Pod swoimi postami czytała już przeróżne komentarze. Od tych z podziękowaniami za to, że pokazuje, jak naprawdę jest, po wyrazy oburzenia czy niewybredne słowa krytyki. Dlatego – jak podkreśla – tak ważne jest filtrować, co do siebie dopuszczamy na social mediach. A co tam robi Ola Żebrowska? Poprawia humor sobie i innym, ale też po prostu łączy. Zaprosiliśmy Olę Żebrowską, podobnie jak innych bohaterów okładki sierpniowego numeru Zwierciadła, Magdę Mołek, Jakobe Mansztajna i Karolinę Bacię, do rozmowy na temat piękna codzienności i do zabawy w odtwarzanie słynnych dzieł sztuki.
Nie jestem mamą, ale cię obserwuję. Jak często to słyszysz?
Rzeczywiście czasami dostaję wiadomości od kobiet, że uwielbiają zaglądać na mój profil, mimo że nie mają dzieci – co prawda, często dodają, że moje posty utwierdzają je w przekonaniu, że mieć ich nie będą [śmiech].
Piszą, czemu cię lubią?
Myślę, że spora część z powodu zdjęć mojego męża! A zupełnie poważnie, to nie jest tak, że matki nie interesuje nic poza dziećmi, ani tak, że niematki nie chcą w ogóle na dzieci patrzeć. Tak naprawdę nas dużo więcej łączy, niż dzieli. Nastawianie przeciwko sobie kobiet mających i niemających dzieci, tworzenie jakiejś rywalizacji między nami, wydaje mi się czymś sztucznym. Mam wrażenie, że na moim Instagramie odnajdą się raczej wszyscy o podobnym poczuciu humoru, niezależnie od tego, czy są rodzicami.
Mimo to próbuje się nam wmówić, że jak rodzimy dzieci, to wstępujemy do klubu „tych lepszych”, do którego kobiety bez dzieci nie mają wstępu. A jak dzieci nie mamy – pojawia się sugestia, że należymy do zupełnie innego klubu, „tych imprezowych” lub „tych żyjących pasją”.
Prawdą jest, że mamy mają dużo mniej wolnego czasu tylko dla siebie, przynajmniej kiedy dzieci są małe, ale sama bardzo lubię imprezy i na pewno nie czuję się lepsza dlatego, że ostatnio nie mam na nie siły.
Ola Żebrowska (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
John Singer Sargent „Dr Pozzi w domu” (1881) (Fot. Bridgeman/Photopower)
Gdybym miała powiedzieć, za co cię lubię, to powiedziałabym, że za trafne podsumowywanie życia. Widzę ślady po ściągaczach skarpetek na twoich kostkach przy wieczorowej kreacji i myślę: „Cała ja!”. No i rozbraja mnie, że wrzucasz zdjęcia, które ja w pierwszym odruchu od razu skasowałabym z komórki. To coś w rodzaju ruchu oporu czy raczej ruchu akceptacji?
To nie jest żaden ruch. Lubię dzielić się zdjęciami, które poprawiają humor też innym. Okazuje się, że nie tylko mnie bawi to, jak wyglądam z podwójnym podbródkiem. Kiedyś miałam sobie o wiele więcej do zarzucenia. Sądzę, że oprócz kasowania zdjęć z komórki, gdybym miała wtedy wystarczające możliwości, to zoperowałabym sobie połowę rzeczy na twarzy i ciele. I to nie jest tak, że one nagle zaczęły mi się podobać, chociaż na pewno inaczej podchodzę do swojego czoła, nosa czy długiej brody. Sprawiedliwie będzie przyznać, że nadal ich nie lubię, ale nie planuję operacji za każdym razem, kiedy patrzę w lustro podczas mycia zębów. Nie męczy mnie to tak jak kiedyś.
Kiedy byłaś nastolatką, męczyło?
I to jak! Jako nastolatkę chyba najbardziej dręczyło mnie to, że bardzo późno zaczęłam dojrzewać i długo nie miałam piersi, które wtedy wydawały mi się podstawowym elementem stanowiącym o kobiecości. Pamiętam takie wakacje, kiedy skończyłam 15 lat i nadal byłam „suchą, płaską deską”; postanowiłam codziennie jeść fast foody, żeby zwyczajnie przytyć, w nadziei, że tym sposobem wyhoduję piersi – choćby takie, jakie mieli niektórzy koledzy bardziej przy kości. Niestety, skończyło się na tym, że na całych pośladkach zrobiły mi się czerwone rozstępy, podczas kiedy piersi pozostały bez zmian. Swoją drogą dzisiaj chętnie zamieniłabym swój biust na tamten 15-letni. Nadal nie lubię w sobie wielu rzeczy, na przykład cellulitu na nogach, który zwłaszcza po ostatniej ciąży podejrzanie długo się utrzymuje, mimo że szczotkuję sobie uda jak opętana. Ale dzisiaj to nie jest powód, dla którego nie założyłabym szortów.
Co się więc zmieniło?
Może po prostu polubiłam siebie trochę bardziej.
Pamiętam, że jak byłam dzieckiem, uważałam, że moja mama jest piękna, bo jest moją mamą. Nie miało dla mnie znaczenia, jak wygląda.
Ostatnio czytałam coś podobnego à propos zbliżających się wakacji: pamiętajcie, że wasze dzieci nie będą pamiętały, jak wyglądałyście w kostiumie kąpielowym, tylko czy wchodziłyście się z nimi bawić do wody. Na szczęście coraz więcej takich treści pojawia się w Internecie. Myślę, że to, z czym mamy styczność na przykład na Instagramie, też ma wpływ na to, jak odbieramy siebie.
Dla mnie Internet jest metaforą naszego świata, w którym praktycznie wszystko mamy na wyciągnięcie ręki. Dlatego prawdziwą sztuką życia jest wybierać z tego bogato zastawionego stołu rzeczy naprawdę dla nas dobre.
No pewnie, warto filtrować, co do siebie dopuszczamy. W social mediach dobrze jest robić sobie unfollow therapy, czyli wyłączać obserwowanie kont, które wpędzają nas w poczucie, że jesteśmy gorsze czy niewystarczająco doskonałe. Są nawet badania pokazujące, że długość scrollowania jest proporcjonalna do spadku nastroju. Pomijając już, ile to zabiera czasu! Podobno moment, w którym trzeba odłożyć telefon, jest wtedy, kiedy nagle się orientujesz, że od kilku minut oglądasz konto osoby, której kompletnie nie znasz, a wiesz, w co najbardziej lubi się bawić jej pies.
Ja w mediach społecznościowych oprócz ciebie obserwuję chociażby rysowniczkę Lainey Molnar, która narysowała kiedyś mema, podzielonego na cztery klatki. Na pierwszej jest dziewczyna, która słyszy ciągle pytanie: „Kiedy dziecko?”. Na drugim matka jednego dziecka i tekst: „A kiedy drugie?”. Na trzecim mama dwójki dzieci i słowa: „Nie mów, że jesteś zmęczona. Pomyśl o kobietach, które mają trójkę”. A na czwartym matka trójki i pytanie: „Po co wam tyle dzieci?”.
Nigdy nie dogodzisz! Ja zdecydowanie jestem już na tym ostatnim kafelku. Ale ten mem pokazuje nie tylko, jak absurdalne są oczekiwania społeczeństwa wobec kobiet, niezależnie od ich wyborów życiowych. On przypomina trochę coroczne spotkania przy rodzinnym stole wigilijnym, bo takie pytania są zadawane nagminnie, często przez bardzo bliskie nam osoby. Ja na przykład wiedziałam, że chcę mieć więcej dzieci, ale z wielu względów macierzyństwo było dla mnie tematem zarówno ekscytującym, jak i momentami przykrym i ciężkim. Zostałam mamą dość wcześnie – w wieku 22 lat; dość wcześnie doświadczyłam też kilku poronień i na dokładkę ciąży pozamacicznej. Pamiętam, jak trudne wtedy były dla mnie takie niewinne, grzecznościowe pytania o kolejne dzieci. Myślę, że dla wielu kobiet o podobnych doświadczeniach mogą być wręcz krzywdzące i powodują, że ma się jeszcze większe poczucie winy, porażki.
Obwiniałaś wtedy siebie?
To nie było nawet obwinianie się za coś konkretnego, ale chyba wstyd, że coś ważnego mi w życiu nie wychodzi. Do niedawna zresztą dominował model, w którym osoba szczęśliwa i spełniona to taka mająca gromadkę zdrowych dzieci, najlepiej jedno po drugim. Dopóki sama nie straciłam paru ciąż, żyłam w przekonaniu, że to się praktycznie nie zdarza. Miałam poczucie, że na pewno coś ze mną jest nie tak. Dopiero potem okazało się, że – nie przesadzając – połowa kobiet, z którymi o tym rozmawiałam, ma za sobą podobne, trudne historie. Przydałoby się nam wszystkim trochę więcej świadomości i empatii, chociażby podczas rozmów właśnie przy rodzinnym stole. Może z czasem nasze podejście zacznie się zmieniać? Niektórzy nie mają dzieci, mimo że się starają, inni z wyboru – być rodzicem to bardzo indywidualna i poważna rzecz. Nie przychodzi „naturalnie” i nie jest łatwe. Wychowanie dzieci to ciężka robota.
Także emocjonalnie.
Najtrudniejsze, że na macierzyństwo nie da się w żaden sposób przygotować. Dla każdej z nas to doświadczenie jest zupełnie inne, bo zależy nie tylko od ciebie, ale też od tego, jakie dzieci ci się „trafią” i z kim je wychowujesz. Ja na przykład kompletnie nie spodziewałam się, że w relacji rodzic – dziecko toczy się też walka o własne „ja”. Bo będąc matką, zaskakująco często zatracasz poczucie bycia sobą. Nastawiasz się bojowo do walki ze zmęczeniem, kupujesz przewijak, podgrzewacz do chusteczek, laktator, wszystko jest niby pod kontrolą. A potem w sali porodowej okazuje się, że oprócz dziecka na świat przyszła też nowa mama. Czujesz zmęczenie, strach, poczucie odpowiedzialności za życie drugiego człowieka, samotność, brak zrozumienia, również samej siebie – swoich nowych potrzeb i ograniczeń. Przynajmniej kiedy rodziłam jako 22-latka tak właśnie się czułam. To potrafi być bardzo wymagający czas i choć nie da się na niego w pełni przygotować, mam wrażenie, że ciągle za mało się o tym wszystkim mówi.
Ola Żebrowska (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Jan van Eyck „Portret mężczyzny” (1433). (Fot. Bridgeman/Photopower)
Niedawno otwierałaś pierwszy stacjonarny butik twojej marki Francis & Henry, stworzonej właśnie z myślą o kobietach przygotowujących się do porodu i tuż po nim. Aż chciałoby się powiedzieć: twojego piątego dziecka…
Francis będzie miał w tym roku 8 lat, więc byłoby to trzecie dziecko [śmiech]. Środkowe! Wszystko zaczęło się od tego, że miałam duży problem ze znalezieniem koszuli do porodu. Jeszcze kilka lat temu wszystkie ubrania dla kobiet w ciąży były strasznie infantylne – w latawce, słoniki, tak jakbyśmy nagle stawały się innymi ludźmi, tylko dlatego że urósł nam brzuch. Nasza koszula była pierwszą, która nie wyglądała jak typowy outfit do porodu, oprócz elastycznego dekoltu nie ma żadnych znamion ubrań ciążowych czy do karmienia. Kobiety miały się w niej czuć nie tylko komfortowo, ale też czuć się sobą, niezależnie od tego, czy są w ciąży, czy nie. I się udało, bo w naszych koszulach chodzi wiele kobiet, które urodziły już dawno temu, albo w ogóle nie są mamami. Idea marki była taka, żeby w tym wyjątkowym czasie okołoporodowym, kiedy wszyscy skupiają się na potrzebach noworodka, skupić się także na kobiecie.
Na początku przesyłki pakowałam w swojej sypialni i wysyłałam do mam głównie w Australii i w Stanach – strasznie nie chciałam, żeby ludzie w Polsce wiedzieli, że otworzyłam firmę, na wypadek, gdyby to wszystko nie wypaliło. Ale też dlatego, że chciałam, by jej powodzenie – bądź nie – było weryfikowane jakością i funkcjonalnością produktów, a nie rozpoznawalnością mojego męża. Zresztą wtedy w Stanach i Australii trwała już moda na baby showers i koncentracja na przyszłych mamach przychodziła dużo bardziej naturalnie. Feedback, jaki dostawałam od pierwszych klientek, był niesamowity. Obdarowane mamy pisały, że na sam widok paczki, w której wreszcie znajdowały się rzeczy dla nich, nie tylko dla dziecka, miały łzy w oczach i banana na twarzy. Ale co ważne, naprawdę chodziły w tych rzeczach, a potem kupowały je na prezenty dla innych mam.
Co do sklepu stacjonarnego, to był on moim kolejnym marzeniem, a właściwie nawet marzeniem z dzieciństwa o tym, żeby mieć sklep. Malutka, przytulna przestrzeń, urządzona jak niewielki pokoik z ogromną przymierzalnią, tak by można było wjechać do niej z wózkiem. Byłam tam ostatnio w poniedziałek – wśród klientów sami mężczyźni. Kupujący prezenty dla swoich żon: ubrania i bieliznę, w której będzie im wygodnie po porodzie. To najmilszy, najbardziej wzruszający efekt, jaki mogłam sobie wymarzyć.
Masz poczucie, że swoją działalnością na Instagramie, ale i swoją firmą tworzysz jakąś wspólnotę?
Wspólnotę ludzi, którzy dzielą się tym, co im nie wychodzi! Jeśli ktoś ma ciężki dzień i po przeczytaniu czy zobaczeniu czegoś na moim profilu uśmiechnie się, w jakiś sposób utożsami się z tym, o czym piszę – to jest już bardzo dużo. Czasem jedyne, czego potrzebujemy, to zobaczyć, że nie jesteśmy sami. Mnie samej ta wspólnota też bardzo dużo daje.
Jedno ze zdjęć, które wywołało największą burzę na twoim profilu i nadal wisi na drzwiach twojego sklepu, przedstawia ciebie karmiącą dziecko i jednocześnie siedzącą na sedesie bez bielizny. Przypomniałam sobie o nim, kiedy czytałam książkę Moniki Pastuszko „Matka Polka sika w krzakach”, której już sam tytuł wywołuje u wielu osób poruszenie. Obie otwarcie piszecie o najbardziej normalnych fizjologicznych potrzebach i codziennych sytuacjach, które są udziałem matek w Polsce i pewnie obie słyszałyście: „Ale tak nie wypada!”.
Nie spodziewałam się, że tamto zdjęcie będzie dla ludzi aż tak szokujące. Ja w ogóle rzadko wrzucam jakiś post z myślą: „To będzie mocne”. Prędzej właśnie w nadziei, że ktoś napisze: „O, mam tak samo”. Okazało się, że niektórzy ludzie czuli się oburzeni i obrzydzeni. Nie było to przecież moje prywatne zdjęcie, zrobione przez Michała, który mógł potrzymać dziecko, zamiast robić foty (takie komentarze też się znalazły), tylko zdjęcie z sesji, zaplanowane, bo bardzo chciałam pokazać połóg w codziennych, normalnych, intymnych kadrach. Naprawdę, takie obrazki zdarzają się praktycznie w każdym domu. Bo jeśli jesteś sama, leje się z ciebie krew, masz infekcję dróg moczowych czy hemoroidy, które szczególnie po porodzie przytrafiają się często, to wizyta w toalecie nie zajmuje 30 sekund, tylko czasami godzinę. Nie jest to wymarzony scenariusz, ale czasami dużo łatwiej jest załatwić się z dzieckiem na rękach niż słuchać, jak płacze w pokoju obok, jednocześnie budząc starsze dzieci. Ktoś napisał pod tym postem: „Dziękuję za to zdjęcie, żałuję, że nie widziałam go pół roku wcześniej, kiedy sama, siedząc na sedesie z noworodkiem na rękach, czułam, że jestem do niczego”. Wiem, że wiele mam patrzy na to zdjęcie ze zrozumieniem i czułością. Rzeczywiście, wisi na witrynie naszego sklepu, miny niektórych przechodniów są bezcenne. Ale pomyślałam sobie, że im częściej coś widzimy, tym szybciej się z tym oswajamy.
I zaczynamy włączać do naszego doświadczenia. Mnie też bolą podziały pomiędzy matkami i niematkami, o których mówiłaś, bo mam poczucie, że się nas na siebie szczuje, zamiast nas do siebie zbliżać. Nie musisz sama być matką, by zrozumieć, że druga kobieta będzie wdzięczna, jeśli zaproponujesz, że popilnujesz jej wózka, kiedy ona wejdzie do sklepu kupić mleko, albo kiedy przepuścisz ją w kolejce, zamiast się irytować, że jej dziecko płacze. Nie masz wrażenia, że zapominamy o zwykłych ludzkich gestach? A może nie jest tak źle, bo właśnie zbliża nas Internet?
Myślę, że Internet robi całkiem dobrą robotę w tym, by nas do siebie zbliżać. Ale w takim samym stopniu, jak łączy, oddala nas od siebie. Z jaką łatwością ktoś pisze: „Żenada, lecz się pustaku, zamiast dzieci rodzić” tylko dlatego, że się z tobą nie zgadza. Jednak niewiele osób ośmieliłoby się powiedzieć ci to samo prosto w twarz. Poza tym Internet ma tendencję do polaryzowania. Pojawia się jakiś wpis czy news i wszyscy nagle mają poczucie, że muszą opowiedzieć się po jednej ze stron. Być za albo przeciw. A jest przecież ogromna przestrzeń pomiędzy, w której wiele z nas byłoby zgodnych.
Masz rację, powinniśmy bardziej promować zwykłe, ludzkie gesty życzliwości, wrażliwość na emocje drugiego człowieka. Jeśli na przykład chodzi o tematy związane z macierzyństwem, to jest kilka sztandarowych, które ciągle wzbudzają kontrowersje i oburzają ludzi, jak choćby publiczne karmienie piersią. Zapominamy o tym, że większość kobiet, które walczą o normalizację karmienia w miejscach publicznych, to wcale nie są osoby, które bez problemu wywalają w restauracji biust na stół, tylko takie, które tak naprawdę bardzo się tym krępują. Ja też wolałabym, żeby w każdym publicznym miejscu był czysty, ustronny pokój, w którym mogę sobie usiąść i spokojnie nakarmić dziecko – bez eksponowania sutków, które po ciąży wyglądały jak plastry salami. Kobiety karmią publicznie, bo muszą, nie dlatego, że chcą się pokazać.
Mam wrażenie, że najwięcej kontrowersji i walki jest po prostu wokół kobiecego ciała, i to niezależnie od tego, czy jest to ciało matki, czy nie.
To prawda, ale mentalność starszych pokoleń co do niektórych tematów jest bardzo ciężko zmienić. Jedyne, co możemy zrobić, to zaszczepiać nowe myślenie w naszych dzieciach. Od tego, jak będziemy je wychowywać i jaką edukację będziemy przeprowadzać w szkołach – zależy, czy pewne sytuacje będą normalizowane, a ludzie staną się bardziej wrażliwi.
Ola Żebrowska (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Egon Schiele „Wally w czerwonej bluzce z uniesionymi kolanami” (1913). (Fot. Bridgeman/Photopower)
Co cię najbardziej zaskakuje w twojej codzienności? Bycie mamą czworga pewnie obfituje w takie odkrycia.
Nasze dzieciaki są w bardzo różnym wieku, Franek ma 14 lat, Henio – 10, Felek – 4, a Łucja prawie dwa, więc rozstrzał jest szeroki. Dzięki temu wiem, jak szybko o wielu rzeczach się zapomina. Kiedy Henio miał 6 lat, mieliśmy poczucie, że właściwie zaczynamy życie na nowo, ale z kolejną dwójką z powrotem wróciliśmy do pieluch i rzeczywistości, w której rzadko możemy wyjść z domu czy spontanicznie wyjechać z przyjaciółmi na weekend. Z powrotem jesteśmy więc w miejscu sprzed 10 lat i przypominamy sobie reguły, jakie odkryliśmy już wtedy. Na przykład takie, że jak jest ciężko, dzieciaki są w złym nastroju, to rzeczy postępują lawinowo. Chcesz nakarmić jedno, ale drugie właśnie ściąga sobie pieluchę i gdzieś ucieka, gonisz je, ale w tym czasie pierwsze zrzuca jedzenie na podłogę, ty się na tym poślizgujesz, a to, które uciekło, robi właśnie kupę na dywanie. Jakby ktoś ci to opowiedział, to byś nie uwierzyła, a jednak to się dzieje. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie już życia, w którym wstaję rano, biorę prysznic, jest spokój, nikt mnie nie ubrudził przy śniadaniu, nie opluł jogurtem albo nie ugryzł. Możemy sobie ponarzekać na naszą codzienność z dziećmi, ale my z nich też bardzo dużo czerpiemy: z ich naiwności, szczerości, dobrego serca, czyli najpiękniejszych, ludzkich odruchów. Na nic bym tego nie zamieniła.
Spotkałaś się kiedyś z komentarzem, że jesteś „tylko matką” albo „tylko żoną”?
Pewnie, i to wielokrotnie. I najgorsze, że jak słyszysz czy czytasz: „A kim ona właściwie jest? Tylko matką”, to w pierwszym odruchu chcesz zaprzeczyć: „Wcale nie tylko, bo jestem jeszcze tym i tym, robię jeszcze to i tamto”, a tak naprawdę powinnaś powiedzieć: „Wcale nie tylko, bo bycie matką to robota na kilka etatów”. Nie wyobrażam sobie życia z czwórką dzieci bez niani czy po prostu wsparcia dodatkowej osoby, która odciąża rodziców fizycznie i psychicznie.
A co jest dla ciebie najpiękniejsze w twojej codzienności?
Może się starzeję, ale mam wrażenie, że coraz częściej mam takie momenty, że się zatrzymuję i próbuję sobie robić stop-klatkę z tego, czego właśnie doświadczam. Zastanawiam się po prostu, czy będę to pamiętać. To są zwykłe, codzienne, czasem niewiele wnoszące momenty, ale niezwykłe właśnie dlatego, że zdajesz sobie sprawę, że trwają tylko chwilę.
Ola Żebrowska twórczyni internetowa, założycielka marki Francis & Henry, studiowała psychologię społeczną. Prywatnie najstarsza z ośmiorga rodzeństwa, mama czwórki dzieci oraz żona Michała Żebrowskiego.