Przed konkursem głównym na Festiwalu Filmowym w Gdyni rozmawiamy z Janem P. Matuszyńskim o jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku – jego „Minghunie”. Ale też o potyczkach z wiarą, męskim i osobistym kinie oraz o tym, czy w tym roku wreszcie pojedzie na urlop.
Masz spore grono wiernych fanów, żeby nie powiedzieć: wyznawców. Podobno nie zepsułeś żadnego filmu, za który się wziąłeś.
Staram się, za każdym razem.
Nie zepsuć czy zrobić go jak najlepiej?
Mam taką dość niefajną dla mnie cechę, ale dla innych – myślę – całkiem dobrą, a mianowicie bardzo wyśrubowane oczekiwania wobec siebie i tego, co robię. Najbardziej to widać podczas montażu – innym już się podoba trzecia czy czwarta wersja montażowa, a ja najczęściej mówię wtedy, że jest nad czym dalej pracować. Ilość pracy nie wpływa jednak w prosty sposób na to, czy dany projekt odniesie sukces. Zresztą sukces dla każdego znaczy coś innego.
Dla mnie miarą sukcesu projektu są dwie rzeczy. Po pierwsze, nie mieć poczucia wstydu, że coś odpuściłem, czyli wiedzieć, że wykorzystałem możliwości, jakie dawał dany projekt, w warunkach, które miałem. A czy to, co zrobiłem, jest dobre, bardzo dobre czy wybitne, czy zostanie w ludziach na dłużej – to nie jest już w mojej gestii. Może być też całkiem chybione, bo nie trafi na swój czas. To jest zawsze ryzyko, że od momentu rozpoczęcia projektu do premiery świat dookoła zajmie się czymś innym. Szczególnie, że nie jestem zbyt chętny, by podążać za jakimiś modami w kinie, a wręcz często specjalnie robię coś pod prąd, bo wydaje mi się to po prostu ciekawsze.
A druga rzecz, która jest miarą sukcesu?
Jeżeli właśnie zakończony projekt sprawia, że pojawiają się nowe propozycje, to znaczy, że się sprawdził. Nie chodzi o to, ile dostał nagród czy jak dużą miał widownię, co jest oczywiście ważne i fajne, ale właśnie o to, czy ktoś chce robić i oglądać kolejne moje filmy. Na przykład obecnie jestem stale na etapie zbierania tego, co mi dało „Żeby nie było śladów”, które weszło do kin trzy lata temu.
Wierzysz w znaki?
To zależy. Na pewno dużo bardziej niż w znaki wierzę w ciężką pracę, w to, że nic nie przychodzi samo, a szczęście nie wystarcza. Podam ci przykład. Jestem 15 lat w szczęśliwym związku –mamy dwójkę dzieci, od niedawna także psa – a poznaliśmy się w bardzo kuriozalnych okolicznościach. Marta Minorowicz, moja koleżanka z kursu dokumentalnego w Szkole Wajdy, któregoś dnia przyprowadziła siostrę, która była akurat na praktykach w UNHCR w Warszawie, a ja stwierdziłem, że wolę wyjść z zajęć, by z nią pogadać, niż słuchać Marcela Łozińskiego. Nie w ogóle oczywiście, bo Marcel Łoziński to skarb narodowy, ale w tej konkretnej sytuacji. Siedliśmy w kuchni, po paru minutach wszedł Marcel Łoziński zrobić sobie kawę, ochrzanił mnie, ale na zajęcia tego dnia nie wróciłem. Można to rozpatrywać na takim poziomie, że to był znak, ale wiem też, że mamy za sobą 15 lat pracy nad tym, żeby nasz związek działał. Dlatego ja na znaki patrzyłbym właśnie pod takim kątem, że to są okazje, które można wykorzystać lub nie. Dużo o tym myślałem przy okazji „Minghuna”.
Po bardzo widowiskowym, zrobionym z rozmachem „Żeby nie było śladów”, twój kolejny film jest niemalże intymny.
Po „Królu” i filmie o sprawie Grzegorza Przemyka potrzebowałem czegoś bardziej kameralnego. Przez lata chciałem zrobić film w jakiś sposób dotykający kwestii wiary, wcale niekoniecznie katolickiej, z którą zresztą się nie utożsamiam, tylko w ogóle poczucia, co jest i czy coś w ogóle jest po tym życiu. Wiele o wierze opowiada w swoich filmach choćby Martin Scorsese i to zawsze w sposób dający do myślenia i nieoczywisty. Wystarczy wspomnieć jego „Ostatnie kuszenie Chrystusa” czy niesłusznie pomijane „Milczenie”. Oba odbijają się w jakimś sensie od katolickiej opowieści, ale trochę à rebours. Chociaż tych motywów można się doszukać w większości jego filmów.
Kwestia wiary siedziała mi w głowie od dawna. Kilka lat temu nawet coś się mogło z tego wykluć we współpracy z Łukaszem Orbitowskim. Pierwszy raz spotkaliśmy się lata temu, by pogadać o tym, czy nie zrobić filmu o Zdzisławie Beksińskim. Nic z tego nie wyszło, bo ja nie wiedziałem wtedy, co dokładnie chcę zrobić, a Łukasz chciał skręcić w tej opowieści w kierunku horroru czy science fiction, w którym wtedy mocno siedział. Kontakt pozostał. Po pewnym czasie powiedział mi, że pisze książkę „Kult” o objawieniach w czasie Polski Ludowej – wydało mi się to świetnym pomysłem na film, gdzie właśnie temat wiary byłby podjęty w sposób nieco przewrotny. Kiedy przeczytałem ją już skończoną, okazało się, że Łukasz poszedł w innym kierunku, niż myślałem. W każdym razie nosiłem ten temat w sobie, aż w czasie pandemii pojawił się „Minghun”.
Zadzwonił do mnie Krzysztof Rak [producent – przyp. red.] z pytaniem, czy nie chciałbym przeczytać pewnego treatmentu. Chciałem. Przeczytałem. Zaraz potem poznałem scenarzystę projektu Grzegorza Łoszewskiego i pozostałych producentów z Wonder Films – tak to się zaczęło. Wtedy myślałem, że to będzie historia o tym, jaką traumą była dla nas pandemia i jak możemy sobie z tym poradzić, opowiedziana nie wprost. Na pewnym poziomie ten film koresponduje zresztą z moim filmem dokumentalnym „Czekamy”, który zrobiłem w ramach antologii „W domu” dla HBO Polska (obecnie MAX), która podejmowała temat zamknięcia w trakcie lockdownu. Tamten film też był przewrotny, bo opowiadał o tym, że czekamy nie na koniec pandemii, tylko na narodziny naszego drugiego dziecka. Wyszła bardzo piękna pamiątka i był to promyczek nadziei w tym trudnym czasie dla mnie i mojej rodziny. Z kolei w trakcie postprodukcji „Minghuna” ten film nagle zamienił się w bardzo osobiste doświadczenie.
Masz na myśli odejście twojego ojca.
Tata miał glejaka. Zmarł w grudniu zeszłego roku, wcześniej boksowaliśmy się z tym mniej więcej pół roku, przechodząc przez wszystkie kręgi piekielne tej okrutnej przypadłości. Niedawno minął rok od momentu, kiedy pojawiły się u niego pierwsze objawy. Byliśmy już wtedy miesiąc po zdjęciach, ojciec zdążył zobaczyć jeszcze bardzo wstępną wersję, ale nie był już w stanie przyjechać na trzecie urodziny naszej córeczki, a jego wnuczki Emilki, na której przyjście na świat czekaliśmy właśnie w tamtym dokumencie. Teraz myślę, że „Minghun” w pewien sposób przygotował mnie na odejście taty. Z kolei jego śmierć zmieniła to, jak teraz odbieram ten film. Mam poczucie, że jest dość niszowy, a kino operuje dzisiaj raczej wielkimi tematami.
Dziś powiedziałbyś, że „Minghun” jest filmem o...?
Unikam mówienia, o czym jest dany film, bo to odbiera wolność interpretacji widzowi. Ja w nim widzę, zresztą tak jak w każdym innym projekcie, do którego się zabieram, bardzo dużo różnych punktów zaczepienia. Na przykład dla mnie jest to bardzo męski film. Mam na myśli to, że opowiada o takiej sferze ludzkich doświadczeń, którą rzadko widzimy na ekranie – nawiązując do innego trywialnego tytułu, tutaj „chłopaki płaczą”. W czasach, w których bardzo dużo mówi się o kobietach, mężczyźni w naturalny sposób lądują w opozycji. Natomiast mój film pokazuje, jak duża i jeszcze nie do końca zbadana przez kino jest przestrzeń męskiej wrażliwości. A mając takiego aktora jak Marcin Dorociński, wiedziałem, że uda nam się tu wspólnie dużo wypracować. Jego Jurek jest bohaterem złamanym, ale jednocześnie bardzo subtelnym, otoczonym praktycznie samymi kobietami.
I jest w tej roli genialny! Jak udało wam się pozyskać go do – jak powiedziałeś – tak niszowego projektu?
My z Marcinem poznaliśmy się stosunkowo niedawno. Pierwotnie myśleliśmy o zupełnie innym aktorze, ale przez to, że pandemia spowodowała duże przesunięcia w zdjęciach do bardzo wielu filmów i wszystkie grafiki się posypały – otworzyły się nowe możliwości. Wchodząc na plan „Minghuna”, nie byłem dwa i pół roku na planie, w jakimś stopniu ta przerwa była zaplanowana, bo potrzebowałem odpocząć po „Żeby nie było śladów”, który kręciliśmy z kolei zaraz po
„Królu”, ale na początku żartowałem, że już nie pamiętam, jak się to robi. Co prawda zrobiłem w tym czasie dwa krótkie dokumenty, ale wspomniane już „Czekamy” nagrywałem w domu na iPhonie tylko z rodziną, a „Gadające głowy 2021” – w całości przez połączenia wideo online. Myślę, że to wszystko razem wprowadziło na plan „Minghuna” i między nas, ekipę filmu i aktorów, dużo luzu.
Podszedłem do Marcina trochę tak jak do Andrzeja Seweryna w „Ostatniej rodzinie”, czyli na zasadzie: nie bawmy się w coś, co już było, spróbujmy czegoś zupełnie innego. Marcin jest w „Minghunie” trochę postarzony, jego atrakcyjność nie jest podbijana jak w innych filmach. Był gotowy w to wejść, za co mam do niego wielki szacunek. Mam to szczęście, że z większością głównych aktorów i aktorek w moich filmach łączy mnie przyjaźń. Owszem, te relacje mają swoją fluktuację, ale jest między nami duża serdeczność. Cieszę się więc, że zyskałem przyjaciela.
Pytałam cię o znaki, bo dla mnie osobiście „Minghun” opowiada o żałobie. Czytam właśnie „Rok magicznego myślenia” Joan Didion, w którym autorka, świetna amerykańska dziennikarka, opisuje swój stan ducha i umysłu po nagłej śmierci męża. Żeby jakoś sobie pomóc, zaczyna czytać książki, głównie psychologiczne, gdzie stan żałoby jest opisywany właściwie jako stan obłędu, czyli zupełnie innego odbierania świata. Ona sama na przykład nie mogła pozbyć się myśli, że jej mąż do niej jeszcze wróci, dlatego nazwała ten rok po jego śmierci „rokiem magicznego myślenia”. W waszym filmie racjonalny Jurek też zaczyna wierzyć w rzeczy, które wcześniej by wyśmiewał. Jak choćby tytułowy rytuał minghun, czyli zaślubin po śmierci.
Całe doświadczenie odchodzenia mojego ojca zaczęło się od tego, że on się przewrócił i podejrzewano, że to coś z kręgosłupem. Potem przechodziliśmy przez wszystkie możliwe radykalne momenty, jakie można przechodzić z nowotworem mózgu, łącznie z tymi psychotycznymi. Kiedy żyjesz tym na bieżąco, każdy dzień, każda operacja dają ci nową nadzieję, nawet jeśli irracjonalną. Można to nazwać magicznym myśleniem, można wiarą. Jakoś trzeba przecież się trzymać. Wolę kierować swoje myślenie w kierunku tego, co w tym momencie mogę zrobić, niż stać bezczynnie i czekać na to, co będzie. Uważam, że to od nas zależy 99 procent rzeczy, które spotykają nas w życiu. Nie w całości, ale prawie na wszystko możemy mieć jakiś wpływ. A mój główny problem z wiarą polega na tym, że ona zdejmuje z nas odpowiedzialność i sprawstwo.
Staram się nie patrzeć na pewne sprawy jednowymiarowo. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem, jak Zdzisław Beksiński przyznał w dokumencie „Dziennik zapowiedzianej śmierci”, że po śmierci Tomka poczuł ulgę. Zrobiło na mnie wrażenie, że ktoś odczuwa coś tak powszechnego jak śmierć inaczej, niż jest to u nas kulturowo przyjęte. Albo fragment z artykułu Olgi Tokarczuk dla „New York Timesa” po katastrofie smoleńskiej. Pisała o tym, a przynajmniej tak to zapamiętałem, że w Polsce nie ma żadnego innego systemu obchodzenia żałoby oprócz katolickiego, nawet jeśli nie chodzi się do kościoła. Trudno się z tym nie zgodzić, jednocześnie budzi to we mnie wielki sprzeciw, bo chciałbym mieć wolność przeżywania żałoby po swojemu. Pamiętam też, jak zobaczyłem w „Człowieku na Księżycu” Miloša Formana scenę pogrzebu Andy’ego Kaufmana, kiedy to znad swojej trumny na nagranym wcześniej filmie Andy prosi żałobników, by zaśpiewali razem z nim piosenkę o tym, że świat jest piękny, kiedy ma się kogoś do kochania. Totalnie mnie wtedy przeorała.
Jeśli chodzi o literaturę, to ważnym wsparciem jest dla mnie Tomasz Stawiszyński, zwłaszcza jego „Ucieczka od bezradności”. Czytam go od dłuższego czasu, słucham też jego podcastów. Podoba mi się, że przełamuje tabu związane z mówieniem o śmierci. Dałem mu do przeczytania scenariusz „Minghuna”, by upewnić się, że niczego nie upraszczamy, nie gubimy.
Joan Didion pisała, że jak na tak powszechną rzecz, jaką jest śmierć bliskiej osoby i śmierć w ogóle, zbyt mało miejsca poświęca się jej w literaturze. I tu muszę przyznać, że kino trochę odrabia tę lekcję. Weźmy choćby twoje filmy. Od jakiegoś czasu mam takie przemyślenia, że jeśli kino nie dotyka tematu śmierci, to nie jest prawdziwe, bo nie opowiada o życiu.
Takich wątków jest u mnie rzeczywiście bardzo dużo. Nawet w rzeczach, które robiłem przed fabularnym debiutem, bo „Deep Love” [opowiadający o sparaliżowanym nurku głębinowym Januszu Solarzu – przyp. red.] ma też pod spodem wątek śmierci. Bohater mojego dokumentu „Niebo”, Robert Rumin, dostał swojego czasu diagnozę nieuleczalnej choroby i – jeśli nic nie zmieni – maksymalnie pół roku życia. Wtedy był kierownikiem produkcji w drukarni, gdzie zasuwał od rana do nocy, miał dwójkę dzieci i fantastyczną żonę Ewę. Zdecydował, że wraca do swojej pasji, czyli malowania ikon. Poznałem go półtora roku później, kiedy właściwie był – za przeproszeniem – już pod kreską. Ktoś powie, że on tymi ikonami oszukał swoje przeznaczenie. Dla mnie jest nie tylko jednym z najciekawszych ludzi, jakich poznałem, ale też jednym z najszczęśliwszych.
A kino jest bardzo naturalnym i dobrym fundamentem, żeby takie ostateczne tematy poruszać. Kiedy spojrzysz na taki film jak „Ojciec chrzestny 2”, to jest on de facto o tym, co się dzieje ze światem bez Vita Corleone. Dlaczego nie było w tym filmie Marlona Brando, to już osobna historia... Może wszystkie dobre filmy tak naprawdę opowiadają o śmierci?
Jestem bardzo dumny z tego, że „Minghun” otwiera w tym roku Nowe Horyzonty, wiesz? To jest festiwal, na który jeździłem od liceum, od drugiej edycji, a pierwszej w Cieszynie. W tym roku jestem też w jury Międzynarodowego Konkursu Nowe Horyzonty, a że rozmawiamy jeszcze przed festiwalem, to jestem bardzo ciekawy, ile z filmów, które obejrzę, będzie dotykało tematu rzeczy ostatecznych. Mam przeczucie, że bardzo wiele.
Masz jakiś ulubiony film z gatunku „o rzeczach ostatecznych”?
Często wracam myślami do „Miłości” Michaela Hanekego, nieczęsto chcę go ponownie oglądać, ale myślę, że to jeden z tych filmów, które dają widzowi coś więcej niż rozrywkę, więcej niż wzruszenie. W ciągu ostatniego roku oprócz mojego taty odeszli też dziadkowie mojej żony i chyba przez to ten film do mnie wraca. „Życie ukryte w słowach” Isabel Coixet też mocno we mnie siedzi.
A czy twój nowy serial „Przesmyk” będzie czymś więcej niż gatunkową, bo szpiegowską rozrywką?
Jak powiedziałaś, to serial szpiegowski, więc trochę trupów będzie, ale – inaczej niż zwykle w tym gatunku – jest tam bardzo dużo postaci kobiecych. Po „Królu” długo wzbraniałem się przed serialami. Byłem tak wykończony, że bardzo poważnie zastanawiałem się, czy nie zmienić wtedy zawodu...
Zmienić zawód? Na jaki?
No właśnie tego jeszcze nie wymyśliłem, więc wylądowałem w tej samej pułapce, co Krzysztof Kieślowski, który powtarzał, że gdyby potrafił robić coś innego, to na pewno by to już robił.
Po pięciu latach wracam więc do formy odcinkowej i bardzo się z tego cieszę. No i spotykam się tu ponownie z Leną Górą, na co, nie ukrywam, czekałem.
A to właśnie od waszego „Króla” zaczęła się jej kariera.
Na pewno w Polsce była to dla niej rola przełomowa, a pikanterii tej historii dodaje fakt, że aby ją zagrała, ściągnęliśmy ją z Los Angeles. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że jestem bardzo ciekawy tego, w jakim miejscu będzie za dwa, trzy lata. No i cztery lata później wygrywa casting do „Przesmyku”...
Za chwilę festiwal w Gdyni, rok temu przewodniczyłeś jury mikrobudżetów, w tym „Minghun” jest w konkursie głównym.
Każdy powrót do Gdyni jakoś cieszy. Od zeszłego roku jestem przewodniczącym Rady Programowej tego festiwalu, która jest złożona z laureatów Złotych i Srebrnych Lwów, Złotego Pazura i tych, którzy zostali wcześniej do niej zaproszeni. Bardzo dobrze brzmi, ale nie jest to aż tak wpływowe stanowisko, jakby mogło się wydawać. Jako przewodniczący jestem łącznikiem pomiędzy organizatorami festiwalu a środowiskiem filmowym. To między innymi po konsultacji z Radą Programową zapadła decyzja o nowym konkursie Perspektywy, który w tym roku będzie pierwszy raz. A ponieważ w zeszłym roku, po tym, jak ogłoszono selekcję filmów, byłem pytany, dlaczego dostały się takie filmy, a nie inne, tym bardziej spieszę wyjaśnić, że nie mam nic wspólnego z selekcją. Zajmuje się nią dyrektorka artystyczna Joanna Łapińska wraz z powołanym do tego zespołem selekcyjnym. Natomiast mogę z dumą wyjawić, że w tym roku Rada Programowa wraz ze Stowarzyszeniem Filmowców Polskich zaproponowała, żeby Wojciech Marczewski dostał Platynowe Lwy za całokształt twórczości. To właśnie jedna z kompetencji Rady. Byliśmy w tym niemal jednogłośni i bardzo zaskoczeni, że tak zacna postać, tak świetny reżyser i scenarzysta do tej pory ich nie dostał.
Znowu będzie o tacie... Przez całe dzieciństwo ze starszym o pięć lat bratem Szymonem i tatą jeździliśmy co roku w Tatry na przynajmniej dwa, trzy tygodnie. To on wpoił nam miłość do gór, a ja w tym moim dzisiejszym pędzie bardzo żałuję, że nie mogę tego zwyczaju kontynuować. W tym roku jak na razie na urlop się nie zanosi... Dlatego chciałbym mieć przestrzeń i czas, by usiąść i na spokojnie się zastanowić, jakie właściwie były te moje dziecięce marzenia. Fajnie by było, by to życie trochę zwolniło, a z drugiej strony... nie chcę, by mnie coś ominęło.
Kino jest bardzo naturalnym i dobrym fundamentem, żeby poruszać tematy ostateczne. Kiedy spojrzysz na taki film jak „Ojciec chrzestny 2”, to jest on de facto o tym, co się dzieje ze światem bez Vita Corleone. Może wszystkie dobre filmy tak naprawdę opowiadają o śmierci?
Jan P. Matuszyński ukończył reżyserię w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach i kurs dokumentalny w Szkole Wajdy. Jego filmy fabularne „Żeby nie było śladów” i „Ostatnia rodzina” otrzymały Srebrne i Złote Lwy, a najnowsza produkcja „Minghun” powalczy o wygraną podczas tegorocznego 49. FPFF w Gdyni.