Z Faye Dunaway udało się nam porozmawiać podczas festiwalu w Cannes przy okazji premiery poświęconego jej dokumentu "Faye", który można oglądać na platformie Max.
Muszę przyznać, że imponuje mi twoja odwaga i otwartość, z jaką w filmie „Faye” mówisz o rzeczach, do których większość znanych osób nigdy by się nie przyznała.
To jest dokument o mnie i moim życiu – chodziło o to, by pokazać jego dobre i złe strony, całą jego złożoność. Dopiero po latach zrozumiałam, co je definiowało i wpływało na moje zachowania w czasach młodości, bo wtedy nie umiałam tego zdiagnozować i nazwać. Ta nowa wiedza bardzo pomogła mi się otworzyć. Mój stan zdrowia i choroba afektywna dwubiegunowa, na którą cierpiałam, nie wiedząc o niej, oczywiście nie usprawiedliwiają moich ówczesnych zachowań, ale w jakiś sposób je tłumaczą. Z jednej strony uznałam, że winna jestem wytłumaczenie moim fanom i publiczności. Z drugiej – zrozumienie tego, o czym mówię w dokumencie, było dla mnie samej wyzwalające – mogłam się ze sobą zmierzyć, skonfrontować i znaleźć w sobie akceptację.
Jestem osobą, która nauczyła się kontrolować własne impulsy. Pracowałam z grupą lekarzy, którzy przeanalizowali moje zachowanie, przepisali mi odpowiednie leki i to naprawdę pomogło. Ten film to także swego rodzaju terapia, która stała się częścią mojego procesu zdrowienia. Jestem dziś spokojniejsza, ale w całej mojej karierze były naprawdę trudne chwile.
Mówisz o nich bez cenzury, wygładzania, upiększania.
Byłam osobą wybuchową, miewałam depresje, zmienne nastroje, często eksplodowałam na planie, wprawiając w popłoch ekipę i reżyserów. Raniłam ludzi. Przypisywano mi wiele niepochlebnych etykiet – niektóre prawdziwe, a niektóre kompletnie wyssane z palca.
Które najbardziej cię bolały?
Najbardziej nie znosiłam, kiedy mówiono, że kłócę się z reżyserami, bywam opryskliwa. Owszem, nie byłam typem uległej aktorki, miałam swoje zdanie w wielu sprawach i domagałam się, by je respektowano. Gdybym była mężczyzną, pewnie nikt nie mówiłby, że mam trudny charakter, tylko że bronię swoich artystycznych wizji, jestem silna, asertywna. Tymczasem kiedy kobieta walczy o swoje artystyczne pomysły, to mówi się o niej: kapryśna, trudna, jędzowata.
W książce biograficznej „Looking for Gatsby” [Szukając Gatsby’ego] napisałaś, że czułaś się nierozumiana, bo byłaś perfekcjonistką.
Bycie perfekcyjnym to ważna część tej profesji. Musisz zwracać uwagę na detale, bo to składa się na efekt tej pracy, nadaje jej sens. W ten sposób utrzymujesz także zainteresowanie i uwagę widzów. Byłam skrupulatna, potrzebowałam zagłębiania się w psychologiczne i emocjonalne krajobrazy swoich bohaterek. Rygorystycznie studiowałam scenariusz, musiałam rozumieć wszystkie niuanse – motywacje i relacje mojej postaci z innymi. Byłam ambitna i zdeterminowana. Na przykład pozwałam do sądu reżysera Ottona Premingera na planie filmu „Szybki zmierzch”, bo poczułam, że kompletnie nie rozumie procesu aktorskiego, i wykupiłam jego kontrakt. Słono mnie to kosztowało, no ale trudno, zależało mi na tym, by przetrwać w mało przyjaznym kobietom, mizoginistycznym biznesie filmowym w latach 60. i 70. Właściwie nie miałam innego wyboru – musiałam zachowywać się niemal tak jak faceci. Nie znosili mnie, bo stawiałam warunki. Już na planie „Bonnie i Clyde” domagałam się równego traktowania z moim kolegą z planu Warrenem Beattym. Zadawałam reżyserom i aktorom pytania, chciałam, by szanowano moją pracę, tak jak pracę moich filmowych partnerów Nicholsona, Marlona Brando, McQueena, Hoffmana. Jeśli masz wizję, jedynym sposobem, by ją chronić, jest walka. To zdanie brzmi jak motto mojej książki.
Także relacje z Romanem Polańskim na planie „Chinatown” nie należały do łatwych.
Relacje Romana z kobietami były zawsze bardzo skomplikowane, ponieważ wolał mieć do czynienia z bardzo młodymi, pozwalającymi się kształtować dziewczynami, co nie do końca było moim przypadkiem. Nasze osobowości niemal natychmiast zderzyły się ze sobą. On jest bardzo upartym mężczyzną, a ja jestem bardzo upartą kobietą. Zupełnie niepodatną na sztywne, dyktatorskie podejście.
A jednak Polański uparł się, że to ty, a nie Jane Fonda, zagrasz w „Chinatown”, a kiedy film odniósł sukces, powiedział, że wszystkie trudne emocje na planie były tego warte. W dokumencie „Faye” wspominasz sytuację, która świetnie ilustruje wasze relacje.
Tak [śmiech], w czasie kręcenia jednej ze scen miałam niesforną fryzurę – odstawał mi pojedynczy włos i ten detal strasznie Polańskiego dekoncentrował. Kiedy wszelkie próby przyczesania go zawiodły, po prostu podszedł do mnie i wyrwał go z mojej głowy. Po czym odrzucił wyrwany włos i odszedł z uśmiechem. Byłam wściekła. „Nie waż się nigdy więcej robić takich rzeczy!” – rzuciłam mu ze złością. Jeśli chodzi o makijaż, włosy, kostium, Polański był zawsze bardzo dokładny, ale ten konkretny gest mnie przeraził. Uznałam to za przejaw sadyzmu.
Zastanawia mnie, skąd w tobie było tak wiele determinacji i bezkompromisowości?
Myślę, że to w dużej mierze wpływ mojej mamy. I rozwodu rodziców, do którego doszło, kiedy miałam 13 lat. Szybko musiałam się usamodzielnić. Czułam, że trzeba iść swoją drogą, nie będąc zależną od mężczyzn. Chciałam być najlepsza bez względu na wszystko i zawdzięczać to sobie, własnej pracy. Amerykański sen był moją naczelną zasadą, dorastałam, wierząc w niego. Mama powtarzała mi, że jeśli będę ciężko pracować, licząc głównie na siebie, będę w stanie spełnić swoje marzenia. Pomimo pułapek, które napotkałam po drodze, udało mi się to zrobić, dziś jestem z tego dumna. Wierzę, że wszechstronność, zdolność do adaptacji (nauczyłam się jej z czasem) i nieustanne dążenie do doskonałości są niezbędne, żeby zrobić karierę w Hollywood. Ważne jest mądre wybieranie ról – takich, które przełamują bariery i otwierają drzwi dla bardziej złożonych postaci kobiecych – ciągłe stawianie sobie wyzwań i pozostawanie wiernym swojej artystycznej integralności. A ja zawsze byłam ambitna, miałam gdzieś, co inni myślą o mnie. Po prostu robiłam to, co chciałam robić. Ambicja jest kompulsywna.
Jako jedna z pierwszych kobiet próbowałaś przebić szklany sufit Hollywood, torując drogę młodszym koleżankom. Ceną za to była łatka zołzy, image, który został ci narzucony.
W rezultacie powstał obraz mnie jako osoby niewrażliwej, nieczułej, chłodnej emocjonalnie. Tymczasem ja przez całe życie byłam kobietą, która potrafiła łatwo rozpaść się na kawałki. Tak ciężko znosiłam zranienia, że zamiast odczuwać jakikolwiek ból emocjonalny, zwykle odcinałam się od relacji, nawet przyjaźni, po prostu zamykałam się w sobie. I wiesz co? Praca okazała się dla mnie zbawieniem, bo pracując nad rolami, nauczyłam się wielu rzeczy o sobie.
Czy aktorka Faye Dunaway jest tą samą osobą, co prywatna Dorothy Faye Dunaway?
Wewnętrznie jestem wciąż Dorothy, ale dziś, kiedy przyglądam się kobiecie, która stała się Faye Dunaway, widzę stojącą w jej cieniu małą, bosą dziewczynkę, kruchą postać na zagubionej wśród pól drodze na Południu, która wyrusza z Florydy na spotkanie z wielkim światem teatru, a potem kina. Tak, wiem, jak bardzo ten obrazek może się wydawać daleki od moich ról z „Bonnie i Clyde”, „Chinatown”, „Afery Thomasa Crowna”, „Sieci”, „Trzech dni kondora”…
A z którą z tych ról najsilniej się identyfikujesz?
Bonnie Parker z „Bonnie i Clyde”. Tak jak ja była dziewczyną z małego miasteczka na Południu. Pojawia się nagle, jest nikim, chce iść do przodu, marzy, by zaistnieć, wyrwać się z prowincjonalnej nudy i szarości, stać się sławna. Jest idealistką i maksymalistką. Do dziś coś z niej w sobie noszę.
Faye Dunaway w filmie Bonnie and Clyde (Fot.Collection Christophel/RnB/Warner Bros Pictures/East News)
„Bonnie i Clyde” nakręciliście w 1967 roku, kiedy kino kompletnie się zmieniało. Zaczęły powstawać filmy poza studiami, w autentycznych wnętrzach, w plenerze. W „Bonnie i Clyde” bardzo wyraźnie widać to przejście ze starej „fabryki snów” do nowego Hollywood. W tamtym momencie czułaś, że wasz film jest częścią tej transformacji?
Robiłam to, czego sama potrzebowałam i czego chciał reżyser. Nie spodziewałam się, że ten mały film odniesie taki sukces.
Czym jest dla ciebie sława?
Czymś niebezpiecznym. Sława odurza, przestajesz żyć naprawdę. Otaczają cię ludzie gotowi zrobić wszystko na twoje skinienie, odgadnąć twoje najskrytsze pragnienia. Nic nie musisz. Odpada robienie zakupów, gotowanie, sprzątanie, pranie. Wszystkie te prozaiczne, codzienne czynności, które łączą cię z tak zwanym normalnym życiem. Stajesz się zależna od innych.
Pamiętam, że był taki czas, kiedy byłam mocno skoncentrowana na karierze, na byciu gwiazdą filmową. Zapomniałam, jak włącza się pralkę, w której szafce w kuchni trzymam płatki śniadaniowe i kiedy należy wystawiać śmieci. Na szczęście w jakimś momencie przyszły refleksja i otrzeźwienie. Pomyślałam: „Zaraz, zaraz, przecież jestem też normalną kobietą, a nie mam z kim spędzać czasu wieczorami. A jeśli telefon z propozycjami przestanie dzwonić?”. Poczułam niepokój. Dotarło do mnie, że wiara, iż to będzie trwało wiecznie, to początek mojego końca.
Dzisiaj nie tęsknię już za byciem na świeczniku. Bardziej jestem zaangażowana w życie rodzinne, mam wnuka, syna. Brak ról i brylowania na czerwonych dywanach jakoś mi nie dokucza.
Obecnie, w dobie mediów społecznościowych, coraz trudniej mieć prywatne życie.
Nie przekreślam mediów społecznościowych, nie postrzegam ich jako czegoś definitywnie złego. W czasach sprzed Internetu moje zachowania były źle interpretowane, ale nie było przestrzeni, jakiejś wspólnej platformy, żeby coś na przykład sprostować.
Podoba mi się, że dziś aktorki są bardziej niezależne, starają się mieć wpływ na to, co robią i w czym uczestniczą, o co ja zabiegałam w przeszłości. Wspaniale, że powstał ruch #MeToo. To bardzo potrzebna, cenna inicjatywa, ale jest jeszcze wiele do zrobienia, by wzmocnić pozycję kobiet w naszej profesji.
A co myślisz o tym, że w Hollywood nadal różnie bywa z rolami dla dojrzałych aktorek?
Nie uważam, żeby starzenie się było czymś, na co można narzekać. Nadal mam w sobie dużo kreatywności i energii, a z wiekiem staje się to coraz głębsze. Im więcej rozumiesz, tym więcej przyswajasz. To nie wiek decyduje o życiu, chodzi o to, co z tym życiem robisz. A to, że wciąż nie ma wielu dobrych ról dla dojrzałych aktorek, to już kwestia biznesowa. Większe pieniądze zarabia się na filmach przeznaczonych dla dzieci i dla młodych ludzi. Starość sprzedaje się znacznie gorzej, ale tak było zawsze. Dlatego Paul Newman grał w filmie z Melanie Griffith jako obiektem jego westchnień, a nie ze mną, Jane Fondą czy Shirley MacLaine. Na pocieszenie powiem, że kiedy osiągasz pewien wiek, zdajesz sobie sprawę, że mężczyźni nie są tak ważni, jak kiedyś myślałaś [śmiech].
Faye Dunaway rocznik 1941. Urodziła się w Bascom na Florydzie. Wielokrotna zdobywczyni najważniejszych nagród filmowych: Oscara (1977), trzech Złotych Globów (1977, 1999, 2001), Emmy (1994), BAFTA (1968). Dokument „Faye” jest już dostępny na platformie Max.