Nie wiadomo, czy masz talent. I nikt ci tego nie powie, sam będziesz musiał to stwierdzić, ale pamiętaj, że nie ma nic gorszego, niż strawić życie na czymś, w czym ci nie jest do twarzy – usłyszał Xawery Żuławski lata temu. I potraktował to jak wyzwanie.
Co radzisz przyszłym filmowcom? Chodzi mi o te kluczowe rady, które mogą się przydać na samym początku zawodowej drogi.
Dobre rady są tu o tyle trudne, że generalnie kino, film, robienie seriali to jest ciągła nauka, ciągłe zdobywanie doświadczenia. Tu nie ma uniwersalnych kluczy, które przydałyby się każdemu. Ja w wieku 52 lat nadal mam poczucie, że przy każdej nowej realizacji się czegoś uczę. I też bez przerwy oglądam rzeczy, które robią inni, bardzo inspiruje mnie to, co się w szeroko rozumianej kinematografii dzieje. Właściwie codziennie muszę coś obejrzeć – codziennie pochłaniam nową dawkę wizualnych opowieści. Wsłuchuję się w dialogi, w to, jak są napisane, analizuję, dlaczego film mnie wciągnął lub nie. Oglądam, wyciągam wnioski.
Pytałam o rady, wiedząc, że jesteś w jury konkursu dla debiutujących scenarzystów i prowadzisz w jego ramach warsztaty. Ciekawi mnie, co można podczas takich warsztatów od ciebie usłyszeć.
Chodzi o ludzi, którzy przeszli konkursowe sito, wiadomo już, że są utalentowani, mają dobry pomysł, dobrą filmową historię, więc to są bardziej konkretne rozmowy. Ale jeśli miałbym cokolwiek radzić tym, którzy właśnie siedzą przed laptopem czy nad kartką z długopisem w ręku, i totalnie nie wiedzą, jak się do pisania zabrać, to chyba najważniejsze jest, żeby pisać w zgodzie ze sobą. Banał, ale mówię to dlatego, że pamiętam, jak wyglądały moje pierwsze scenariuszowe próby. Czułem się trochę tak, jakbym wrócił do podstawówki, co było tym bardziej słabe, że ze szkołą jakoś nigdy nie było mi po drodze – nie byłem mistrzem dokrawania się do standardów, wpasowywania się w system. I nagle poczułem się tak, jakbym znowu miał do napisania wypracowanie: oto teraz muszę się wykazać, wydusić z siebie coś mądrego. Dopiero jak się tego pozbyłem, pomysły na filmy zaczęły rodzić się same.
Chcesz pisać? To broń Boże nie myśl o tym, czego oczekują od ciebie inni. Nie myśl, co się podoba. Możesz przeczytać 10 almanachów o tym, jak pisać treatmenty, a i tak nie przewidzisz, czego akurat w danym momencie będzie potrzebował rynek, czego będą szukać producenci. Zresztą do etapu produkcji jeszcze bardzo długa droga, a tu i teraz jesteś sam, sama, więc enjoy: pisz i przy tym pisaniu baw się dobrze. Pomysły, które wynikają z kalkulacji, są zwykle co najwyżej poprawne, tak naprawdę liczą się dzikie historie, wariactwo, wygrywają teksty, przy których pisaniu ktoś puścił hamulce.
Nie wiem, czy to jest jakaś rada. Ameryki przecież nie odkrywam. Chociaż faktycznie jest jedno proste pytanie, które często zadaję na różnych spotkaniach i warsztatach. Pytam po prostu: „Po co to robisz?”. To jest dobre pytanie na początek.
Po co zająłeś się filmem? Uważasz, że wybrałeś zawód reżysera i scenarzysty dzięki komuś albo czemuś? A może właśnie bardziej wbrew, na przekór?
Ojciec, kiedy się dowiedział, że chcę być reżyserem, powiedział mi coś w stylu: wiesz, synu, nie wiadomo, czy masz talent, i nikt ci tego nie powie, a przynajmniej nie powie ci tego wprost. Sam będziesz musiał to stwierdzić, ale też pamiętaj, że nie ma nic gorszego, niż strawić życie na czymś, w czym ci nie jest do twarzy.
Jak wtedy, jako młody człowiek, rozumiałeś jego słowa?
Z jednej strony, pod względem filmowym, absolutnie mu ufałem. Jakiś czas później zrozumiałem, że mówił nie tylko o talencie do kręcenia filmów, czytaj: do opowiadania filmowych historii. Bo reżyseria to jest też na przykład umiejętność kierowania zespołem, bycia z innymi ludźmi, filmu naprawdę nie robi się samemu. Ten talent to też jest jakiś rodzaj zacięcia, uporu. No i musisz być przekonany, że plan, cały ten gigantyczny filmowy organizm, to jest miejsce dla ciebie.
Z drugiej strony to, co powiedział ojciec, dla mnie, z moim charakterem, brzmiało jak wyzwanie. No wiesz, kości zostały rzucone. Musiałem udowodnić, że jednak ten talent mam.
Udowodnić komu?
Przez to, że miałem rodziców, którzy osiągnęli w kinie aż tak wiele, miałem przed sobą mur do przeskoczenia – poprzeczka była ustawiona wysoko. Trudno w takiej sytuacji nagle uzurpować sobie, że się jest genialnym, raczej myśli się, żeby nie zrobić rodzicom obciachu.
No dobra, może dosłownie przez chwilę, jeszcze w szkole filmowej, wydawało mi się, że coś wiem, umiem, miałem jakieś naiwne młodzieńcze porywy, ale szybko mi przeszło. Długo pracowałem jako asystent reżysera, drugi reżyser, uczyłem się, zdobywałem szlify.
Chcę powiedzieć, że od samego początku podchodziłem do robienia filmów z dużą pokorą, mimo że generalnie w życiu uważam się za osobę mało pokorną. Zresztą przy pracy nad „Chaosem” [pełnometrażowym debiutem Xawerego Żuławskiego z 2006 roku – przyp. red.] w pierwszym pokoju, który wynajmowaliśmy do pracy wspólnie z drugim reżyserem Ludwikiem Platerem, na Chełmskiej, wysprejowaliśmy sobie na ścianie właśnie wielki napis „Pokora” [śmiech].
Po sukcesie „Wojny polsko-ruskiej” byłeś tak samo pokorny jak przedtem? To, że stałeś się znanym i cenionym reżyserem, nic w tej kwestii nie zmieniło?
Wiadomo – z czasem, kiedy dostajesz potwierdzenie, że twój sposób komunikacji z publicznością działa, coś się w tobie jednak zmienia. Ale zmienia w takim sensie, że okay, skoro pozdobywałem te wszystkie pagony, to na przykład zyskałem prawo, żeby, jeśli czegoś nie czuję, po prostu tego nie robić. Nawet jeśli ktoś uważa mnie przez to za aroganckiego buca, to trudno, nie zgodzę się i już: na film, serial, na konkretną scenę czy dialog.
Z tą pokorą chodziło mi raczej o to, żeby mi się nigdy nie wydawało, że coś tam zrobiłem, a to daje mi gwarancję bezpieczeństwa, przed czymś mnie ochroni. Odwrotnie: jak się spada z wysokiego konia, i to w pełnym galopie, boli jeszcze bardziej.
Pamiętam, jakim zaskoczeniem dla wszystkich była informacja, że jednak nie będziesz kręcił filmu na podstawie „Złego” Leopolda Tyrmanda. Poświęciłeś mu lata pracy.
Ten film kosztował mnie osiem lat życia. Najpierw cztery lata przygotowań tylko po to, żeby dosłownie z dnia na dzień, tuż przed pierwszymi „uciekającymi zdjęciami” [jeden z etapów dokumentacji, niezbędny, żeby rozpocząć właściwe zdjęcia na planie i inne bardziej zaawansowane etapy produkcji filmu – przyp. red.] usłyszeć, że „Złego” nie zrobię. Objawił się spadkobierca Tyrmanda, nie spodobałem się – w pewnym momencie usłyszałem nawet, że ten film może zrobić każdy, ale na pewno nie ja.
Byłem wtedy, uważam, w peaku swoich możliwości: intelektualnych, twórczych, fizycznych. I nagle mnie wykosiło. Totalny knock-out, po którym nastąpiły próby dojścia do siebie. W tym czasie nie miałem w zanadrzu żadnego innego materiału na film fabularny, bo w życiu bym się nie spodziewał, że „Zły” nie wypali. No więc przez następne cztery lata, mając rodzinę, dzieci, żeby utrzymać się na powierzchni, kręciłem seriale. I jeśli mowa o pokorze, gdyby jej we mnie nie było, to nie wiem – rzucałbym się, latał po sądach, podnosił alarm, że mnie okradli ze wszystkiego, z marzeń. Tymczasem po prostu obróciłem się na pięcie i odszedłem.
Sam wielokrotnie mówiłeś, że osobą, która wyciągnęła wtedy do ciebie rękę, był Piotr Woźniak-Starak, producent m.in. głośnych „Bogów”. Właściwie spotykamy się dzisiaj przez Piotra. Rozmawiamy przecież w siedzibie założonej przez niego firmy producenckiej Watchout Studio, z którą jesteś od lat związany. A wspomniany konkurs dla debiutujących scenarzystów to „Wyobraź sobie”, inicjatywa zainspirowana filmowymi dokonaniami Piotra, stworzona po jego śmierci przez jego przyjaciół. Dlaczego ty, po tak trudnych doświadczeniach, chciałeś pracować właśnie z nim? Dlaczego mu zaufałeś?
Zmiana była znacząca. Jakbym opuścił Mordor i przeszedł w kompletnie inny świat, w bliskie mi klimaty. Już samo miejsce [siedziba Watchout Studio to wiekowy, obrośnięty zielenią drewniany dom – przyp. red.] mnie od razu pozytywnie nastroiło, kompletnie bez korporacyjnego zadęcia. Trafiłem do zespołu, gdzie toczyły się genialne dyskusje, były rozkminy, kłótnie filmowe, przerzucanie się pomysłami. No i w tym wszystkim Piotrek, zajarany kinem, z którym miało się poczucie, że można marzyć, a przy tym swoje marzenia spełniać. On był na przykład absolutnym fanem rozpisywania filmów w Excelu – sprawdzaliśmy w ten sposób, jak dużo jakiegoś bohatera czy jakiegoś wątku jest w filmie, jak to się rozkłada na sceny i jak w związku z tym powinno się to rozwinąć. Wszystko było w tabelce, zaznaczone kolorami.
Piotrek uwiódł mnie swoim podejściem, sposobem patrzenia na różne rzeczy. I to było uczucie obustronne. Ja tu przyszedłem, trochę się jeszcze łudząc, że może „Złego” da się uratować, że można by tam wejść w jakąś współpracę, więc na pierwsze spotkanie z Piotrkiem przyszedłem z wielką niebieską siatą z Ikei, wypełnioną papierami, dyskami, rozrysowanymi scenami ze „Złego”. Wiem, że to zrobiło na Piotrku wrażenie, powiedział mi, że pierwszy raz widzi reżysera, który byłby tak przygotowany do filmu.
Pytałaś, dlaczego sobie zaufaliśmy tak na pierwszy ogień – przede wszystkim dlatego. Po jego śmierci ten dobry twórczy ferment tutaj został. Zostały projekty, które chciał realizować, wśród nich także najnowszy „Kulej. Dwie strony medalu".
Kadr z filmu „Kulej. Dwie strony medalu" Xawerego Żuławskiego (Fot. materiały prasowe)
To jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku. Dlaczego w ogóle wziąłeś się do reżyserowania tej historii? Kiedy Jerzy Kulej w latach 60. zdobywał w Tokio i Meksyku bokserskie złoto, ciebie nie było jeszcze na świecie…
Ja ogólnie mam słabość do lat 60. No i moja babcia bardzo lubiła boks, chodziła oglądać walki na Gwardię.
Sama? Z dziadkiem?
Nie wiem, dziadka jakoś z oglądaniem boksu nie kojarzę, natomiast babcię, jak wrócili do Warszawy, tak. Dziadek był pisarzem, dyplomatą, najpierw mieszkali w Paryżu, a potem w latach 70. w Senegalu.
Zaskoczyłeś mnie, prawdę mówiąc, stereotypowo założyłam, że to pewnie ojciec, może dziadek, zainteresował cię boksem. Wyobrażenie, że to mężczyźni prowadzą chłopaków na walki, mecze czy też w ogóle uczą ich, nie wiem... pływać, chodzić po górach, trzyma się całkiem mocno.
Mój ojciec nie znosił gór, na nartach nauczyła mnie jeździć druga babcia, od strony mamy. A pływać nauczyłem się sam, nikt mi nie dawał żadnych lekcji – byłem u dziadków w Dakarze, gdzie spędziłem jako kilkuletni dzieciak sporo czasu, bo mnie do nich wysłano. Dziadkowie mieli tam basen, a że siedziałem w tym basenie całymi dniami, to siłą rzeczy zacząłem, sam z siebie, pływać.
Moi rodzice byli raczej asportowi, to znaczy mama uprawiała jogę i medytację, której mnie nauczyła, tak jak nauczyła mnie wielu innych rzeczy. Wychodzi więc na to, że nauczycielkami praktycznych umiejętności były u nas w rodzinie głównie jednak kobiety. No a potem, ja, dzieciak wychowany na „Rockym” i oczywiście na „Wejściu smoka” (nie wiem, ile razy ten film obejrzałem, chyba 17), w całym tym szale wokół mordobicia, zapisywałem się na różne kursy walki: karate kyokushin, wietnamskie viet vo dao, miecze japońskie kendo.
To doświadczenie w jakikolwiek sposób przydało ci się, kiedy kręciłeś film o słynnym polskim bokserze?
Przede wszystkim to nie jest tylko historia jego i jego sportowych sukcesów. Patrzymy też na kobietę, która była w cieniu Jerzego Kuleja. Wiadomo, że mistrz miał żonę Helenę, jednak poza tym, że ona w ogóle istnieje, wiedziało się niewiele. W porządku, ale jak to właściwie jest być Heleną? Jak to wszystko wyglądało z jej perspektywy? Pomyśl, jesteś 23-letnią dziewczyną z małym dzieckiem, a ludzie wariują na punkcie twojego męża. W dodatku jest środek komuny i nikt nie ma nic. I Kulejowie [w filmie zagrali ich Michalina Olszańska i Tomasz Włosok] też nic nie mieli, bo co z tego, że Jurek był gwiazdorem, że był przez ludzi uwielbiany – więcej, czczony jak Bóg – skoro mieszkali pod jednym dachem z jego mamusią, a on wyboksował za swoje mistrzostwo 30 dolarów? Pokazujemy parę nieopierzonych gówniarzy, czyli wtedy, kiedy on zdobywa najpierw złoty medal w Tokio, a potem, dwa lata później, w Meksyku. I to ona, powiedziałbym, jest w tej relacji tą silną, która ogarnia codzienność i jeszcze ma wycierać mu pot z czoła i znosić skutki uboczne jego sławy.
Kadr z filmu „Kulej. Dwie strony medalu" Xawerego Żuławskiego (Fot. materiały prasowe)
Mieliśmy już pokazy testowe, widzieliśmy różne reakcje publiczności. Młode kobiety mówiły na przykład: „Jak ona mogła z nim tak długo być? Ja to już dawno bym go rzuciła!”. No właśnie [śmiech]. Opowiadamy o wyzwalaniu się, poszukiwaniu swojej drogi. O wierności i niewierności. W każdym razie na pewno nie jest to opowieść o hermetycznym świecie boksu, tylko dla wtajemniczonych. Chcieliśmy, żeby to była historia dla każdego, żeby każdy sobie w niej coś dla siebie znalazł. Ja w ogóle mam taką teorię, że wszystkie filmy są w jakimś sensie o boksowaniu.
Co masz na myśli?
W każdym filmie jest fight, to napędza historię. Nieważne, czy chodzi o dosłownie o sceny walki, czy o to, żeby w życiu być fighterem.
Kiedy myślę o twojej „Wojnie polsko-ruskiej”, ekranizacji głośnej książki Doroty Masłowskiej, o „Mowie ptaków” na podstawie scenariusza twojego ojca, o horrorze zombie „Apokawixa”, a teraz też o filmie „Kulej. Dwie strony medalu", to owszem, twoje filmy są od siebie bardzo różne, jednak jest coś, co je wyraźnie łączy. Zastanawiałam się, czy to nie jest przypadkiem gniew twoich filmowych bohaterów.
Gniew? Chyba bardziej niecierpliwość. Albo raczej bunt, tak, zdecydowanie bunt to mój temat. Zawsze uważałem, że warto się buntować. Przeciw konwenansom i systemom, które cię cisną, są ślepe, bezmyślne. Ale też przeciw sobie, własnemu skostniałemu myśleniu, nawykom. Zawsze patrzę urzeczony, oglądając kino z lat 80. czy 70., ile było w tamtych ludziach wolności.
Uważasz, że jest w nas mniej wolności niż kiedyś?
Popatrz na młodych ludzi – jakie mają dzisiaj szanse na rozniecenie młodzieżowej rewolucji? Nadal tkwią w szkole w tym samym pruskim systemie, do tego w miksie ze spuścizną po komunie i całym tym syfem, który wprowadził PiS. Rezultat jest taki, że chowają się w maksymalnie zhierarchizowanych strukturach, wychowani na uległe jednostki, które już na początku drogi wrzucane są do worka – albo tych lepszych, albo tych gorszych. Swoją drogą, zawsze mnie ciekawiło, jak to jest, że w Polsce osoby, którym nie idzie w szkole, są gorzej traktowane. Gloryfikuje się zdolnych. To im się poświęca uwagę, bo rokują, choć na zdrowy rozum powinno być odwrotnie, żeby wyrównać szanse, zwłaszcza że tych, którym idzie przeciętnie, jest znacznie więcej.
Uważam, że młodzi ludzie są dzisiaj zahukani i niepewni siebie. W dodatku na każdym kroku są kontrolowani. Z jednej strony przez nowe modele wychowania, z drugiej przez to, że mają komórki i można ich śledzić, sprawdzać, a nawet uprzedzać każdy ich krok. Nie chciałbym zabrzmieć jak dziaders, ale jak miałem 15 lat i mieszkałem z ojcem w Paryżu, pojechałem stopem z Francji do Polski z kolegą równolatkiem. Rok 1986, mur berliński, podzielona Europa, naprawdę było się czego bać, a wyglądało to tak, że poszedłem do ojca i po prostu oznajmiłem mu: „Tata, jadę do Polski autostopem”. Na co on: „No dobra” i jeszcze dał mi, pamiętam, 100 dolarów na drogę. Tylko moja matka, jak już do niej trafiłem, była zdziwiona, skąd się wziąłem [śmiech]. Rozumiesz? Dzisiaj, jakby mi 15-letni dzieciak powiedział, że chce przejechać taką drogę stopem, to bym odpowiedział krótko: „Nie ma mowy”.
Młodzi są dociskani przez starych i przez siebie nawzajem – Internet wcale nie pomaga, no bo kim jesteś, jeśli cię nie ma na TikToku? Fajnie brzmi: bądź sobą, wszystkie te hasła, ale w praktyce mam poczucie, że wszystkie rewolucje młodzieżowe już były, zostały skonsumowane i skomercjalizowane.
Ty się generalnie uważasz za fightera?
Oj, tak. Różne rzeczy, które padają w filmie „Kulej. Dwie strony medalu", czytam tak, jakby były też w jakimś sensie o mnie. O, na przykład taka kwestia, którą w jednej ze scen wypowiada filmowy Jerzy: „A »Trybuna Ludu« napisała, że polski bokser udowodnił coś całemu światu. No więc jestem!”. To ma dla mnie podwójne dno.
Powiesz wprost, jakie?
Z nazwiskiem, jakie posiadam, i zawodem, jaki uprawiam, mam poczucie, że też muszę coś udowadniać, nazwijmy to, całemu światu.
Co konkretnie?
Że się nadaję, że daję radę.
A co cię koi?
Jeżeli łapie mnie niepokój o przyszłość, próbuję rozejrzeć się naokoło – uruchamiam wdzięczność za to, co jest i co się ma, dokąd się doszło. I za to, ilu wspaniałych ludzi mnie otacza. Wdzięczność to jest naprawdę potężna energia.
Ten sposób myślenia przychodzi ci naturalnie?
Musiałem się go nauczyć.
Od kogo?
Od mistrzów duchowych, od filozofów, od mamy. To właśnie jedna z tych rzeczy, których mnie nauczyła.
Xawery Żuławski, rocznik 1971. Reżyser i scenarzysta, syn aktorki i nauczycielki duchowej Małgorzaty Braunek oraz reżysera Andrzeja Żuławskiego. Konkurs „Wyobraź sobie”, w jury którego zasiada w tym roku, przyznaje nagrody scenarzystom, a także Nagrodę im. Piotra Woźniaka-Staraka dla Producenta Roku. Najnowszy film Xawerego Żuławskiego „Kulej. Dwie strony medalu" będzie można zobaczyć we wrześniu na festiwalu w Gdyni.