1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Monika Brodka: To tu, to tam

fot. Adam Pluciński/MOVE
fot. Adam Pluciński/MOVE
Świat to za mało – stwierdzi kiedyś zapewne. Z Twardorzeczki leciutko przeskoczyła do Warszawy, teraz oddałaby nawet Saską Kępę za Nowy Jork.

A kierunków do obrania jest wiele. I naprawdę na nią akurat wszędzie czekają! Monika Brodka nową płytę „Clashes” wydaje w ramach kontraktu z zagraniczną wytwórnią PLAY IT AGAIN SAM  (wydającą m.in.: Róisín Murphy, Editors, Agnes Obel, Soap & Skin, Balthazar). Wejście albumu na rynek 13 maja (2016) oznacza autentycznie jego międzynarodową premierę.  Tego samego dnia album ukaże się w Polsce, Europie, Ameryce... Wszędzie!

Cztery lata temu, kiedy rozmawiałem z panią, miałem wrażenie, że rozmawiam z dziewczyną. Teraz z kobietą?

Nie wiem. Nie siedzę w domu na kanapie i nie zastanawiam się, czy jestem dziewczyną, czy kobietą, po prostu trwam. Zresztą nigdy nie czułam, że jestem jakąś bardzo kobiecą kobietą. Dużo mam w sobie męskiej stanowczości.

Sądząc po czasie, jaki upłynął od ostatniej płyty, to bardziej pani żyje, niż tworzy?

Tak, staram się w tym wszystkim jeszcze żyć. Ostatnie kilka lat to intensywne podróże, bo bardzo tego potrzebowałam.

I co te podróże miały dać albo przynieść?

Po pierwsze, odskocznię od bycia w Polsce i mieszkania w Warszawie. Po drugie, chciałam pobyć dłużej w Nowym Jorku.

Nowy Jork bo?

Kocham to miasto. Nowy Jork jest dla mnie miastem, które odzwierciedla tę pogoń za…

Jaskrawą tymczasowością?

Można tak powiedzieć. Ale z drugiej strony to miejsce, w którym w ogóle nie potrzebuję telefonu, samo miasto daje mi ten rodzaj kopa. Jest jak żywy telefon z tysiącami aplikacji, zdjęciami, lajkami. Poza tym można tam być zupełnie anonimową pestką słonecznika. Ono też bardzo dużo energii wysysa, ale mam wrażenie, że jak przyjeżdża się tam bez oczekiwań…

Nie chce się go „zdobyć”?

Tak. Że ono ma zapewnić pracę, karierę, miłość, to można z niego bardzo dużo wyciągnąć.

Mogłaby pani wyprowadzić się z Polski i tam mieszkać?

Kiedyś miałam dużą potrzebę dookreślenia, że gdzieś jest „moje miejsce”, że tu „zapuszczam korzenie i chcę żyć do końca życia”. A od kilku lat wolę pomieszkiwanie tu i tam.

Góralka lubi koczownicze życie?

Trochę tak. Ale nadal Warszawę traktuję jako swoją bazę, do której wracam, choćby po roku.

O czym jest nowa płyta?

Nie wiem, to chyba zadanie dziennikarzy, żeby powiedzieć, o czym ona jest. Ja ją tylko tworzę.

Nie jest pani „naczyniem”, do którego same się wlewają anonimowe treści, a my je teraz zinterpretujemy. Jaką emocję pani chciała przekazać?

Na pewno wiele emocji przekazałam nieświadomie. One się ze mnie wylewały, trudno jest mi je nazwać. Bardzo zależało mi, żeby już w samych kompozycjach była zawarta historia i tajemnica.

Dla mnie to tęsknota za ostatecznym zespoleniem się.

Ze światem czy z…

Nie, z jakimś jednym, konkretnym, z nim. Wniknąć, zniknąć, połknąć, być w nim.

Teksty na tej płycie są dużo bardziej i dużo bliżej człowieka, jego emocji niż na poprzedniej. Poprzednia była mocniej zawieszona w jakimś abstrakcyjnym świecie fantazji i wymyślonych historii, byli bożkowie wudu, dużo plemienno-hipnotycznych wizji…

New Age po prostu.

Tak. Tym razem jednak te emocje, które człowiekiem targają, wzięły górę, choć nadal podane w bardzo abstrakcyjnym wydaniu. Stało się tak, że tę płytę skomponowałam sama i napisałam do niej teksty, na czym bardzo mi zależało. Zupełnie tego nie planowałam. Myślałam, że tak jak w przypadku „Grandy” łatwiej będzie mi tworzyć z kimś. I nagle od wieczornego podgrywania sobie na gitarze i rejestrowania prostych pomysłów na dyktafonie doszłam do pisania, aranżowania, robienia orkiestracji dla części zespołu, czego nie robiłam nigdy wcześniej.

Wracam z pytaniem o emocje, jakie chciała pani wzbudzić.

Czuję, że ta płyta jest dosyć smutna, melancholijna, niekoniecznie chciałam zdołować mojego słuchacza, ale czułam, że dużo łatwiej przychodziło mi pisać właśnie takie piosenki. W liryczności tych utworów czułam siebie.

Płyta jest dosyć mroczna. Pani ma naturę bardziej radosną czy mroczną?

Raczej szklanka do połowy pusta.

Ale rozpacz, jakiś przedsionek rozpaczy chociaż? Pogodna rozpacz?

Duży pesymizm, brak satysfakcji, małymi rzeczami trudno mi się autentycznie cieszyć. Mam cały czas chęć, żeby było jeszcze mocniej, więcej, lepiej. Nazywam to ambicją, ale może to jest po prostu pewien rodzaj niezadowolenia? Ale nie czuję, żeby to było dla mnie w jakikolwiek sposób niebezpieczne.

Że się pani osunie w jakąś otchłań?

Tak. Myślę, że po prostu nie jestem z natury człowiekiem, który myśli sobie: „O, jak jest świetnie!”, raczej zauważam mankamenty. Co jest dla otoczenia dosyć męczące. Mojej menedżerce ciężko zaakceptować, że ja nigdy nie mogę być z czegoś zadowolona. Pod tym kątem jesteśmy przeciwieństwami. Ona świetnie uzupełnia tę moją szklankę.

Ale potrafi pani skakać z radości?

Tak, potrafię. Kiedy uda mi się osiągnąć coś zawodowo, do czego długo dążyłam, o czym marzyłam.

Ostatnio co to było?

Kontrakt z zagraniczną wytwórnią. Kiedy ta propozycja przyszła, skakałam. Później okazało się, że wiąże się to z tysiącem skomplikowanych rzeczy, które były dosyć męczące i stresujące.

Chce być pani gwiazdą światową?

Nie nazwałabym tego tak.

A jak?

Chciałabym mieć w muzyce taką swobodę, jaką mam w podróżach, że mogę pomieszkać kilka miesięcy w innym kraju. Chciałam bardzo, żeby moja muzyka też razem ze mną po tych krajach podróżowała, żeby była muzyką międzynarodową. Ale nigdy nie zależało mi, żeby być gwiazdą pokroju Rihanny, Adele czy Beyoncé. Przecież nagrałam płytę skrajnie niekomercyjną.

Ale przerwa między płytami podobna jak u Adele.

No tak, tylko u niej były z tego dzieci.

Nutka żalu w głosie?

Po prostu. Ona jakoś ten czas spożytkowała w inny sposób, a ja na podróżach i pracy nad płytą. Trochę najeżam się, jak słyszę takie podejście, że w Polsce jest mi jakoś niewygodnie i chcę zrobić światową karierę. Nie! Po prostu bardzo trudno jest polskiemu artyście wyjść na świat. Oprócz zespołów metalowych rzadko komu się to udaje. Więc czułam satysfakcję, że ktoś z wytwórni zagranicznej mnie zauważył. I ciężko na to pracowałam. Jeździłam na bardzo wiele koncertów za granicę, które nie przynosiły mi żadnego zarobku, wręcz zainwestowałam sporo swoich pieniędzy. Nie mam ambicji, żeby zrobić szybką i intensywną karierę, zresztą widzę, że to dzieje się tak naprawdę bardzo małymi krokami.

No, taka młoda to pani już nie jest, trzeba się spieszyć. 29 lat to poważny wiek.

Jeszcze nie mam trzydziestki. Myślę, że nie jest tak źle.

Pierwotną inspiracją do tej płyty była pierwsza muzyka, z którą się pani spotkała, czyli liturgiczna. Dlaczego ją pani zapamiętała? Bo była jedyna?

Pierwsza. Na prawdziwe koncerty zaczęłam chodzić dopiero w wieku 13 lat, a msza to też w pewnym sensie koncert, jakiś rodzaj spektaklu.

Mieliście dobrego organistę?

Nie sądzę, myślę, że był dosyć przeciętny.

Chór? Anielski?

Zupełnie nie.

A pani śpiewała?

Śpiewałam razem z tłumem, chociaż chodziłam na jakieś zajęcia scholi. Organista i jego organy są wysoko, na chórze. Nigdy nie widzimy postaci organisty, tylko słyszymy muzykę. Jest w tym pewna tajemnica, a i kościół ma też bardzo specyficzną akustykę, to razem tworzy mistyczny, rytualny klimat.

Pani jest chyba dosyć indyferentna religijnie.

To znaczy?

Jeżeli interesuje panią jakaś metafizyczna siła, to raczej nie widzi jej pani w Kościele, instytucji, ma pani do niej negatywny stosunek, przynajmniej do polskiego Kościoła. Więc właściwie dlaczego muzyka religijna? Tylko dlatego, że to było pierwsze doświadczenie muzyczne?

Tak.

Żadnej metafizyki w tym nie ma?

Jest. W samym brzmieniu organów w tym miejscu, w tym, jak ono wygląda, w pewnych prawach fizyki zastosowanych przy budowie organów, w rozmieszczeniu ich rur – to jest oszałamiający i masywny, dający się odczuć głęboko w trzewiach instrument. Cieszę się, że jeden z pierwszych, jakie usłyszałam. Oprócz tych góralskich, używanych przez mojego tatę. A czy one były w kościele, czy nie, jest dla mnie rzeczą drugorzędną.

U pani nastoletniej wisiały jakieś plakaty w pokoju?

Pewnie jakichś boysbandów. Ale pierwszą kasetą, którą sobie kupiłam, była kaseta Beatlesów, bo dla mnie muzyka popowa zawsze wybrzmiewała po angielsku.

Pani wykonuje jakiś zawód czy po prostu żyje w ten sposób, że od czasu do czasu coś napisze, skomponuje, potem nagra, zagra na koncercie?

Wykonuję zawód piosenkarki. Od niedawna też kompozytorki. W Stanach to się chyba nazywa singer­--songwriter. Ludzie mnie poznali jako osobę śpiewającą cudze utwory. I trochę czasu mi zajęło, żebym – skoro już ktoś polubił mój głos i chce mnie dalej słuchać – potrafiła wyrazić siebie swoimi piosenkami. Długo dojrzewałam do tego, że sama chcę, sama mam pomysł, sama potrafię.

Bo nieśmiałość, bo sama nie wiedziałam?

Długo dojrzewałam, bo mój start był wczesny i niespodziewany.

Wsiadła pani w autobus, przyjechała na nagrania „Idola”.

To była kwestia kilku miesięcy, a potem życie za mnie decydowało. Ale przeszkadzało mi, że moją przygodę z show-biznesem zaczęłam bardziej od bycia „znaną twarzą”, a nie od pokazania czegoś swojego, że zaczynałam od śpiewania cudzych piosenek. Byłam wrzucona do wora z ludźmi, którzy, miałam poczucie, nie robią w życiu nic wartościowego, a mają tylko znaną twarz, i to zaczęło mi przeszkadzać. Nie chciałam być identyfikowana z tą grupą. Czułam, że do niej nie przynależę.

Aż tak szalenie poważnie pani siebie traktuje?

Tak, i to, co robię, też traktuję bardzo poważnie. Uznałam, że wyłącznie konsekwentnymi działaniami jestem w stanie to wyobrażenie na mój temat zmienić. Stwierdziłam, że zrobienie czegoś wartościowego muzycznie jest drogą do tego, żeby z tego worka wyskoczyć. Dlatego była „Granda”. Od tego zaczęłam. I moja konsekwencja mnie z tego worka wyrzuciła.

Pani woli koncerty czy studio nagraniowe?

Koncerty. Wiele wspominam bardzo mocno, ale chciałabym być przygotowana na każdą okoliczność, żeby dać z siebie wszystko, a koncerty są nieprzewidywalne.

Ma pani naturę prymuski?

Nie. To jest bardziej chęć kontroli, żeby ludziom dać coś, czego jestem pewna i świadoma.

Z tego, jak pani o tym opowiada, wnioskuję, że scena nie jest dla pani narkotykiem.

Nie.

A co jest?

Na pewno nie jestem typem nieśmiałej, skrytej osoby, która dopiero na scenie się otwiera. Oglądałam ostatnio dokument o Janis Joplin, która na każdym kroku powtarzała to, jak była zakompleksiona, zahukana i ona bez tej sceny nie byłaby w stanie przeżyć. To chyba nie ja.

Co jest więc pani narkotykiem?

Dosyć trzeźwo patrzę na swoje życie i na świat. Czymś, co napędza mnie do działania, jest to, że mogę pozwalać sobie na coraz więcej zawodowo.

To „energetyk”, nie narkotyk, w którym się pani zapomni.

Ja się nie zapominam.

Ze strachu?

Nie wiem. Do narkotyków nigdy mnie nie ciągnęło. Strach przed utratą kontroli i świadomości, przy pewnej nieprzewidywanej reakcji organizmu, która może się pojawić, mnie blokował. Z alkoholem jest podobnie.

Smutnieje pani, jak wypije?

Różnie, czasami upijam się na wesoło, czasami upijam się na smutno, ale na smutno bardzo nie lubię.

Bo?

To nieprzyjemne uczucie.

Smutek potrafi być przyjemny.

Może ja mam w sobie za dużo tego smutku, żeby jeszcze go potęgować? Lubię smutek, ale w trzeźwym wydaniu. Po alkoholu on potrafi się nieprzyjemnie wyolbrzymić, wszystko jest dużo bardziej dramatyczne, niż jest.

I w tym niealkoholowym smutku co pani lubi?

Jego molową melodię, molową harmonię. Smutek jest też pewnym stanem świadomości, więc czymś fajnym.

Może jest prawidłowym widzeniem rzeczy i świata?

Też. Bo mimo wielu podróży do Stanów nie potrafię przejąć ich optymizmu, który jest taki wyuczony. Sztuczne bycie pozytywnym nie do końca mi wychodzi. Dla nich smutek jest słabością. Ja go tak nie traktuję. We mnie jest tyle samo radości, ile smutku. Jest mi on potrzebny, gdy komponuję  w naszych warunkach klimatycznych.

W naszym klimacie komponowanie jest trudniejsze?

Nie, jest łatwiejsze, ciekawsze. Zupełnie inna jest muzyka z Kalifornii, gdzie przez cały rok w zasadzie jest lato.

Chopin na pewno nie napisałby tam żadnego nokturnu.

Na pewno nie.

Rodzice nie martwią się, że uprawia pani taki niepoważny zawód?

Dlaczego niepoważny? Jest bardzo poważny, a oni widzą mnie szczęśliwą, zadowoloną z tego, co robię. Na pewno jestem dla nich powodem do dumy.

Ale też strachu, bo kariera w tym zawodzie może być rzeczą dosyć ulotną.

Tylko ja już od 12 lat się tym zajmuję, więc myślę, że ten strach zostawili gdzieś w tyle. On był, kiedy 16-latka przeprowadziła się do Warszawy. Teraz bardziej się boją, czy kiedyś założę rodzinę, czy będą mieli wnuki…

A będą mieli wnuki, chce pani mieć dzieci?

Myślę, że tak, kiedyś.

Myśli pani, że jest niezwykła?

Nie wiem. A pan myśli, że jestem niezwykła?

Za mało o pani wiem, dlatego pytam osobę, która w tej sprawie jest najlepiej poinformowana.

Myślę, że mam dosyć niezwykłe życie i bardzo je lubię.

Dlatego jest ono niezwykłe, bo pani jest niezwykła?

Chciałabym tak myśleć, ale… Tak naprawdę na to, w jakim jestem miejscu i czym się zajmuję, i w jakim momencie życia jestem, złożyło się bardzo dużo rzeczy. Szczęście, praca, którą przez te wszystkie lata wykonałam, a przede wszystkim ludzie, którymi się otaczam.

Moje pytanie było też o to, czy pani się czuła zawsze inna.

W pewnym sensie tak, ale też nigdy moi rodzice tej inności nie próbowali ze mnie wyłuskać.

Patrzę na pani rękę, na tatuaże, wyglądają bardziej na „porysowane” niż wytatuowane. Ta niedbałość artystyczna tych tatuaży jest celowa?

Nie nazwałabym ich niedbałymi. Może nie są typowe. Jeden jest pamiątką po „Grandzie” i tym, co znalazło się na okładce, a sowa jest dla towarzystwa dla jelenia. Ten jest rysunkiem Basquiata, który znalazłam w jednej z jego książek.

Dlaczego pani się tatuuje?

Bo lubię tatuaże.

Za co?

Podobnie jak ubraniami wyrażam w ten sposób jakiś swój indywidualizm, coś, co określam później jako swój gust, co estetycznie mi odpowiada. Nigdy tatuażu nie traktowałam jako czegoś, nad czym trzeba bardzo długo myśleć i zastanawiać się, że jest na całe życie. Na przykład ten tatuaż powstał na plaży w Meksyku dwa lata temu. Został zrobiony przez pewnego włóczykija z Kanady, którego poznałam na plaży w Meksyku. W ten sposób zarabiał na życie i podróże.

Czaszka.

Na nowej płycie jest piosenka „Santa Muerte”, która nawiązuje do czczenia śmierci w zupełnie inny niż polski sposób. My mamy silną traumę związaną ze śmiercią, to jest coś, czego bardzo się boimy, takie traktowanie śmierci jest szalenie depresyjne, dołujące. A kult Santa Muerte jest zupełnie inny.

Mężczyznom podobają się te tatuaże?

Tak. Myślę, że gdybym przy tak zwariowanym życiu i zawodzie, który uprawiam, spotykała się z kimś, kto nie jest w stanie przejść obojętnie obok tej drobnej rzeczy i zaakceptować jej, to byłoby w tym coś naprawdę dziwnego.

Generalnie spokój to nie jest to, czego pani szuka?

Przeciwnie. W pewnych sferach mojego życia szukam.

Gdzie?

W moim prywatnym życiu lubię mieć taki balans pomiędzy niepewnością mojego zawodu i pewnością świata osobistego. Dużo podróżuję, zdarza mi się budzić w jakimś hotelu i przez pierwsze pięć sekund mieć wrażenie, że jestem u siebie w domu. Dopiero potem otwieram oczy i myślę sobie: „O, Wrocław”. Ale pierwsze pięć sekund to spokój.

 

MONIKA BRODKA  rocznik 1987. Zadebiutowała w programie „Idol”, w 2004 roku wydała płytę „Album”, dwa lata później – drugą, „Moje piosenki”, a w 2010 roku –„Grandę”. Otrzymała Paszport „Polityki”, kilka Fryderyków i tytuł Kobiety Dekady.

 

Tekst pochodzi ze "Zwierciadła" 6/2016.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze