1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Vanessa Aleksander: „Swoje wygłupy traktuję jak supermoc”

Vanessa Aleksander: „Swoje wygłupy traktuję jak supermoc”

Vanessa Aleksander (Fot. materiały prasowe L'Oréal Polska)
Vanessa Aleksander (Fot. materiały prasowe L'Oréal Polska)
Nierzadko jest tak: zanim jeszcze Vanessa Aleksander pojawi się w zasięgu twojego wzroku, już słyszysz jej śmiech. A jeszcze częściej: pierwsze, co widzisz, to jej charakterystyczny szeroki uśmiech. Nie sposób nie odpowiedzieć jej tym samym. Z dumą deklaruje: „Łatwo przyjmuję rolę klauna, a swoje wygłupy traktuję jak supermoc”. Choć też zdarza się, że używa ich jak koła ratunkowego.

Chciałam ci na początek podziękować za to, że parę miesięcy temu przyłożyłaś się do zwiększenia frekwencji wyborczej. Znam osoby, które po obejrzeniu filmu „Też to słyszycie” zdecydowały się jednak głosować w wyborach parlamentarnych. Przekonałaś je tym swoim „Serio, dziewczyny? Tak łatwo damy się złamać?”, że od nas, kobiet, coś w tym kraju jednak zależy.
Faktycznie dostałam sporo sygnałów – wiadomości i komentarzy – także od chłopaków. Różni ludzie pisali mi, że to był dla nich impuls, ostateczny argument na „tak”, żeby jednak na wybory iść. Jestem dumna, że miałam w tym swój udział. Zwłaszcza że w ogóle kwestia udziału w wyborach jest dla mnie niezwykle istotna. Wśród przyjaciółek mam ksywkę voting police [śmiech]. Jak tylko zbliża się termin jakiegoś głosowania, upewniam się, że wezmą udział, namawiam do tego. Teraz, przy okazji wybierania europosłów było tak samo: wysłałam wiadomość do wszystkich bliskich z pytaniem, czy na pewno oddali głos.

Dlaczego to dla ciebie takie ważne?
Tak zostałam wychowana. W poczuciu, że prawo głosu to przywilej, z którego powinno się korzystać. Mieliśmy taką rodzinną tradycję: tata obowiązkowo zabierał nas z bratem – mama jako Słowaczka tutaj w Polsce nie głosuje – na wybory i to był specjalny, odświętny dzień, coś radosnego, szliśmy przy okazji na jakieś ciacho, mogliśmy też za tatę wpisać krzyżyk w odpowiednią kratkę na arkuszu do głosowania.

Mam silnie zakodowane, że się głosuje i już. To dlatego, kiedy ostatnio ktoś na imprezie branżowej zażartował: „I co? Ty pewnie też zrobiłaś sobie zdjęcie przy urnie i wrzuciłaś je na social media?”, od razu odpowiedziałam, że tak, oczywiście. Jeśli w ten sposób mogę wpłynąć na kogokolwiek, kto obserwuje moje konto na Instagramie, a ma wątpliwość, czy głosować, to dlaczego tego nie wykorzystać?

Do rozmowy o tym, co wybory zmieniły w sytuacji kobiet, jeszcze, mam nadzieję, wrócimy, ale skoro wspomniałaś o mamie, chciałam spytać o tę podwójność. Co dało ci dorastanie w dwóch językach, kulturach?
Przede wszystkim ja chyba w ogóle tego nie uważam za podwójność, to jest dla mnie bardzo spójne, nie ma we mnie rozdarcia. Z tych praktyczniejszych stron, to mam dobre ucho do akcentów, wyczucie rytmu, łatwość uczenia się języków. Myślę też, że mam wpisaną w krwiobieg akceptację dla różnorodności, traktuję inne kultury nieoceniająco. Od dzieciństwa było dla mnie naturalne, że tu jest tak, tam inaczej, inny jest język, ale i podejście do różnych spraw i to jest w porządku. Dorastałam w tym, nasiąkałam, nie boję się innego, nieznanego, dobrze czuję się w najróżniejszych miejscach w Europie i na świecie.

Rozumiem, że byłabyś w stanie zagrać rolę po słowacku?
Pewnie. Mieszkam tutaj, ale większość rodziny mam tam, jesteśmy ze sobą bardzo blisko, rozmawiamy właściwie codziennie. Zdarza mi się nieświadomie wtykać różne słowackie słowa w polskie zdania. No wiesz, rozmawiam z kimś i widzę kątem oka, że jest po tej drugiej stronie jakaś konsternacja, więc się upewniam: „Powiedziałam coś nie tak? Jest w polskim w ogóle takie słowo?”. I dopiero kiedy słyszę, że niekoniecznie, dociera do mnie, że znowu to zrobiłam. Znowu usłowaczyłam mój słownik [śmiech].

A jeśli chodzi o twoje pytanie, to chyba powinnam je potraktować jako dobrą motywację, żeby znowu zainteresować się tym tematem i poszukać w końcu dla siebie agencji aktorskiej w Słowacji. Trochę już próbowałam, przymierzałam się nawet do konkretnej roli po czesku, pojawiła się taka propozycja. Potem koncepcja reżysera trochę się zmieniła i okazało się, że moja bohaterka musi być starsza. Żałuję także dlatego, że słowacka część mojej rodziny kojarzyła caluteńką obsadę. Wreszcie dotarło do nich, że faktycznie jestem aktorką, przestało to być abstrakcyjne.

Powstaje kolejny sezon serialu „The Office”, praktycznie codziennie jesteś na planie, przez co zresztą trudno było nam się umówić. Pamiętam, jak jeszcze przed powstaniem pierwszych odcinków myślałam, że chciałabym cię zobaczyć właśnie w tego typu wariackiej komedii, że to do ciebie bardzo pasuje. Jesteś znana z tego, że dużo się uśmiechasz. I też dużo się śmiejesz: głośno, długo, szczerze.
Zdaję sobie sprawę, że to jest rodzaj mojej wizytówki. Łatwo przyjmuję rolę klauna, uważam, że jestem dobra w rozśmieszaniu innych. Po prostu lubię, kiedy ludzie wokoło się śmieją.

Podoba mi się, jak używasz słowa „klaun”. Bez uprzedzeń i bez poczucia winy. Szkoda, że tak często używamy go inaczej: prześmiewczo, z pogardą. Tak jakby w rozśmieszaniu innych było coś podejrzanego, coś niewłaściwego.
Ja swoje wygłupy traktuję jak supermoc. Miałam ją już w dzieciństwie, są na to dowody – na rodzinnych nagraniach często tańczyłam, śpiewałam, odgrywałam różne postacie, w skrócie: szalałam. Nigdy się tego nie wstydziłam, nie pamiętam też, żeby mi ktokolwiek z bliskich powiedział: „Przestań się wydurniać!”. To w ogóle nie wchodziło w grę. A nawet gdybym coś takiego usłyszała, myślę, że byłabym szczerze zdziwiona. Zastanawiałabym się, dlaczego mam się nie śmiać? Przecież tak się żyje lepiej, łatwiej.
Żeby była jasność: niestety często też się zastanawiam, jak ludzie mnie oceniają, nie jest mi to obojętne, ale akurat ta moja cecha jest dla mnie tak naturalna, że nie podlega żadnej dyskusji. Mogłabym z dumą nosić plakietkę „klaun”. Oczywiście bywa i tak, że śmiechem coś maskuję, w jakimś sensie się nim wspomagam.

Podasz przykład?
Właśnie wczoraj brałam udział w pewnym medialnym wydarzeniu. I w takich sytuacjach, w których nie czuję się jakoś superkomfortowo, używam śmiechu trochę jak koła ratunkowego, bo to, że mogę coś „zaśmiać”, jest dla mnie kojące, przynajmniej do pewnego stopnia. Jednocześnie śmiech przecież też zużywa sporo energii, czasem od niego też musisz się uwolnić. Zwłaszcza że w zawodzie aktora, kiedy pracujesz na różnych, często mocno rozwibrowanych emocjach, ważne jest, żeby umieć się wyciszyć. Między innymi tego właśnie uczę się podczas terapii, w której od jakiegoś czasu jestem.

Duże wrażenie zrobił na mnie wywiad, którego udzieliłaś kiedyś Sandrze Zakrzewskiej. Mówiłaś o swoich doświadczeniach ze szkoły teatralnej: o naruszaniu granic, o tym, że nikt cię nie przygotował na ryzyko związane z tym zawodem.
W szkole – takiej, jaką znam z czasów, kiedy studiowałam – słyszeliśmy: „Poczuj! Nie graj!”, ale nikt nam nie mówił, jak po tym wszystkim wyrównać oddech, uspokoić tętno, uwolnić głowę. Specyfika szkoły teatralnej polega też na tym, że przebywa się w niej od świtu do wieczora, często w dni wolne od pracy, w święta. I przy całej tej intensywności nie zostaliśmy nauczeni, jak wyrzucić z siebie to, co jest dla nas szkodliwe, jak poradzić sobie z trudnymi emocjami, z ich nadmiarem, jak je wystudzić. Mam nadzieję, że teraz jest inaczej. Słyszałam, że kiedy rektor Wojciech Malajkat wprowadził do szkoły instytucję psychologa dostępnego dla studentów, chętnych było tak dużo, że ekspresowo zapełnił się cały grafik terapeutki, co chyba najlepiej pokazuje, jak ta potrzeba była pilna.

Ja wychodziłam ze szkoły bez tego rodzaju wsparcia, mimo że grając w filmie „Hejter”, a jednocześnie przygotowując się do trudnego dyplomu, naprawdę bardzo wsparcia potrzebowałam. Co widzę dopiero dzisiaj, bo wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. To był jeszcze ten czas, kiedy wydawało mi się, że aby dobrze, przekonująco zagrać rolę, trzeba ją przeżywać, trzeba w tych emocjach być. W skrócie: musi boleć.

A teraz?
Doszłam do wniosku, że nie musi. Na tym właśnie polega magia kina – żeby coś doskonale udawać, symulować.

To zasadnicza zmiana w podejściu.
Tak. I wiem, że to zmiana, która dotyczy nie tylko mnie. Cieszę się, że coś drgnęło i nasze środowisko coraz częściej i wyraźniej mówi o swoich potrzebach. Paręnaście lat temu, kiedy stawiałam pierwsze kroki w zawodzie, nie było ani takiej świadomości, ani pola do dyskusji. Wreszcie głośno mówi się o organizacji pracy na planie i w teatrze, porusza się kwestie nadgodzin czy dysproporcji płac – bo to, że aktorki z identycznym stażem i porównywalnym zawodowym doświadczeniem jak ich koledzy zarabiają mniej, nadal jest, niestety, na porządku dziennym, o czym sama się przekonałam.

Ty głośno mówisz także o tym, że chcesz i starasz się przebić w Hollywood. Mam wrażenie, że w Polsce to trochę temat tabu. Nieraz zdarzyło mi się, że w czasie wywiadu na żywo ktoś wspominał o wysyłaniu selftape [nagranie przygotowane z myślą o przesłuchaniu do roli – przyp. red.], o castingach w Stanach, a potem, już przy autoryzacji rozmowy, prosił o usunięcie tego fragmentu. Żeby nie wyglądało to głupio, jeśli się jednak nie uda.
Fajnie, że o to pytasz, bo od jakiegoś czasu mam taką refleksję, że nasz aktorski zawód polega przede wszystkim właśnie na przegrywaniu, tylko mało kto o tym wspomina. Pamiętam, jak Mateusz Damięcki kiedyś zwrócił uwagę na to, że nie powinno się mówić o „przegrywaniu w castingach”, bo to nie jest przegrana, tylko nauka. W porządku, przyjmuję jego argumenty, ale mam inne podejście.

Odpada się z castingów z bardzo wielu powodów, z jednych można wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie, z innych zupełnie nie. No bo jaka to jest nauka, kiedy odpadasz z powodu – nie wiem – koloru włosów albo dlatego, że masz inną energię, niż oczekują tego twórcy?
Każdy, kto pracuje w naszym zawodzie, wie, ile razy trzeba usłyszeć „nie”, zanim usłyszy się „tak”. I wydaje mi się nielogiczne, że się o tym otwarcie nie mówi, bo to przecież tylko podbija frustrację. Im bardziej będziemy to normalizować, tym pewniej i bardziej komfortowo będziemy się z tym czuć. Kiedy nie poruszamy głośno tego tematu, pojawiają się myśli straszące: jemu to zawsze się udaje, ona to non stop pracuje. A ja?

Powiedziałaś wcześniej: „Paręnaście lat temu, kiedy stawiałam pierwsze kroki w zawodzie”. Dobrze usłyszałam? Jak to możliwe, skoro teraz masz 27 lat?
Miałam marzenie. Chciałam grać, występować na scenie, potem chciałam też wystąpić przed kamerą. A że jestem straszliwie zacięta, postanowiłam zrobić wszystko, żeby to osiągnąć – jako 15-latka wysłałam maile do wszystkich agencji aktorskich, jakie mogłam namierzyć w sieci [śmiech]. Teraz wiem, jak to musiało wyglądać: dziewczyna, w sumie jeszcze dzieciak, pisze, że bardzo chciałaby być aktorką i że od kilku lat gra – byłam wtedy w Tintilo, aktorskiej grupie młodzieżowej działającej przy Teatrze Rampa. A swój mail kończyłam deklaracją, że będę się bardzo starać, jeśli tylko agencja zdecydowałaby się wziąć mnie pod swoje skrzydła.

Ile osób ci odpisało?
Jedna. Stanisław Jezierski, z którym jestem związana zawodowo do dzisiaj. Stanisław był stażystą, on też dopiero stawiał swoje pierwsze kroki jako agent, ale coś go w moim mailu ujęło na tyle, że we mnie uwierzył. Tylko my dwoje wiemy, ile nastałam się w kolejkach do najróżniejszych castingów. Aż w końcu, w dniu odebrania świadectw w ostatniej klasie liceum, jeszcze przed maturami, przyszła pierwsza ważna propozycja. Potem druga, trzecia. No a kiedy zaczęłam szkołę teatralną, na pierwszym roku pojawiły się „Wojenne dziewczyny”. Nie zapomnę, jak producent Michał Kwieciński na korytarzu podszedł do mnie i powiedział, żebym przygotowała sobie też kwestie serialowej Ewki, chociaż byłam brana uwagę do innej roli. Po tym, jak zostałam Ewą, przy ogromnej popularności tego serialu naprawdę wszystko się w moim zawodowym życiu odmieniło.

Nigdy nie było planu, żebyś została łyżwiarką figurową?
W mojej głowie był taki plan, ale rodzice nie chcieli, żebym szła w ich ślady. Zresztą w Warszawie, gdzie się urodziłam, i gdzie później, jeszcze przed moją podstawówką, wróciliśmy, nie ma odpowiedniego zaplecza treningowego. W łyżwiarstwie figurowym potrzebne jest na przykład przygotowanie baletowe, liczy się dobra koordynacja ciała, trening imitacyjny, ale kluczowa jest cała ta infrastruktura związana już bezpośrednio z jazdą na łyżwach. Tymczasem mamy w stolicy jedno profesjonalne lodowisko, które trzeba dzielić z hokeistami, klubami amatorskimi czy ślizgawkami. Dla porównania w Słowacji łyżwiarstwo jest na tyle popularne, że nawet w mniejszych miastach można spotkać lodowiska z trzema taflami.

Byłam maleńka, kiedy dostałam swoje pierwsze łyżwy, nawet tego nie pamiętam. Do mojego czwartego, piątego roku życia stale byliśmy w drodze, bo rodzice pracowali w rewii na lodzie. Dni rodziców płynęły w takim rytmie: rano próba, wieczorem łyżwiarski spektakl, w trakcie dnia opiekowali się mną moi ukochani dziadkowie. Życie w przyczepie – nie pamiętam z tego wiele, bardziej odtwarzam sobie tamten okres na podstawie fotografii. Było dla mnie jasne, że będę robić to, co mama i tata, natomiast rodzice patrzyli już na to inaczej. Zresztą kiedy usłyszeli, że chcę iść na aktorstwo, też mieli swoje obawy. Pewnie trochę inaczej wyobrażali sobie moją przyszłość, zważywszy na to, że chodziłam do liceum, po którym wiele dzieciaków, moich znajomych, szło na Oxbridge czy na uniwersytety Ligi Bluszczowej. Taką im zrobiłam niespodziankę [śmiech]. Tym bardziej jestem im wdzięczna, że mimo wszystko mnie wspierali w moim wyborze.

A ja chciałam iść do szkoły teatralnej, bo w żadnym innym miejscu nie czułam się tak jak na scenie teatru. Mając 13 lat, kiedy trafiłam do Tintilo, odkryłam, że dokładnie w momencie, kiedy spotykam się na scenie z publicznością, jestem najszczęśliwsza na świecie. I teatr nadal tak na mnie działa. Wychodzę na scenę w spektaklu „Lily” w Och-Teatrze czy w „Nienasyconych” w Garnizonie Sztuki, czując dokładnie to samo.

Byłaś odważnym dzieckiem?
Tak, odważnym i otwartym, miałam dużą potrzebę ekspresji. A jednocześnie byłam poukładana, pilna, grzeczna. Do dzisiaj pod pewnymi względami uważam się za sztywniarę, mam silną potrzebę kontroli.

Jak to się ma do tej żywiołowości?
Próbuję do tego dotrzeć, także w procesie terapeutycznym. Co mogę powiedzieć na pewno, to: zawsze chciałam być przydatna, pomocna, wspierająca. Moja mama jest taką osobą, taką bardzo dla innych. Co ma swoje wspaniałe strony, ale i te gorsze. Bo to oczywiście kosztuje, kiedy starasz się być rodzajem parasola dla wszystkich, którzy są skrzywdzeni, smutni, potrzebują twojej uwagi. To było zupełnie normalne, że moi przyjaciele, którzy przychodzili do nas do domu, przychodzą też do mojej mamy po radę, pomoc. Taki miałam wzorzec. Teraz, wiedząc już więcej o kosztach, pracuję nad tym, jak stawiać granice. Dzięki terapii jestem na takim etapie, że coraz częściej wiem, jak mogę komuś pomóc, nie współodczuwając. Jak mądrze dawać innym wsparcie.

Zaczęłyśmy od wyborów, urn, głosowania i osób, które decydują się oddać swój głos, żeby coś się mogło zmienić. Na koniec chciałabym do tego wrócić – jesteś spokojna o przyszłość kobiet w tym kraju?
Na razie minęło za mało czasu, żeby robić jakieś definitywne podsumowania, ale z całą pewnością trudno mi być spokojną w sytuacji, kiedy 30 procent młodych ludzi, gdyby miało taką okazję, zagłosowałoby na partię nieuwzględniającą równych praw kobiet właściwie na żadnym poziomie. Ta tendencja, którą zresztą przecież widzi się nie tylko u nas, bo to samo dzieje się w innych miejscach za granicą, nie napawa nadzieją, ale jeśli mówimy o Polsce i bezpieczeństwie kobiet, to od razu pomyślałam o ustawie aborcyjnej. Mówię to, mając w sercu przykład Słowacji, gdzie nie jest problemem fakt, że kobiety dokonują wyboru zgodnie ze swoim sumieniem. Sama nie mam pojęcia, jak zachowałabym się na ich miejscu, ale, znowu, problemem jest już samo to, że nie ma przyzwolenia, żeby o tym otwarcie mówić, żeby się tym dylematem dzielić, nie wspominając już o prawie do decydowania o sobie, poczuciu bezpieczeństwa czy narażaniu naszego zdrowia. Dopóki nie zostaną podjęte konkretne działania w tej sprawie, nie będę miała poczucia, że coś się faktycznie dla nas, kobiet, zmieniło. 

Vanessa Aleksander zadebiutowała jako dziecko na deskach Teatru Rampa. Jest laureatką nagrody im. Jana Machulskiego
na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi (2019) za role Pazyfae w spektaklu „Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej” oraz Soni w „Płatonowie”. Do jej najgłośniejszych ról na dużym i małym ekranie należą te w serialach „Wojenne dziewczyny”, „The Office”, „Rojst”, a także w filmie „Sala samobójców. Hejter”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze