoznany przyjechać do jakiegoś azjatyckiego kraju i całkowicie wtopić się w tłum, żyć życiem lokalnych mieszkańców. Tak było na przykład w Pekinie. Polubiłem pewien styl poznawania kraju i jego kultury poprzez całkowite zaangażowanie zmysłów: dotyku, węchu, smaku. W Pekinie zakochałem się w chińskim jedzeniu spożywanym wprost na ulicy. W podobny sposób zwiedziłem Tajlandię i Malezję. Obecnie najbardziej chciałbym pojechać do Kambodży i zobaczyć na własne oczy świątynię Angkor Wat.

To twoje pasje, a nałogi?
Uważaj, bo o tym mogę godzinami... Lubię palić. Mój lekarz powiedział niedawno, że dzięki papierosom wciąż jestem szczupły, a gdy rzucę, od razu przytyję. Wiem, że to fatalne tłumaczenie, ale już się nie zmienię. Poza tym mam fioła na punkcie skuterów, motocykli i szybkości. Spośród wszystkich motoryzacyjnych cacek, jakie mam, najbardziej jestem dumny z Ducati. To takie Ferrari na dwóch kołach. Jazda nim daje nieprawdopodobne doznania. Lubię też moją małą Hondę 50, którą poruszam się po Londynie. Jeżdżę szybko, ale z piractwem drogowym, które mi zarzucano, to gruba przesada. Lubię poczuć pęd powietrza na policzkach, ale za miastem, na pustej, bocznej drodze. Właśnie w takich okolicznościach jakieś 10 lat temu zatrzymała mnie policja. Wlepili mi mandat. I pewnie na tym wszystko by się skończyło, gdyby nie media, które rozdmuchały całe zdarzenie. Napisano wtedy, że przechodzę kryzys wieku średniego.

A przechodziłeś?
(Śmiech). Całe moje życie od wczesnego dzieciństwa to jeden wielki kryzys... Chociaż jestem teraz spokojniejszy i bardziej pogodzony ze sobą. Nie przeraża mnie starość. Nie mam już w sobie ambicji bycia perfekcyjnym. Nic właściwie nie muszę. Dostałem od życia więcej, niż zasłużyłem: więcej sławy i na pewno więcej kasy. Mam dwóch wspaniałych synów i jestem z kobietą, która akceptuje mnie takim, jaki jestem. Nie mam prawa narzekać na swoje życie.

Z żoną, też aktorką, Sinead Cusack, jesteście razem od ponad 20 lat.
Zdążyła się już do mnie i do moich dziwactw przyzwyczaić... Oboje jesteśmy dość trudnymi ludźmi, dlatego staramy się nie wchodzić sobie w drogę. Dajemy sobie dużo wolności. Mamy własne pasje, kariery, odrębnych przyjaciół, rzadko pracujemy razem. Jeśli chodzi o mnie, to dlatego, że mam nie najlepsze wspomnienia z pierwszego małżeństwa z Julie Hallam. Oboje byliśmy bardzo młodzi, ja miałem zaledwie 21 lat, gdy się pobraliśmy. Teatr, w którym pracowaliśmy, zaoferował nam w prezencie ślubnym cały sezon sztuk, w których graliśmy razem. I to był początek końca. Razem pracowaliśmy, spotykaliśmy się codziennie na próbach a wieczorami na spektaklach, wspólnie mieszkaliśmy, jedliśmy, spaliśmy. To było na dłuższą metę bardzo męczące. Ludzie, nawet jeśli bardzo się kochają, muszą mieć jakiś margines swobody, swoją osobną, nienaruszalną przestrzeń. Sinead też to rozumie. W naszym małżeństwie żadna ze stron nie musi poświęcać swojej kariery bądź pasji dla kariery czy pasji drugiej osoby. A gdy w związku nie ma rywalizacji, można się wspierać i uczyć od siebie. Myślę, że to niezły patent na bycie razem.

Cieszysz się, że twój młodszy syn, Max, jest aktorem?
Na pewno go do tego nie zachęcałem. Przeciwnie. Uczulałem go na to, jak kapryśny to zawód i niewdzięczny, a sława i sukces ulotne. Skoro jednak tak postanowił, to będę go wspierał. Starszy syn, Samuel, także chciał spróbować aktorstwa, co mu się udało. Jednak po jakimś czasie powrócił do swojej pierwszej pasji, czyli fotografii. A ja odetchnąłem! Bo wiem, że świat nie kończy się na kinie, a im jestem starszy, tym bycie aktorem i tak zwana rozpoznawalność coraz mniej mnie bawią. Prawdziwe życie jest gdzie indziej.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze