Jak żyć po tragedii? Po stracie ukochanych synów muzyk Nick Cave długo walczył o powrót do świata wypełnionego pięknem i szczęściem, inspirując i dodając otuchy cierpiącym. Na najnowszym albumie „Wild God” książę ciemności wreszcie widzi światło.
Wild God” jest trzecią płytą twoją i The Bad Seeds wydaną w świecie po katastrofie, tragicznej śmierci twojego 15-letniego syna Arthura. To może nadinterpretacja, ale widzę tu tryptyk okładkowy. Najpierw ta czarna oprawa graficzna „Skeleton Tree”, bo tylko czerń mogła oddać skalę twojego cierpienia, potem baśniowy, kolorowy „Ghosteen”, obraz magicznego świata, który stworzyłeś, by mógł w nim żyć Arthur, a teraz czystość bieli prostej okładki „Wild God”. Ta jasność jest uderzająca. Jest światłem. Sygnałem, że jest lepiej.
Coś w tym jest. Kiedy słuchasz nowej płyty, jest jasne, że moja żona Susie i ja mamy się dobrze, chociaż od prawie 10 lat funkcjonujemy we wciąż zmieniającym się mechanizmie żałoby. Jego siłą napędową jest śmierć naszego syna. W tej ewolucji nasza historia dość szokująco potrafi czasami być wręcz radosna. I „Wild God” ma w sobie właśnie tę radość.
„Skeleton Tree” to płyta pusta, pozbawiona duchowości, bardzo mroczny album, za którym, szczerze mówiąc, nie przepadam. Przypomina mi o koszmarnym czasie mojego życia, dniach po śmierci Arthura. „Ghosteen” to już odrodzenie ducha kreatywności, który jednak wciąż nosi w sobie wielki smutek. Ale żyje, działa. „Skeleton Tree” to dysfunkcja. Na „Ghosteen” potrafię odnaleźć już rodzące się piękno nowej sytuacji. A „Wild God” to zrozumienie natury radości, która w jakimś sensie wywodzi się z cierpienia, jest mądrością zdobytych doświadczeń. To nie jest wesoła płyta. Jest jak żaby w piosence „Frogs”. Uwielbiam te stworzenia, są dla mnie metaforą radości. Siedzą w błocie i brudzie, ale wyskakują z niego hop, wysoko. Dla mnie „Wild God” to właśnie taka „żabia” płyta. Gdy jej słucham, są momenty, w których się po prostu uśmiecham.
Wymyśliłam sobie, że przyjrzymy się kilku piosenkom z nowego albumu – będą punktem wyjścia do wątków naszej rozmowy.
Podoba mi się ten pomysł. Pytaj.
Na „Wild God” jest piosenka zatytułowana po prostu „Joy”– radość. Powtarzasz to słowo wielokrotnie, dodając: „Już dość smutku, teraz czas na radość”.
„Joy” nie zaczyna się wesoło. „Poczułem, jakby umarł mi ktoś bliski”, taki przecież jest początek. Śpiewam o śmierci w rodzinie, to fragment starej bluesowej pieśni, który zapożyczyłem. Więc wszystko zaczyna rozpacz, która jednak prowadzi do triumfu radości, bo tak rozwija się ten utwór. Towarzyszą temu instrumenty dęte, jest coś bardzo dumnego w ich brzmieniu i jakoś męskiego. Kojarzą mi się ze sceną wniesienia trumny żołnierza, gdy czujesz, że natychmiast powinieneś powstać. Mam nadzieję, że „męska energia trąbek” nie zabrzmi jakoś niestosownie w kobiecym magazynie...
Mnie to nie przeszkadza, w końcu w języku polskim „Wild God” jest „szalonym bogiem”, mężczyzną.
Wydaje mi się, że to w ogóle męski album. „Ghosteen” był bardziej kobiecy. Chociaż na „Wild God” jest mnóstwo Susie, ona po prostu wchodzi sobie w moje piosenki i opuszcza je, kiedy chce. Gdy w moich utworach pojawia się kobieta, to zawsze jest ona.
Wracając jeszcze do radości. W 2022 roku straciłeś drugiego syna, 31-letniego Jethro. Nie zaprzestałeś swojej, czasem heroicznej walki o dostrzeganie piękna w codzienności, o przebłyski czegoś dobrego. Nie wszyscy potrafią to zrozumieć. Wspomniałeś, że dostajesz wiadomości od pogrążonych w żałobie ludzi, którzy mają do ciebie żal, nie rozumieją, że mimo tragedii odczuwasz radość, może nawet szczęście.
To prawda. Ci ludzie pozostali blisko swojego cierpienia, śmierci. Nie widzą w życiu niczego dobrego, są oburzeni: jakim prawem mam czelność sugerować, że radość jest możliwa.
Najczęściej jednak dostaję wiadomości od tych, którzy zaczynają rozumieć, co wydarzyło się w ich życiu i co dzieje się teraz. Zostali w pewnym sensie złamani, ale te kawałki zaczynają na nowo składać się w całość. To już będzie inna konstrukcja, będą innymi ludźmi, wyposażonymi w nowe narzędzia. Ich serca są większe, czują więcej, widzą piękno świata w nowy sposób. Żałobie towarzyszy w pewnym momencie uczucie odrodzenia. I niektórzy są tym wręcz zażenowani, zawstydzeni. Jak to możliwe, że coś ich ucieszyło, skoro umarło im dziecko czy mąż? Jakim prawem odczuli radość?
Skoro już wywołałam „Red Hand Files”, twoje forum, na którym odpowiadasz na wysyłane ci przez fanów pytania, czy ta forma kontaktu wciąż sprawia ci przyjemność?
Tak, chociaż czasem to zobowiązanie sprawia mi trudność. Okoliczności nie zawsze sprzyjają, na przykład kiedy jestem w trasie koncertowej. Wtedy trudno znaleźć energię, by zmusić mózg do pracy. Czytam sumiennie wszystkie nadesłane pytania. A jak wiesz, bo jesteś dziennikarką, to nie jest łatwe...
Nie jest. Widzę twój wysiłek, by odpowiedź zawsze była przemyślana, pełna. Zresztą ten trud zobaczyłam także podczas twojej solowej trasy „In Conversation”, gdy na żywo odpowiadałeś na pytania publiczności. Zawsze starałeś się, nawet po otrzymaniu kiepskiego pytania, dać długą, wartościową odpowiedź.
Rozmowa to dla mnie jedno z nielicznych prawdziwie transcendentalnych doświadczeń. Lubię rozmawiać. Otwarcie się na pytania jest czymś ważnym, podobnie jak sztuka rozmowy, którą gdzieś tracimy. Myślę tu o współczesnej kulturze, która lubi szybko ucinać wątki, gdy one domagają się właśnie rozmowy. Ciągle słyszę: „Nie wolno rozmawiać o tym”, „Nie powinno się mówić o tym”. Nie wydaje mi się, by była to prawda. Dla mnie konwersacja dwóch stron, które fundamentalnie się różnią, to wspaniała sprawa, po takim doświadczeniu jesteś o coś mądrzejszy, lepszy. Rozmawianie z ludźmi, z którymi się nie zgadzam, rozwija mnie. Ale o czym ja w ogóle mówię, byłem wtedy w pewnym sensie niepoczytalny. Dziś, gdy przywołuję tę trasę, myślę sobie: „Co ja, kurwa, zrobiłem?”.
Dałeś radość spędzenia z tobą czasu fanom na całym świecie, to nie jest dobra odpowiedź?
Ze zrozumiałych względów byłem wtedy w bardzo dziwnym miejscu, wszystko wciąż było świeże. Wydawało mi się, że postawienie się na scenie i odpowiadanie na pytania ludzi to dobry pomysł.
Może po prostu próbowałeś przetrwać najgorsze zajętością i nowymi zadaniami? Ja w najtrudniejszym czasie mojego życia prowadziłam polską edycję programu „Bake Off”. Przebij to, Nick.
[śmiech] Potrzebowałem wtedy tych rozmów, potrzebowałem kontaktu, to była wręcz paląca potrzeba zrobienia CZEGOŚ. Wszystko w życiu nagle poruszało się zbyt wolno. Wtedy nie wydawało mi się to ryzykiem czy złym pomysłem, w końcu, co mogło pójść źle w świecie, w którym wszystko idzie nie tak?
Byłam na „In Conversation” i byłeś fantastyczny – zabawny, otwarty, szczery. Pomyślałam wtedy: jak ten rozmowny facet ma się do legendy o Nicku Cave’ie, nienawidzącym dziennikarzy i wywiadów?
Kiedyś wywiady wyglądały inaczej. Wychodziła moja nowa płyta, więc przychodziłem do hotelu, siadałem w pokoju i robiłem serię 30-minutowych wywiadów, jeden, drugi, kolejny – i tak w kółko. Problem był nie tylko po mojej stronie, także dziennikarzy. Jedyne, o czym chcieli ze mną rozmawiać, to moja płyta. To strasznie ograniczający koncept. Pamiętam jeden z takich wywiadów, gdy dziennikarz na wstępie zaznaczył, że dostał od naczelnego zalecenie, by kategorycznie nie poruszać kwestii wiary i generalnie nie wchodzić na grunt inny niż muzyka. To było dla mnie niewiarygodnie nudne. A co chyba najgorsze, w tym ograniczającym procesie ja także stawałem się nudny, moja płyta zaczynała być nudna, wszystko było beznadziejne. Dziś rozmawiam inaczej, ha, właśnie skończyłem wywiad z kolesiem, który przede wszystkim chciał ze mną rozmawiać o Bogu!
Wielokrotnie zaznaczałeś, że po śmierci Arthura spokorniałeś, przestałeś „zachwycać się własnym geniuszem”. Otworzyłeś się na innych i dla innych – myślę, że nigdy na taką skalę, jak w filmie „One More Time With Feeling”, zapisie pracy nad albumem „SkeletonTree”, ale przede wszystkim dokumencie najtrudniejszych dni, tygodni i miesięcy po śmierci syna.
Widziałem ten film tylko raz. Musiałem to zrobić, bo zgadzając się na tę produkcję, dałem sobie prawo wprowadzenia wszelkich zmian, jakie uznam za konieczne. Nienawidziłem moich wywiadów, które zarejestrowano w tym filmie. Wszystkie wywiady Susie są zachwycające, moje zaś okropne. Susie oczywiście uważa odwrotnie. Zadzwoniłem w końcu do mojego przyjaciela Warrena, zapytałem go, co myśli o tym pierdolonym filmie. Odparł: „Nie masz dystansu, zostaw to. Ten film jest piękny, wypuść go”.
Obdarzyłeś wielkim zaufaniem swojego przyjaciela, reżysera Andrew Dominika...
Andrew jest wspaniałym przyjacielem. À propos, podobała ci się jego „Blondynka”?
Tak. [Nick podnosi się znad stołu i przybija piątkę]. Nie widziałam w nim okrucieństwa, o jakie oskarżano Andrew, dręczenia bohaterki. Nie wydał mi się antyfeministyczny. Marilyn była ikoną o bardzo skomplikowanym, okrutnym życiorysie.
Bardzo przeżyłem krytykę tego filmu, odebrałem to osobiście. Andrew latami przeprowadzał research, ma na punkcie Marilyn obsesję, uwielbia ją, nigdy nie skrzywdziłby jej swoim filmem. Wybacz dygresję.
Wróćmy więc do „Wild God”. Kolejna piosenka z nowego albumu, o którą chciałabym cię zapytać, to „Final Rescue Attempt”. Tam jest bezpośredni wers o Susie, prawda? O tym, jak miłość do niej wyciągnęła cię z narkotyków, uratowała ci życie.
Jest tam scena z naszego życia, naszych początków. Spotykaliśmy się, po czym Susie mnie zostawiła, nie widziałem jej miesiącami. Nie mogłem jej znaleźć, przeszukałem cały Londyn, po prostu przepadła. Nikt nie potrafił mi pomóc i nikt nie chciał, bo wszyscy jej bliscy byli przeciwni naszemu związkowi. Wiesz, nie byłem wymarzonym kandydatem, miałem „reputację”. Osiem miesięcy po zniknięciu Susie zapukała do moich drzwi. Padało, przyjechała na rowerze, to właśnie ta scena jest w piosence. Przyjechała, by być ze mną mimo wszystko, by mnie pozbierać.
Tak naprawdę pozbierałeś się sam, podejmując decyzję, że czas zabrać się za siebie.
Susie uratowała mnie, bo pozwoliła mi być sobą. Jest bardzo mądra, wiedziała, że stawianie mi warunków nie przyniesie rezultatów. Naciskanie na mnie spowodowałoby odwrotny efekt. Bo był to już taki etap, kiedy wszyscy wiedzieli lepiej ode mnie, jaki powinienem być i próbowali wymusić zmianę. Byłem rutynowo podrzucany do różnych klinik odwykowych, robili to menedżerowie, przyjaciele, wszyscy. Za każdym razem po nic.
Aż przyszła zjawiskowa modelka Susie Bick... Rozmawiamy w Londynie, mieście początków waszej miłości. Muzeum Historii Naturalnej nie jest daleko stąd, co pamiętasz z chwili, kiedy poznałeś w nim swoją przyszłą żonę?
Przeszła obok mnie i wydała mi się ucieleśnieniem wszystkiego, czego pragnąłem. Miała na sobie delikatny welon Philipa Treacy’ego i czerwoną sukienkę. Najpierw oczywiście przyciągnęła mnie jej fizyczność. Ale Susie ma w sobie też wewnętrzne piękno, które pochodzi z inteligencji i z dobrego serca. Jest dobrym człowiekiem. Długo zbierałem się, by zaprosić ją na randkę. Mieliśmy wspólną przyjaciółkę, Bellę Freud, która bardzo niechętnie stała się naszą swatką. Bella miała mnóstwo słusznych zastrzeżeń, nie chciała, by Susie miała ze mną cokolwiek wspólnego. Moje problemy były dobrze udokumentowane, nie były tajemnicą. Susie zaś dopiero co skończyła odwyk, zostawiła pewne sprawy za sobą, nie tylko narkotyki i alkohol, była gotowa zostawić świat mody, chciała innego życia. A ja w swoim świecie wciąż tkwiłem. Jednak daliśmy sobie szansę. Była w nas pewna, nazwijmy to, niecierpliwość, by się pobrać. Bella finalnie zaprojektowała przepiękną sukienkę ślubną dla Susie, szydełkową, która w dniu ślubu okazała się zbyt przejrzysta...
...i zaczęły się gorączkowe poszukiwania majtek pod suknię, cudowna historia.
Znasz ją? Muszę pomyśleć, co mogę ci opowiedzieć. O, wiem. Znasz historię, jak oświadczyłem się Susie?
Nie!
To właściwie bardziej opowieść o tym, dlaczego się jej oświadczyłem. Gdy zaczynałem spotykać się z Susie, moi synowie, Jehtro i Luke byli małymi, dość nieznośnymi chłopcami. Planowaliśmy wakacje w Maroku, zapytałem ją, czy mogę ich zabrać. Zgodziła się natychmiast, co wydało mi się bardzo piękne. Po przybyciu do Marrakeszu czekała nas wyprawa przez góry, by dotrzeć do kolejnego miasta. Do hotelu dotarliśmy z dziećmi wycieńczonymi podróżą, sennymi. Każde z nas wzięło jednego chłopca w ramiona, nieśliśmy nasze walizki, byliśmy wykończeni. W hotelu okazało się, że jest problem z naszą rezerwacją. Wyszliśmy w miasto, szukać noclegu, z dziećmi w ramionach, z bagażami w dłoniach. Pukaliśmy do różnych drzwi, to była bardzo biblijna scena [śmiech].
W końcu znalazło się dla nas miejsce, pokój na trzecim piętrze, w budynku bez windy. Gdy wreszcie położyliśmy chłopców spać, spojrzałem na Susie i zapytałem: „Czy wyjdziesz za mnie?”. Za nami był tak trudny dzień, a ona zachowywała się wspaniale, nie narzekała. Wyszedłem na rynek i kupiłem jej 10 tanich pierścionków, które nałożyłem na jej palce i tak się zaręczyliśmy.
Skoro już rozmawiamy o kobietach twojego życia, na „Wild God” pojawia się australijska wokalistka Anita Lane, w dedykowanej jej piosence i w archiwalnym nagraniu, na którym słychać jej głos. Anita zmarła w 2021 roku. Dopiero po wysłuchaniu „O Wow (How Wonderful She Is)” uświadomiłam sobie, jak była dla ciebie ważna i jak ci bliska.
Anita i ja byliśmy parą. Do tego była członkinią pierwszego składu The Bad Seeds dawno temu, na początku lat 80. Nie grała na instrumentach, ale jej wpływ na zespół był ogromny. W Melbourne w tym czasie stworzyła się całkiem prężna scena artystyczna, gromadka odmieńców, która trzymała się blisko. Każdy z nas wiedział, że Anita była jej najjaśniejszą gwiazdą. Wszyscy chodziliśmy do szkół plastycznych, ale nikt nie malował tak jak Anita, jej kreska była po prostu idealna. Gdy miała 16 lat, prosto z ulicy weszła do najlepszej szkoły w Melbourne, do której dostać się było naprawdę ciężko. Skłamała, ile ma lat, nie miała portfolio, a jednak przyjęli ją od razu, zrobiła to samą rozmową, taki miała dar. Wybacz, bardzo się wzruszam na jej wspomnienie... My byliśmy szalonymi punkami, a ona była kimś oryginalnym, naprawdę szczególnym, kto prowadził nas w bardzo ekscentryczny, radosny sposób. Niby nie robiła wiele, tu linijka tekstu, tu jakiś pomysł. Ale to było cenne i ważne.
Jednocześnie Anita miała też w sobie gen autodestrukcji. Bardzo głęboki, z czasem coraz bardziej szkodliwy. Oddalała się od świata, wycofywała z życia, zagłębiała w bardzo mroczne rejony. Ale pozostaliśmy w kontakcie. Podczas prac nad filmem dokumentalnym o naszych początkach odmówiła wypowiedzi przed kamerą. Zadzwoniłem więc do niej i nagrałem naszą rozmowę. To było niedługo przed jej śmiercią. Odnalazłem to nagranie i umieściłem na „Wild God”. Opowiada o pisaniu naszego „kontraktu miłości”, który mam do dziś. Zapomnieliśmy napisać słów na tym dokumencie, ale pozostał jej rysunek, wyznaczonej granicy.
Pozwól, że zapytam o jeszcze jedną kobietę, zresztą też pochodzącą z Australii. Rozmawiamy w szczycie sezonu festiwalowego, kilka dni temu w segmencie „best of ” legendarnego festiwalu Glastonbury przypomniano w telewizji twój duet z Kylie Minogue, wspólne wykonanie przeboju „Where The Wild Roses Grow”. Ta piosenka ma już prawie 30 lat, a wciąż zachwyca swoim słodkim, mrocznym pięknem.
Menedżerowie Kylie byli kategorycznie przeciwni temu duetowi. Przekonywali ją, że wspólne nagranie z narkomanem o tak beznadziejnej reputacji będzie samobójstwem dla jej kariery. Ale, muszę jej to oddać, zignorowała wszystkie rady, przyszła do studia i zaśpiewała to pięknie. Czy mnie, „mrocznemu Nickowi”, odradzano duet z popową księżniczką? Nikt mi nie mówi, co wolno mi robić, nie otaczam się takimi ludźmi. Poza tym każdy koleś z Australii kochał się w Kylie Minogue. Nie słuchaliśmy jej płyt, wiadomo, ale jej po prostu nie dało się nie kochać. Jest w niej coś bardzo autentycznego. Była otoczona wielką machiną show-biznesu, jednak w środku pozostała sobą. Cudownym, przezabawnym człowiekiem w centrum maszynki do zarabiania pieniędzy. Przeszła przez to z wielką klasą.
Ty właściwie też. Z okresu szalonej popularności tej piosenki pozostał twój list do MTV, w którym poprosiłeś o wykreślenie cię z listy nominowanych do słynnych nagród stacji muzycznej. Napisałeś wtedy: „Z nikim się nie ścigam. Moja muza nie jest koniem, a ja nie startuję w gonitwie”.
Ja po prostu nie chciałem iść na tę galę, siedzenie podczas kilkugodzinnej transmitowanej ceremonii wydawało mi się piekielną wizją. Wiedziałem też, że nie wygram tej nagrody i bardzo, ale to bardzo nie chciałem oklaskiwać odbierającego ją George’a Michaela.
Niedługo potem wydałeś wspaniałą płytę „The Boatman’s Call”, na której znajduje się jedna z najbardziej uwielbianych piosenek w twoim repertuarze – „Into My Arms”. Przyznałeś, że dziś na koncertach wykonujesz ją bardziej dla fanów niż dla siebie, bo wiesz, ile dla nich znaczy.
Tak, to utwór, który bardzo angażuje ludzi, ale już nie mnie. Zresztą, gdy wykonujesz piosenkę na żywo, nie jesteś w nią zaangażowany emocjonalnie, bo to nie jest twoje zadanie. Starasz się wykonać ją najlepiej, jak potrafisz, po prostu dobrze zaśpiewać. Trudno być smutnym, kiedy jesteś na scenie, tak jak trudno się smucić, gdy wskakujesz do lodowatego jeziora, co ostatnio praktykuję. Więc nie czuję tego, co było we mnie, gdy ją pisałem. Czasem takie emocje potrafią się przebić – i piosenka porywa mnie, kiedy jestem na scenie – ale uważam, że powinny być na koncercie odczuwalne przede wszystkim przez publiczność.
Kiedy po raz pierwszy przesłuchałam tytułowe nagranie, pomyślałam od razu: „Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę to na żywo”. Na koncertach jesteś wspaniały, magnetyczny, odbywa się jakiś magiczny rytuał między tobą a fanami. Zawsze byłeś tak dobry na scenie?
Zawsze wiedziałem, że bycie na scenie to wielki przywilej. Wiedziałem to już w odległych czasach zespołu The Birthday Party. Dla mnie występy to poważna sprawa, nie olewam tego. Każdy ma dla mnie ogromne znaczenie i wartość. Gdybym miał powiedzieć, z czego jestem dumny, chociaż nigdy nie oglądam swoich występów, byłyby to wszystkie moje koncerty. Poczucie bliskiej więzi z innymi, w tym wypadku z publicznością, to być może jedno z ostatnich prawdziwie czystych doświadczeń, jakie są nam dane. Coraz mniej jest dróg do takich doświadczeń.
Dokąd udasz się, by twoje serce naprawdę się wzniosło? Dokąd pójdziesz po doświadczenie bliskie religijnemu? Przecież nikt już nie chodzi do kościoła. Środowisko naturalne jest brutalnie niszczone. Ale wciąż mamy muzykę. Myślę, że nadal nie dość mówi się o tym, jak wartościowe jest wspólne przeżycie, jakim jest koncert.
I jak ważne! Gdy miałam 17 lat, koncert The Rolling Stones zmienił moje życie.
No widzisz, chyba też miałem 17 lat, kiedy zobaczyłem ich na scenie w Melbourne.
Dobrze myślę, że mimo pewnych uciążliwości logistycznych kochasz być w trasie?
Tak, kocham to, chociaż jest to wyczerpujące i trudne. Ale wszystkie dobre rzeczy są trudne. Po każdej trasie mam siebie serdecznie dość. Miesiącami patrzę na swoje odbicie w lustrze, przygotowując się do koncertów czy życia publicznego. Można siebie przedawkować, szczególnie kiedy jest się tak wymagającą osobą jak ja. Ale jestem też szczęśliwy, bo mam do czego wracać. Żyję wśród muzyków od 45 lat i wiem, że są takie momenty, ja także je miałem, kiedy jedziesz w trasę, by uciec przed swoim życiem, wręcz błagasz o kolejne daty. Ale to już szczęśliwie minęło. Koncerty są czymś kategorycznie dobrym. Jest w nich coś, co czyni świat lepszym, przecież granie muzyki nie sprawia, że na świecie jest gorzej.
Dlatego już nie mogę doczekać się dwóch polskich koncertów Bad Seeds! Na zakończenie...
Masz na sobie sukienkę marki mojej żony, The Vampire’s Wife.
Uwielbiam te rzeczy, pomyślałam, że to miły gest, szczególnie teraz, gdy firma ogłosiła upadłość.
Też uwielbiałem te sukienki. Susie pracowała cały czas, próbując utrzymać na powierzchni firmę, która borykała się z poważnymi problemami. Była coraz bardziej nieszczęśliwa, utknęła w tym okrutnym cyklu mody, gdy kończysz jedną kolekcję, a już musisz przygotowywać kolejną. To było szaleństwo – nie dziwię się, ile tragicznych historii jest w świecie mody. Susie w pewnym sensie jest teraz bardzo szczęśliwa, odzyskała wolność. A że nie jest kimś, kto będzie siedział bezczynnie, to jestem pewny, że coś wymyśli.
Skoro wywołałeś Susie, to jeszcze pytanie na pożegnanie. Zgaduję, że masz ją na zdjęciu – tapecie swojego telefonu?
Oczywiście, zobacz [pokazuje telefon]. Jest na nim bez makijażu, przykryta kocem. Nienawidzi tego zdjęcia i za każdym razem, kiedy je widzi, pyta, czy mogę je wreszcie usunąć.
Żałobie towarzyszy w pewnym momencie uczucie odrodzenia. I niektórzy są tym wręcz zażenowani, zawstydzeni. Jak to możliwe, że coś ich ucieszyło, skoro umarło im dziecko czy mąż? Jakim prawem odczuli radość?
Na „Wild God” jest mnóstwo Susie, ona po prostu sobie wchodzi w moje piosenki i opuszcza je, kiedy chce. Gdy w moich utworach pojawia się kobieta, to zawsze jest ona. Uratowała mnie, bo pozwoliła mi być sobą.
Gdybym miał powiedzieć, z czego jestem dumny, chociaż nigdy nie oglądam swoich występów, byłyby to wszystkie moje koncerty. Zawsze wiedziałem, że bycie na scenie to wielki przywilej. Dla mnie występy to poważna sprawa.
Nick Cave od pięciu dekad pieśniarz miłości, śmierci, religii i zbrodni. Mówi o sobie: „Mąż, ojciec, dziadek, obywatel świata. To ważniejsze od artysty”. Właśnie ukazała się jego nowa płyta – „Wild God”. W październiku zagra w Polsce dwa koncerty.