Kiedy wspólnie z partnerem Piotrem Rosołowskim kończyła dokument „Syndrom Hamleta” o młodych Ukraińcach naznaczonych wojną w Donbasie, Rosja ponownie zaatakowała Ukrainę. Film o przepracowywaniu traumy opowiada więc też o wojnie, która trwa. A reżyserka Elwira Niewiera zaopatruje dziś ukraińskie wojsko w kamizelki kuloodporne, drony, nawet pojazdy opancerzone.
Zaskoczyłaś samą siebie?
Nie myślałam o swojej sile sprawczej. Zawsze łatwo przychodziło mi rozwiązywanie problemów. Ale teraz to inna skala. Narzędziem pomagania stał się film. Już w południe 24 lutego 2022, w dniu rozpoczęcia inwazji Rosji na Ukrainę, dostałam od Katii, jednej z bohaterek „Syndromu Hamleta”, listę potrzeb. Jej baza wojskowa została zbombardowana. Wysłałam mail do wielu osób i szybko znalazłam pieniądze na zakup kamizelek kuloodpornych, zestawów walkie-talkie, termowizji, butów wojskowych, plecaków, namiotów, śpiworów, bo tego w lesie brakowało. Tak wyposażyłam jedną małą, 60-osobową jednostkę należącą do sił specjalnych.
Co poczułaś?
Siłę i odwagę. Jednocześnie po tym transporcie zrozumiałam, jakie to drogie. Postanowiłam znajdować pieniądze. Znajoma zaproponowała spotkania w klubach Rotary i Lions. Opowiadałam o sytuacji frontowej, bo miałam wiadomości z pierwszej ręki. Wtedy zgłosiła się do mnie Ulrike von Waitz, Niemka, z którą działam do dzisiaj: „Przejmuję finansowo wszystkie twoje transporty”. Nie mogłam uwierzyć. Nie byłam pewna, czy mówi serio. Założyłyśmy stowarzyszenie. Ewakuowałyśmy do Bawarii dom dziecka spod Kijowa, na co ona oddała swoją willę. Od początku wiedziałam też, że priorytetowi są dla mnie bohaterowie naszego filmu, przecież jeszcze przed inwazją mieli silne PTSD. W „Syndromie Hamleta” zależało nam na pokazaniu, czym jest bycie na wojnie, czym są wspomnienia i jak trudny jest powrót do normalnego życia. Chcieliśmy zwrócić uwagę na wojnę toczącą się od roku 2014. Nikt z nas nie wiedział, że kiedy film będzie w postprodukcji, wybuchnie pełnoskalowa wojna. Pamiętam premierę w Locarno w sierpniu 2022, wyszłam na scenę z Piotrem, przed nami 700 osób. Wszyscy płakali. Dotarło do mnie, że ten film pomaga ludziom połączyć się emocjonalnie z wydarzeniami w Ukrainie dziś, bo dla ludzi Zachodu ta wojna jest abstrakcją. Nie pokazujemy zdjęć zniszczonych budynków, ciał anonimowych osób, ale cenę tej wojny z bliskiej, intymnej perspektywy. To emocjonalny portret ludzi z bliznami. Zrozumiałam, że sztuka może wykraczać poza kreację. Od prawie dwóch lat organizuję pokazy połączone ze zbiórkami pieniędzy.
Bohaterowie filmu uczestniczą w próbach do wystawienia „Hamleta”, w którym Szekspir mówi językiem ich własnych doświadczeń, lęków i traum. Nie bałaś się, że wydobywanie z nich tego, co najboleśniejsze, może im zaszkodzić? Tylko dwójka to zawodowi aktorzy...
Jak opowiedzieć o cenie, jaką zapłacili, jeśli po powrocie z wojny są w stagnacji, codzienność jest banalna? Na Majdanie narodził się teatr dokumentalny. Ludzie obalali system bez broni, wychodząc naprzeciw uzbrojonym. Postanowili to przepracować, szukać na bieżąco refleksji. I to dawał im teatr. Tamto ich doświadczenie nas zainspirowało. Stąd pomysł na wystawienie „Hamleta” jako procesu rozrachunku i głębszej refleksji. Zawsze na początku pracy dajemy sobie dużo czasu, żeby bohaterowie nam zaufali. Najważniejszy jest proces odbywający się, zanim włączymy kamerę. Dzięki temu kiedy pojawiamy się z kamerą, ona już nie ma znaczenia. Nasi bohaterowie mówią tylko do nas, bo kamera przestaje być obcym elementem. Tutaj przyjęliśmy regułę, że muszą wcześniej przejść terapię. Właśnie po to, by umieć wyjść z ewentualnego flashbacku. Była na przykład taka sytuacja, kiedy Sławik opowiada Romanowi, że chciał się pożegnać z ojcem i strzelić sobie w głowę. Za każdym razem, gdy o tym mówił, nawet bez kamery, płakał. W końcówce sceny, która weszła do filmu, to Roman płacze, a Sławik wstaje, chodzi długo po scenie, po czym mówi: „To co, idziemy na obiad?”. Tego pytania już akurat w filmie nie ma, ale dla nas był to znak, że sobie poradził. Będąc blisko nich, także teraz, dowiedziałam się wielu strasznych rzeczy. Mówią o torturach, egzekucjach, porwaniach, masowych morderstwach. To nie jest dla mnie bezkarne. Czuję bardzo dużo bólu. Zauważyłam, że pomaganie go uśmierza.
Pomaganie zdominowało twoje życie?
Nadal dominuje. W pewnym momencie poczułam, że potrzebuję pomocy psychologicznej. Stale byłam z osobami, które w każdej chwili mogą zginąć. Roman był aktorem teatralnym, zanim wybuchła poprzednia wojna. Został zmobilizowany w 2014 roku, przeszedł dwutygodniowy kurs medyczny, nie miał wystarczającej ilości leków i doświadczenia, żołnierze ginęli na jego rękach. Był przy najtrudniejszych przypadkach. W momencie rosyjskiej inwazji na pełną skałę najmocniej zmagał się z traumą. Kiedy okazało się, że ma iść na front, pod Bachmut, nie wiedział, co ze sobą zrobić. Zaczęliśmy spisywać długą listę, ponad 100 pozycji, które powinien mieć w plecaku medycznym, żeby mógł zrobić na polu walki małą operację, bo jego trauma wiąże się z tym, że wcześniej nie miał czym ratować. Stworzyliśmy 10 takich plecaków, dla innych. Mieliśmy wiele nocnych rozmów, po bardzo trudnych sytuacjach potrzebował wsparcia. Cztery razy rozbito jego oddział wojskowy, ze 120 żołnierzy zostawało 12, czasami 20, wszystkie te ciała przechodziły przez jego ręce. Wisiałam na telefonie z Katią, 200 metrów od niej spadła rakieta. Katia prosiła o pomoc, nie była w stanie się opanować, trzęsła się, nie mogła utrzymać kubka z herbatą.
Nadal korzystam z pomocy psychologicznej. Miewałam napady złości, nawet nienawiści do naszego wygodnego życia. Nie byłam w stanie pójść do sklepu po podstawowe produkty żywnościowe. Wracało uczucie z pierwszych miesięcy wojny – bezsilność, bo osoby, które żyły tak jak ja, nagle są na froncie, śmiertelnie zagrożone. Spokojniejsza jestem w Ukrainie, nawet jeśli w Kijowie trwa nocny nalot 20 iskanderów i słyszę wybuchy. Do takiego rozłamu siebie doprowadziłam.
Właśnie wracasz z Ukrainy, dokumentujesz nowy film?
Nie mogę jeszcze o nim mówić. Od roku jeździmy tam z Piotrkiem do ośrodków rehabilitacyjnych, gdzie tak wiele osób potrzebuje wsparcia psychologicznego. To ludzie po rosyjskiej niewoli, gwałtach. Rozmowa z nimi to dodatkowy ciężar. Nasze stowarzyszenie finansuje już rehabilitację dla kobiet w Ukrainie. To projekt pilotażowy, mógłby się rozwinąć w system rehabilitacji długoterminowej, bo trauma obciąża na lata, powraca falami, nieoczekiwanie. Te kobiety wracają potem do miast, gdzie są alarmy, trwają naloty, gdzie łatwo o flashbacki. Finansujemy to „Syndromem Hamleta”, wierząc, że w przyszłości przejmą to europejskie struktury finansowania.
Wspierając ukraińskich żołnierzy, nauczyłaś się ostrożności?
Byłam ostrożna od początku. Wspierając jednostki specjalne, dostawałam od nich dyrektywy. Źródło, z którego biorę towary, musi być czyste, nie mogę mieć pośredników, muszę dokładnie znać kierowcę, który przewozi transport. Nie mogę nikogo kontaktować bezpośrednio z osobami na froncie, zawsze muszę być pomiędzy. Kiedy pojawiały się nowe osoby, zaczęłam je prześwietlać. Mam dojścia do wielu batalionów. W pewnym momencie kręcił się koło mnie Amerykanin, agent, nie wiem jakiego kraju. Byłam osobą, której można się przyglądać, a nawet pozorować pomoc choćby po to, by do kartonu z dronem doczepić czip, a ten zaprowadzi do miejsca, gdzie stacjonuje oddział wojskowy. Wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Przedstawił swoją profesję, ale nie byłam w stanie tego potwierdzić. Skontaktowałam się z organizacją, do której też próbował się wbić, pojawiał się nieoczekiwanie w różnych miejscach, na przykład na premierze „Syndromu Hamleta” w Krakowie.
W 2023 zaatakowano cię w Berlinie, kiedy z ukraińską koleżanką wyszłyście protestować przed mauzoleum żołnierzy sowieckich. Zebrali się tam Rosjanie, fani Putina, by świętować, jak co roku, dzień zwycięstwa.
Włożyłam białą bluzkę z nazwami miejsc masowych grobów. Zabrałam transparenty „Russia is a Terrorist State”, akurat miałam dwa w domu. Działałam spontanicznie, choć już rok wcześniej wkurzyłam się, że Berlin nie zakazuje takich manifestacji. Stanęłam na schodach, Oksana śpiewała hymn Ukrainy. 300 Rosjan, bo Niemców tam nie było, widząc nas, krzyczało chórem: „Rasija! Rasija!”. Śmiałam się, że wobec takiej dziewczynki muszą bronić swojego kraju. Miałam prawo być tam i wyrażać swoje zdanie. Nagle zjawiło się dużo policji. Okrążyła nas. Kiedy schodziłam, policjanci zaczęli mnie szarpać. Fani Putina bili brawo niemieckiej policji. Do końca trzymałam transparenty, pokazując, kim są. Policjant je wyszarpywał. Filmowałam telefonem. To był pierwszy materiał dowodowy. Później znaleźliśmy opozycyjną dziennikarkę białoruską, która też filmowała. Podałam do sądu dwóch policjantów. Sprawa jest w toku.
Reporter „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, relacjonując zdarzenie, krytykował niemieckie władze za hamletyzowanie, czyli polityczne przeczekiwanie, byle nie brać żadnej odpowiedzialności, pisał o monologach zamiast broni.
Trzeciego dnia wojny kanclerz Scholz wyszedł pierwszy raz do dziennikarzy, zapowiadając wielkie kwoty na odbudowę Ukrainy zamiast na pomoc wojskową. Liczył na to, że Ukraina padnie w trzy dni. W grudniu zapowiada leopardy, ale potrzeba roku, żeby je zreperować. To o czym myślał przez te miesiące? Totalny cynizm. Rosyjscy lobbyści są bardzo aktywni w Europie. Ta wojna dotyczy nas wszystkich, decyduje o losach demokracji, bo atak Rosji jest atakiem na całą demokratyczną wspólnotę międzynarodową. Tymczasem rządy krajów europejskich nie zrozumiały, że trzeba całkowicie wyizolować Rosję. W Berlinie czuję takie pacyfistyczne nastawienie. Też uważam, że pokój jest wartością absolutną, ale w Ukrainie codziennie giną ludzie, spadają rakiety. Możemy sobie życzyć pokoju, ale nie będzie go bez ukraińskiego zwycięstwa. Ukraińcy mogą wygrać pod warunkiem, że się ich militarnie wzmocni. Niemcy powoli otwierają się na tę pomoc, ale i tak jest wykalkulowana – byle uspokoić sumienia swoich wyborców. Często mówię w Niemczech po pokazach filmu: „Wy, jako kaci, odpowiedzialni za drugą wojnę światową, powinniście dziś pomagać ofierze”.
Nie obrażają się?
Nie.
Zawsze była w tobie walka?
Mam dwóch braci, jeden starszy o siedem, drugi o 14 lat, więc musiałam walczyć o swoje.
Jakie miałaś marzenia w Raciborzu?
Żeby się stamtąd jak najszybciej wynieść. Zrobiłam to dwa tygodnie po maturze. Wyjechałam ze swoimi marzeniami do Berlina i już nie wróciłam.
Wiedziałaś, co dalej?
Skąd. Miałam zaplanowane studia we Wrocławiu i przechodząc przez wrocławski dworzec, usłyszałam, że pociąg do Berlina odjeżdża z peronu drugiego. Pomyślałam: „To OK!”.
To była iskra?
Potrafię podejmować radykalne decyzje, których nikt wokół nie jest w stanie zrozumieć. Na planie filmowym też. Czasami muszę Piotrkowi długo tłumaczyć, dlaczego tak zrobiłam. Mam pewność wewnętrznego głosu.
I co dalej w Berlinie?
Przez jakiś czas mieszkałam w squacie. Było parę osób z Polski, dlatego zahaczyłam się tam na kilka tygodni. Nagle zobaczyłam, że można stworzyć sobie świat, własne reguły, po prostu. Był koniec 1995 roku, doświadczenie dla mnie przełomowe. To był squat z kinem, ze sceną, z barem, działaniami artystycznymi.
Jaki był Berlin?
We wschodniej części, bo ona mnie fascynowała, po zjednoczeniu Niemiec prawie każdy dom wyglądał jak squat. Ludzie z NRD nie dowierzali, że to naprawdę koniec komunizmu, więc wyjeżdżali do zachodnich Niemiec, porzucając całe kamienice. Można było przyjść wieczorem, znaleźć kontakt, podłączyć się i zrobić trzydniowe party. Jeszcze nie spłynęły tu pieniądze z Zachodu, jeszcze tu nie inwestowano, taki czas „pomiędzy”. W Polsce już boleśnie przechodziliśmy transformację, tu była bardziej kosmetyczna. Ale po paru tygodniach wiedziałam, że muszę zarabiać, żeby realizować marzenia. Zgłosiłam się do biura opiekunek dzieci, tak trafiłam do domu bardzo znanego niemieckiego wokalisty Gerharda Schönego, który zresztą koncertował kiedyś z Czesławem Niemenem, zajmowałam się jego 12-letnią córką dłużej niż rok, stałam się częścią tej rodziny, bo on stale w trasie, żona lekarka do późna na dyżurach. Do dziś się przyjaźnimy.
Reżyserka Elwira Niewiera i autor tekstu Remigiusz Grzela (Fot. Szymon Szcześniak/ Visual Crafters)
Więc jakie to były marzenia?
Znaleźć dla siebie formę wypowiedzi. Nie wiedziałam, czy teatr, czy muzyka, bo bardzo dobrze śpiewam. Kiedy robiłam maturę, miałam poczucie, że wszyscy wiedzą, co chcą robić, a ja nie. Ale już w Berlinie poczułam się otoczona ludźmi, którzy mnie rozumieją. W środowisku raciborskim byłam wyobcowana. Tu angażowałam się do różnych grup teatralnych, aż w pewnym momencie pojawiły się „Gardzienice”, pojechałam spróbować tego teatru. Zrozumiałam, że to nie jest język, jakim chciałabym opowiadać o rzeczywistości. Był początek roku 2000, w Berlinie stały już żurawie, miasto się remontowało. Wynajmowałam mieszkanie, które miało pójść do kapitalnego remontu. Inwestorzy chętnie dawali kasę, żeby ludzie już do tych mieszkań po remoncie nie wracali, by móc je sprzedać. Dostałam odszkodowanie i kupiłam za nie kamerę. Pojechałam na dwa miesiące w Rodopy, do Bułgarii, odwiedzić kobiety, które poznałam w „Gardzienicach”. Znały po tysiąc pieśni, co mnie bardzo ciekawiło, chciałam uczyć się od nich śpiewu. Po prostu zaczęłam je filmować. Tak narodził się pomysł na pierwszy film „Bulgarian Stories”, zrealizowałam go z Kornelem Miglusem. Już wiedziałam, że chcę robić filmy, to było bardzo silne, jednoznaczne przekonanie.
Imponujesz córce?
Ona mi też imponuje. Ostatnio sama załatwiła sobie wymianę szkolną w Nowym Jorku, a ma 15 lat. Robi piękne czarno-białe zdjęcia. Wymyśliła też, że pojedzie do Ukrainy zrobić sesję zdjęciową na dworcach kolejowych. Nie była w Ukrainie, nie proponowałam jej tego.
Myślisz o przyszłości?
No wiesz, nie jest wykluczone, że za kilka lat będziemy w stanie wojny. Bo to, czego nie robią kraje zachodnie, robi Rosja, przestawiając cały przemysł na zbrojenia. Nie mam poczucia, że z końcem Putina skończy się zagrożenie. Sprawy zaszły daleko, wszyscy możemy podzielić dzisiejszy los Ukraińców. Dlatego pomoc jest tak ważna. Owszem, łatwiej nam wyprzeć fakt, że wojna jest za rogiem, co jest jakąś ochroną psychologiczną. Łatwiej żyć w swojej bańce, bez styczności z zagrożeniem. Ostatnio denerwują mnie ludzie traktujący mnie jak ofiarę: „Ale ty masz ciężko, powinnaś z tym skończyć, bo nie będziesz robiła filmów, zatracasz się”. A ja myślę: „Kurczę, gdyby wszyscy zaczęli coś robić, może nie byłoby tyle na moich barkach”. Imponuje mi kostiumografka Agata Wińska, co jakiś czas wyrusza do Ukrainy, żeby prowadzić karetkę pogotowia, jeździ do Donbasu. Nie jestem tak odważna, czuję ogromną odpowiedzialność za córkę. Ale staram się robić, co w mojej mocy. Może moje działanie skończy się właśnie budową ośrodka rehabilitacyjnego w Karpatach?
Ukraina to twój ból fantomowy?
Tak, ująłeś to idealnie.
A wojna śni ci się czasami?
Nic mi się nie śni. Pewnie mój organizm blokuje sny. Inaczej musiałby w ten sposób przepracować lęki, emocje. To może lepiej, że się nie śni?
Elwira Niewiera reżyserka i scenarzystka nagradzanych na światowych festiwalach dokumentów, m.in. „Efektu domina”, „Księcia i dybuka”, „Syndromu Hamleta” (wszystkie nakręcone wspólnie z Piotrem Rosołowskim). Aktywistka i wolontariuszka. Razem z Ulrike von Waitz prowadzi stowarzyszenie Existentia e.V., pomagające Ukrainie. Mieszka w Berlinie.