Najlepsza polska kolarka, nie jeździ już na rowerze wyczynowo, ale wciąż dla zdrowia i przyjemności.
Na dwóch kółkach można też doskonale wypocząć, uciec od cywilizacji i zobaczyć dużo więcej, niż spacerując czy jadąc autem.
Wybrałaś sport, który wygląda groźnie nawet przed telewizorem. Liczyłaś swoje blizny?
Kolarstwo górskie postrzegane jest jako sport ekstremalny, ale choć wygląda to spektakularnie, groźne najczęściej nie jest. Nawet jeżeli się wywracamy, to zwykle przy małych prędkościach. Ekstremalne kontuzje są wtedy, gdy kolarz szosowy ma kraksę w górach albo na finiszu, jadąc 70–80 kilometrów na godzinę. Owszem, mam na ciele wiele pamiątek z różnych wyścigów na świecie, ale upadki to część sportowej drogi.
Jak „otrzepać się” po upadku, żeby się nie zablokować, nie zrazić do dalszej aktywności?
Wiesz, że 80 procent wszystkich wypadków zdarza się w domu? Można nie wychodzić ze swoich czterech kątów i się uszkodzić. Lubię maksymę „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”, ale nie zgadzam się z teorią, że należy jak najszybciej wrócić na rower, żeby nie załapać traumy. Zawsze wolałam dać sobie trochę czasu na oddech. Wracałam w swoim tempie.
Porażki cię motywowały czy podcinały skrzydła?
Porażka jest wtedy, kiedy coś zrobiłaś źle. W sporcie można po prostu przegrać, nawet kiedy robi się wszystko, jak należy. Przegrane były dla mnie jak zimny prysznic, chłodziły rosnące ego, uczyły pokory i zmuszały do wniosków. Po przegranych zupełnie inaczej smakują sukcesy.
Umysł matematyczny pomagał w osiągnięciu mistrzowskiej formy?
Matematyka nauczyła mnie systematyczności i analizy, które są w sporcie kluczowe. Fakt, że trenowałam zawodowo i jednocześnie studiowałam na studiach dziennych, bardzo mnie psychicznie wzmocnił. Dzięki studiom nie miałam klapek na oczach, nie czułam też presji, że sport to całe moje życie. A przecież sportowca od końca kariery dzieli czasem jedna kontuzja.
Dlaczego w ogóle rower? Na czym polega jego fenomen?
To najpiękniejszy sposób na odkrywanie świata i kontakt z naturą. Rowerem górskim czy gravelem możemy uciec od cywilizacji, zobaczyć dużo więcej, niż spacerując, biegając, nie mówiąc już o przemieszczaniu się samochodem.
Rower nie obciąża tak stawów, jak bieganie, jest więc idealnym sportem dla osób, które walczą z otyłością. Nawet jeżeli jedziemy bardzo wolno, to praca fizyczna uruchamia w nas całą masę pozytywnych procesów. No i możemy poczuć wiatr we włosach.
Górale, enduro, szosówki, gravele… Jak kupić odpowiedni dla siebie?
Im lżejszy rower i lepsze (niezawodne) komponenty, tym większa przyjemność z jazdy. I nie jest to slogan reklamowy. Różnicę naprawdę czuć, dlatego zasada numer jeden to kupić po prostu najlepszy, na jaki nas stać, dostosowany do miejsc, gdzie będziemy jeździć.
Kiedy pomieszkiwałam w Warszawie, idealnym rozwiązaniem był rower gravelowy, którym mogłam pojechać po asfalcie, ale też wjechać do lasu. Do celów rekreacyjnych sprawdza się rower trekkingowy, z oponą zbliżoną do górskiej i z bagażnikiem, na którym możemy sobie zamontować sakwy i pojechać na piknik. Jeżeli chcemy tylko dojeżdżać do pracy, najlepiej wybrać rower miejski z wygodną siedzącą pozycją. A jak planujemy jazdę po górach, warto mieć albo wypożyczyć rower MTB.
Są jeszcze elektryki. Co to za kolarstwo, gdy nie czujesz, że jedziesz?
Jestem wielką fanką elektryków. Nie zwalniają z pedałowania, a są świetnym pomysłem dla osób, które nie mają kondycji, żeby pojechać na przykład w góry. Jedyną ich wadą jest to, że są ciężkie, więc może być kłopot z ich transportem.
A rowerowe gadżety? Co się przydaje, a co jest przerostem formy?
Nie wyobrażam sobie jazdy, nawet rekreacyjnej, bez komputerka rowerowego, który mierzy parametry jazdy i ma nawigację. Kiedyś w Kolumbii nawigacja poprowadziła mnie bezbłędnie przez fantastyczne trasy. Jest w tej chwili sporo różnych platform (m.in. Strava, Trailfork, Kamoot), na które użytkownicy wrzucają swoje ulubione sprawdzone trasy, możemy z nich korzystać i unikać błądzenia.
Innowacją są przerzutki elektryczne, które dają duży komfort jazdy, ale gdy zapomnimy o naładowaniu baterii i wyjedziemy hen daleko, będziemy musieli wrócić do domu na jednym przełożeniu.
Można spotkać również światełka z detektorami ruchu, które informują nas na przykład o zbliżającym się aucie. A skoro już jesteśmy przy bezpieczeństwie – obowiązkowym wyposażeniem, bo nie nazwę tego gadżetem, jest kask, który ratuje życie. Mnie wielokrotnie uratował głowę. Zawsze warto go mieć, nawet kiedy jedziemy spokojnie, bo nigdy nie wiemy, gdzie i kiedy wyskoczy nam pies zza płotu, auto wymusi pierwszeństwo czy potkniemy się na krawężniku.
Na wyprawy rowerowe jeździsz teraz z mamą. Jak to organizujecie, żeby każda z was miała przyjemność z jazdy?
W zeszłym roku byłyśmy w Kalifornii, Utah, Arizonie. W trakcie 18-dniowej wyprawy po absolutnie genialnych trasach jeździliśmy razem, tylko czasem przyśpieszałam i nawracałam, żeby dołączyć do reszty albo czekałam na moich towarzyszy podróży.
Co do zasady: jeżdżąc w grupie, warto dobrać się na podobnym poziomie, żeby wytrenowani się nie nudzili, a słabsi nie musieli gonić, bo najważniejsze, żeby rower był przyjemnością. Dlatego mierzmy siły na zamiary, nie szalejmy z tempem i dystansami. Przy długich trasach dbajmy o dużą ilość węglowodanów.
Wyznaczanie sobie za długich tras zwykle kończy się tak, że trzeciego dnia przestajemy mieć z tego radość. Przyjemność jest najlepsza, kiedy smakujemy ją małą łyżeczką.
Nie brakuje ci wielkiego ścigania? Jak ci się żyje na sportowej emeryturze?
Ściganie to ciągłe przekraczanie granic bólu, nie mam już na to siły. Owszem, super jest być częścią teamu, obcować z ludźmi, którzy dzielą twoją pasję, fajnie jest podróżować i czuć całą tę otoczkę wokół zawodów, ale same starty do przyjemności nie należą.
Z życia zawodowego sportowca najbardziej brakuje mi rytmu. Wcześniej każdy mój dzień był podporządkowany treningom i dobrej formie: jadłam regularnie i zdrowo, znajdowałam czas na regenerację, byłam bardziej asertywna, odmawiałam rzeczy, które nie mieściły się w moim grafiku. Pasowało mi to, dobrze się wtedy czułam. Dziś tęsknię za takim drylem. Dużo podróżuję, zmieniam strefy czasowe, długo siedzę w salach konferencyjnych, zdarza się, że niedosypiam, nie zawsze zdrowo jem i brakuje mi czasu na aktywność fizyczną.
To czym jest dla ciebie teraz sport?
Przede wszystkim przyjemnością i receptą na zdrowie. Kiedy nie mam czasu na ruch, po prostu źle się czuję. Wszystko zaczyna mnie denerwować, ciało też fatalnie to znosi. Ale gdy tylko wsiądę na rower, wybiorę się na trekking w góry albo na skitoury zimą, od razu widzę świat w pogodniejszych barwach, problemy, które miałam przed wyjściem z domu, nagle okazują się zupełnie błahe i nie mogę uwierzyć, że mogłam się czymś takim stresować. Od razu bardziej pozytywnie patrzę na świat.
Kiedy spotykam ludzi w świetnej formie, tryskających energią, wyglądających fit, okazuje się, że ich recepta jest taka sama – ruch. Często wstają wcześnie, żeby jeszcze przed rozpoczęciem dnia poświęcić czas na aktywność fizyczną. Podziwiam ich. Mnie ciężko utrzymać regularny rytm, a właśnie taki bardzo mi służy.
Co jeszcze dało ci kolarstwo?
Zobaczyłam kawałek świata. Zawodowcy zwykle podróżują od hotelu do hotelu, ale kolarstwo to dyscyplina nieporównywalnie lepsza pod tym względem od wszystkich innych, bo z roweru zawsze widać więcej. Poza tym poznałam fantastycznych ludzi. Gdziekolwiek bym teraz pojechała, zawsze znajdę znajomego, który w razie potrzeby mi pomoże.
Sport dał mi też poczucie własnej wartości. Świadomość, że dzięki ciężkiej pracy i przemyślanej strategii wracasz na szczyt po takich przejściach jak kontuzje czy problemy zdrowotne, daje niezłego pozytywnego kopa. Kiedy wygrywa się talentem i pracą, ale bez żadnych przeszkód, aż tak nie docenia się zwycięstw i siebie samego.
Zakończenie kariery może zachwiać tym poczuciem wartości?
Koniec kariery to bardzo trudny moment dla każdego sportowca. Z kilku powodów. Po pierwsze tracimy cel. Ja na przykład całe życie funkcjonowałam w trybie czteroletnim, od Igrzysk do Igrzysk. Wszystko było podporządkowane pod przygotowania do tej imprezy, dawała ona niesamowitą motywację. W tej chwili robię mnóstwo różnych rzeczy, mniej lub bardziej ciekawych. I czasem zatrzymuję się i zastanawiam: po co? Oczywiście trzeba jakoś zarabiać pieniądze, ale gdy całe życie robiło się coś z czystej miłości i pasji, praca dla samego zarobku nie daje satysfakcji.
Wielu sportowców nie potrafi już odnaleźć celu, który ich tak nakręci jak sport.
Drugi problem to kwestia zdefiniowania siebie na nowo. Po prostu znalezienia nowej profesji. Po 15, 20 czy 25 latach kariery sportowej niestety jesteśmy tak naprawdę bardzo do tyłu, jeśli chodzi o doświadczenie na rynku pracy względem rówieśników. Do tego całe życie robiliśmy coś, w czym byliśmy jednymi z najlepszych na świecie. Tymczasem w wieku 35-40 lat zaczynamy od zera. Wielu sportowców ma w związku z tym duży problem z poczuciem własnej wartości. Mamy świetne umiejętności – wytrwałość, systematyczność, umiemy pracować w zespole co jest bardzo cenione na rynku pracy. Jednak nie wystarcza dla zbudowania pewności siebie.
I trzecia sprawa - dopamina. Sport, a zwłaszcza starty i oczywiście zwycięstwa, powodują duże skoki dopaminy. Ale to ma efekt uboczny – jej bazowy poziom spada. Gdy po zakończeniu kariery tych skoków nie ma, na dodatek przestajemy się ruszać z taką częstotliwością, po prostu zaczyna nam dopaminy brakować i często dochodzi do spadku nastroju. Warto mieć świadomość tego mechanizmu, by zrozumieć, że nasze gorsze samopoczucie czasem jest całkowicie niezależne od nas, naszych myśli i działań. I warto wtedy sięgać po pomoc. A nade wszystko uważam, że sportowcy powinni pozostawać aktywni fizycznie po zakończeniu kariery.
A co jako mistrzyni powiesz tym, którym się po ludzku nie chce ruszyć? Bo zimno, wieje, leje, będzie bolało?
Przyznam uczciwie, jak pada, to na rower nie wychodzę. Ze względów bezpieczeństwa i zdrowotnych. Można, ale trzeba się bardzo dobrze ubrać i – umówmy się – przyjemność to umiarkowana.
Poza tym zawsze warto się ruszyć. Po prostu wyjść i już po chwili okaże się, że jest fajnie. Świeże powietrze, kontakt z naturą i sportowe endorfiny naprawdę koją. Jeżeli nie potrafimy się sami zmotywować, spróbujmy się z kimś umówić. Towarzystwo jest najlepszym zastrzykiem motywacji.
Zachęcam też, żeby prowadzić dzienniczek aktywności, który pomaga wejść w rytm. To, że nie chcemy zaprzepaścić pracy, którą już wykonaliśmy, jest świetną motywacją do treningu. Zapamiętałam słowa jednego z trenerów, kiedy rozmawialiśmy o odpuszczaniu: „Majka, jak nie wychodzisz na trening, to tak naprawdę nie szanujesz siebie”. Bo żeby treningi dawały efekty, muszą być systematyczne. Jeżeli robimy długą przerwę, tracimy efekty dotychczas wykonanej pracy.
Wysiłek fizyczny jest na pewnym poziomie wytrenowania przyjemny i warto to poczuć. Początkujących zachęcam, żeby się przełamali i wytrzymali kilka tygodni, poprawią kondycję i sport zacznie sprawiać im frajdę. A to dalej motywuje do pracy.
I do realizowania marzeń?
Po prostu trzeba po nie sięgać i zamieniać marzenia na cele. Sport dodał mi wiary w siebie. W wielu sytuacjach przekonałam się też, że warto być odważnym, szczerym i prawdziwym w tym, co robimy. Żebyśmy nie żałowali tego, czego nie zrobiliśmy.
Maja Włoszczowska rocznik 1983. Wicemistrzyni olimpijska z Pekinu i Rio de Janeiro w kolarstwie górskim. Multimedalistka mistrzostw świata i Europy MTB. Z wykształcenia matematyczka finansowa.