Jedna z ikon Solidarności, którą po korekcie płci próbowano wymazać z encyklopedii i podręczników historii. Ale Ewa Hołuszko siłę, determinację i walkę ma wpisane w DNA. Nie pozwoliła siebie wymazać. Nie składa broni. Walczy.
To pani azyl?
Ojciec zaczynał budowę tego domu, ale ja jestem związana z Białostocczyzną. Moja mała ojczyzna to Podlasie. Niedawno pochowałam ciotkę i pewnie po raz ostatni byłam we wsi Ciasne, otoczonej Puszczą Knyszyńską, bo nie mam do kogo wrócić. Siostra mieszka tutaj, przez płot. Brat w Vancouverze. Mam trzech synów. Dwóch w Polsce, jeden z nich ze mną, jeden w Hamburgu. Coraz częściej zastanawiam się, jak wpłynęła na nich moja historia… Właściwie sama dwóch z nich wychowywałam, bo od 1987 pozostałam samotna.
Była pani dla nich i ojcem, i matką?
Tak i bardzo sobie ceniłam, że przewijam dzieci, zmieniam pieluchy… Pomagały mi siostra i matka. Dzisiaj myślę, że moja żona wybrała żonę, nie wiedząc, kim naprawdę jestem. Nie potrafiła zająć się dziećmi, domem. Potrafiła śpiewać. Po ślubie supłałam pieniądze, żeby ją kształcić w koloraturze u Bogny Sokorskiej.
Pani zawsze wiedziała, kim jest?
Zrozumienie tego zajęło mi wiele lat. Od dzieciństwa najgorsze było lustro. Kąpiel, szybko majtki, szybko koszula, żeby tylko siebie nie zobaczyć. Nie wiedziałam, co tak naprawdę jest grane. Musiałam być mężczyzną, bo taka była wówczas Polska.
Jak się żyje z wewnętrznym rozdarciem?
Z tego czasu zostali tylko ludzie z bardzo wysoką inteligencją, jak Ania Grodzka. Ja też dosyć wysoko celowałam. Inni popełnili samobójstwo. Ich już nie ma. Nie wytrzymali. Choć oficjalnie popełnili samobójstwo z innych przyczyn. Prawica z prezesem na czele perorowała niedawno, że kiedyś nie było transseksualizmu. Nie było, bo transseksualiści się zabijali.
Co trzymało panią po stronie życia?
Ambicja wynikająca z inteligencji, Bóg, a na trzecim miejscu konspiracja. Bo przecież nie można było zasnąć. Zasypianie jest najgorsze. Trzeba pracować od rana do wieczora do upadłego. Każdy lubi leżeć na plaży albo beztrosko na łóżku. Ja nie mogłam, bo zaczynało się myślenie.
Kiedy myślałem o przełomach pani życia, to pierwszy miał miejsce w Aninie, tu niedaleko?
To był strajk, który współorganizowałam w liceum przy Alpejskiej. Miałam 18 lat bez trzech miesięcy, klasa maturalna. Rok 1968. Parę miesięcy wcześniej na polskim omawialiśmy literaturę międzywojenną – rosyjską, niemiecką. Wywołana do tablicy powiedziałam: „Proszę pani, nie widzę dużej różnicy między literaturą radziecką a nazistowską. A co do systemu, to był jeden i ten sam. I tu, i tu mordowano”. Nauczycielka natychmiast spojrzała na drzwi, czy nikt nie wchodzi. Odesłała mnie na miejsce. Nic nie zrobiła. Nic.
Wolała nie słyszeć?
Zwłaszcza że cała klasa usłyszała. Od dziecka wiedziałam, że komunizm jest strasznym złem. Mój ojciec wieczorami słuchał Wolnej Europy, słyszałam tylko bi, bi, bi i jego narzekania, że musi nastawić. To bi, bi, bi to było zagłuszanie. Ojciec lubił politykować. Powinien urodzić się w Grodnie, gdzie mój dziadek służył w pułku. Zimą 1909 roku ten pułk wyruszył na manewry. Nie wiem, co podpuściło babcię, żeby w styczniu pojechać do męża. W Kuźnicy Białostockiej poczuła bóle porodowe i urodziła. Z tego powodu po drugiej wojnie ojciec był obywatelem urodzonym w Polsce, a nie w ZSRR.
To jak było z tym pierwszym strajkiem?
Wiedzieliśmy o demonstracjach marcowych w Warszawie. Moja siostra strajkowała na Politechnice. W całej Polsce gęstniała atmosfera. Dyrektor zarządził, że uczniowie zostaną w szkole do odwołania. Zorganizowałam na szkolnych korytarzach wiec – siedzieliśmy i śpiewaliśmy. Krzyczeliśmy o wolności i że precz z cenzurą, coraz głośniej. Dyrektor groził konsekwencjami, ale nie mógł nas opanować. W końcu, po kilku godzinach, odwołał zarządzenie. Z tego strajku pojechaliśmy do Warszawy, pamiętam barykady na Karowej. Zomowcy odcięli nas naprzeciw kina Kultura na Krakowskim Przedmieściu. Przedstawiciele tak zwanego aktywu robotniczego wleźli na drzewa i rzucali gazy łzawiące. Wtedy dowiedziałam się, czym jest gaz. Łapię za rękę jakąś dziewczynę i biegniemy. Kombinuję: z boku Bednarska, łatwiej w dół, tylko jak tam dobiec? Ciskają mi te gazy pod nogi, żeby mnie zatrzymać. Więc sprint. Jakoś udało nam się wyrwać. Kilka osób wyskoczyło za mną. Pozostałych aresztowano.
Ewa Hołuszko i Remigiusz Grzela (Fot. Szymon Szcześniak/ Visual Crafters)
Zrozumiała pani, czym jest walka?
Ja to rozumiałam. Skoro komuniści zabili brata mojego ojca, skoro widziałam rannego brata ojca w szpitalu pod Moskwą, kiedy miałam pięć lat.
Jak to?
Część rodziny była w ZSRR, także moja babka. Ojciec chciał odnaleźć bliskich, co po śmierci Stalina stało się możliwe. Powiedział mojej matce, że zabiera dzieci, bo tylko to jest przepustką do powrotu. Z dziećmi Rosjanie nic mu nie zrobią. Matka w płacz. W końcu zabrał tylko mnie. No i tak jechaliśmy pod Kaukaz, wcześniej odwiedzając Grodno, gdzie mieszkała moja babka. W Kubaniu okazało się, że brat ojca, który ożenił się z Kozaczką, zginął w 1937 roku w czystkach stalinowskich. Kozak wsadził mnie, pięcioletnie dziecko, na konia, żeby zobaczyć, czy dam sobie radę. Sam podczepił się pod koniem, trzymając mnie. Przeszłam pasowanie na Kozaka(-czkę). Innego brata ojca znaleźliśmy pod Moskwą, w szpitalu, wojna zrobiła z niego wrak człowieka.
Ten drugi przełom to rok 1976?
Wykładałam w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Radomiu. Z okien widziałam palący się budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Pierwszy sekretarz do mnie: „No pali się, straszna rzecz”. „No pali się. Ale ludzie mogą nie wytrzymać” – dałam pierwszy znak, po której jestem stronie. Widziałam splądrowany sklep w tym komitecie, osmalone ściany. Z okien mieszkania na 10. piętrze widziałam dziesiątki ciężarówek. Dowożono nimi robotników na tak zwany spontaniczny wiec potępiający „warchołów”. Widziałam demonstracje na ulicach Radomia i dwóch zabitych wywożonych na wózku akumulatorowym, zginęli przygnieceni przyczepą. No i były gazy łzawiące.
Wieczorem wyszłam na ulice po raz drugi, z żoną i synkiem, gazu było tyle, że zaczął płakać. Stały patrole milicji. Ale tak, ten rok to był mój kolejny przełom. Zrozumiałam, że jestem kobietą. Dostałam paszport, bo Gierek pozwalał wyjeżdżać do pracy za granicę. Cała rzecz była w tym, żeby przywieźć te 200 dolarów lub więcej. Jechało się autostopem. Żeby zaoszczędzić, wiozłam prowiant w plecaku, ważył trzydzieści parę kilo. Środek lata we Włoszech, a ja to dźwigam. We Włoszech jeździłam pociągiem, koleje były tanie. We Francji wino tańsze niż woda. W Masywie Centralnym wybijałam łomem dziurki pod drzewa migdałowe. Zarobiłam parę groszy, kupiłam kalkulator, jakieś prezenty.
Tam szukała pani, kim jest?
Szukałam już w Polsce. Kiedy ukazała 13-tomowa „Wielka encyklopedia PWN”, jeszcze za Gomułki, znalazłam hasło „homoseksualizm” – do cholery, nic się nie zgadza. Nie mam ciągot do mężczyzn. Mam do kobiet. A w głowie chaos, wyobrażenia kobiecości, nie można zasnąć. Potem ukazał się tom z hasłem „transwestytyzm”. Też się nie zgadza. Więc kim jestem? Dlaczego ja się tak wewnętrznie zachowuję? Co we mnie jest? Ale jednocześnie słyszałam taki głos – ostrzeżenie: „Nie możesz tego nikomu powiedzieć”. Nikomu. I nagle, na Zachodzie, znajduję w książce definicję transseksualizmu. To było o mnie.
Co czuje człowiek, który już wie, kim jest?
Wielką radość. Chce wracać i wraca do kraju. W Berlinie Wschodnim kupiłam jeszcze nuty dla żony i wsiadłam w pociąg pełen przemytników. Na granicy deklaruję pieniądze. Trzeba było wypisać wszystko, co się miało, celnik liczył – dewizy były wówczas majątkiem.
A w domu?
Zobaczyłam żonę, dziecko siedmiomiesięczne i powiedziałam do siebie: „Słuchaj, zapomnij, kim jesteś. Musisz żyć dla dziecka. Masz rodzinę”. Ale od tej chwili zmieniłam mowę wewnętrzną na kobiecą. Nie nadając sobie imienia.
Czyli pani ze sobą rozmawiała?
Tak. Mówiłam już do siebie: „Ty idiotko, co ty zrobiłaś?”. Mówiłam do kobiety. Ale życie się działo. Pilnowałam, żeby być nieprzytomnie zmęczoną. Żona jeździła do Warszawy na lekcje śpiewu, a ja zasuwałam na dwa etaty. Plus dziecko. Plus turystyka, klub wysokogórski, Liga Ochrony Przyrody, Straż Ochrony Przyrody.…
Byle nie myśleć?
Działanie zagłuszało. Od 1980 roku byłam już w Solidarności. Organizowałam zebranie założycielskie związku zawodowego Politechniki Świętokrzyskiej, potem Komisja Rewizyjna i Zarząd Solidarności Mazowsze. W stanie wojennym Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny. Żeby zorganizować „podziemie” na całą Warszawę i okolice, to się trzeba nachodzić. MKK był złożony z 12 „dzielnic”, bo jeszcze Pruszków, Grodzisk Mazowiecki, Legionowo, Piaseczno, Wołomin. Każda z nich miała przedstawicieli, byli też przedstawiciele trzech grup specjalnych. W sumie około tysiąca osób.
I pani to wszystko spinała?
Ja i jeszcze dwie łączniczki, które znały moje miejsce pobytu. Często przychodziłam spóźniona, bo kluczyłam, żeby nie przyprowadzić „ogona”.
Bo pani umiała być w konspiracji.
Bo byłam w konspiracji ze sobą. Było wiadomo, że przyjdzie dzień, kiedy nas złapią. Więc był strach, co będzie po złapaniu. A miałam już dwóch synów.
Myślała pani o tym?
No oczywiście – czy to wytrzymam? Znałam kontakty, dużo wiedziałam. Mniej więcej w tym czasie ukazała się książka seksuologa Kazimierza Imielińskiego, pierwsza w Polsce, gdzie zdefiniowano transseksualizm. Kupiłam ją w Warszawie, na Paryskiej.
Miała pani wtedy pseudonim „Hardy”. Skąd?
Tego już nie pamiętam. Każdy miał pseudonim. Lepiej było zapominać imiona. Skąd „harda”? Już 16 grudnia 1981, w stanie wojennym, zorganizowałam pierwsze spotkanie konspiracyjne przedstawicieli dużych zakładów, próbowałam też się zorientować, jak jest w innych miastach. Z tego właśnie powstał Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny. Kiedy wpadła drukarnia „Tygodnika Mazowsze”, w dwa dni udało się nam wydrukować 20 tysięcy egzemplarzy. Moje grupy specjalne osłaniały demonstrantów przed zomowcami, zatrzymywały kolumny milicyjne. Trzeba było wysadzić tramwaj na placu Zawiszy, na pierwszym zakręcie, tak żeby ludzie nie ucierpieli. Wpadłam dopiero pod koniec listopada 1982. Umieścili mnie w celi z wybitymi oknami, potwornie zimno. Przesłuchiwana nic nie powiedziałam. Mimo gróźb, szantaży, kontroli osobistych. Zawsze byłam harda.
Do którego momentu trwała pani osobista walka o Ewę?
Aż się załamałam. Nic nie mogło mnie złamać oprócz spraw osobistych. Zakochałam się trzy razy. Najpierw w dziewczynie, która została moją małżonką. Drugi raz w dziewczynie w Hamburgu. Trzeci raz w 1985 roku w Warszawie. Joanna z Hamburga czekała na mnie do 1987 roku, chciała przeczekać tę trzecią miłość. I to właśnie ta relacja przetrwała. Dzwonimy do siebie czasem. Nawet mi kilka razy nagadała: „Dlaczego nie powiedziałeś, co jest z tobą, wszystko bym zaakceptowała”.
W rodzaju męskim?
Tak, bo jest przyzwyczajona.
Ma pani dobry kontakt z waszym synem?
Mam, ale jest z nim źle. Nie chcę o tym mówić.
Więc do kiedy trwała walka o Ewę?
Do 11 listopada 1998 roku. Poprzedzał to rok upadku. Było święto niepodległości. Zawiozłam synów do matki. Zamknęłam się w domu. Waliłam głową w ścianę, z całych sił. Rozpędzałam się i buch! Raz za razem. Chciałam się ogłuszyć, by móc się później zabić. Nagle poczułam nacisk na ramię i padłam na kolana przed ikoną. I to był trzeci przełom. Przysięgłam wówczas Bogu, że będę żyć, tylko muszę wszystko zmienić. Następnego dnia zgłosiłam się do lekarza. Przeszłam badania i testy.
Była już tylko Ewa?
Dla rodziny nie, dla kolegów nie. Przechodziłam tranzycję, zaczynałam się zmieniać. Ale próbowałam jak najdłużej wytrzymać w pracy. Miałam już taki biust jak teraz, zakładałam do pracy marynarkę, włosy farbowane, ale jeszcze tylko dotąd, rosły sobie. Nie wiedziałam, jak powiedzieć rodzinie. Wyznałam w 18. urodziny drugiego syna, bo wiedziałam, że sąd mi już nie zabierze dzieci.
Zrozumiał?
No właśnie jeszcze nie. Miał pretensję, że zepsułam mu święto. Moja matka załamana, reszta rodziny nie uwierzyła. Zdjęłam marynarkę, piersi się ukazały, wszystko. Zaczął się najgorszy okres w moim życiu – utrata pracy, utrata wszystkiego. I znów walka. Teraz o to, żeby istnieć. Jak się spada z wysoka… Byłam przecież znaną osobą. A tu pustka. Synowie nieufni. 18-latek z problemami w szkole. Boją się wyjść z bloku, bo byli wyzywani. Odium spadło na całą rodzinę. Te czasy może częściowo minęły. Choć w małych miasteczkach i na wsiach nadal ludzie tego nie rozumieją.
Słyszę, że wciąż opowiada to pani z bólem.
Bo to dobrze pamiętam. Po 2005 roku wróciłam do działania. Pierwsze było Stowarzyszenie Wolnego Słowa, potem Unia Pracy i Unia Wolności. Zostałam wybrana do Zarządu Partii Demokratycznej. Szłam w demonstracjach KOD-u. Po jednej z wielkich demonstracji, gdzie szłam w pierwszym szeregu obok przewodniczącego Nowoczesnej Ryszarda Petru, ukazało się w tabloidzie zdjęcie i podpis: „Nowa dziewczyna Petru”. Tak się również niszczy ludzi. Co miałam zrobić? A w środku zdjęcie Ani Grodzkiej w nowych pończochach. Mojemu synowi położyli ten tabloid na biurku w pracy.
O co dzisiaj walczy Ewa Hołuszko?
O przebicie potrójnego sufitu. Choć wiem, że już to może się nie udać. Mam swój wiek.
Jakie to sufity?
Kobiety mówią, że mają do przebicia jeden. Kolejny mają geje i lesbijki. A trzeci to właśnie ten dodatkowy i chyba najgrubszy – dla tych, co przeszli tranzycję. Jestem niepokorna. Rok temu w Poznaniu brałam udział w konferencji o trans-płciowości. Pojawiła się cała lewica. Mówiono o związkach, o małżeństwach. Zabrałam głos: „Trzeba krok po kroku. Pamiętam, jak przepadła m.in. przez was ostatnia ustawa o związkach partnerskich w 2015. Chcieliście za dużo, a to było wówczas niemożliwe. Możecie opowiadać o świetlanej przyszłości, ale naprawdę liczy się parlament i większość głosów”. Biorę udział w Kongresach Kobiet. Na jednym z nich pokazano film „Mów mi Marianna”, jego bohaterka, obecnie po tranzycji, jest jedną z moich podopiecznych. Jeździ na wózku. Szychy walczące o prawa człowieka przemawiają przed projekcją. A po niej dziewczyna zostaje z tym swoim wózkiem: „Ewa, pomóż mi do ubikacji. Masa obsługi, nikt się nie kwapi”. Potem przy drzwiach wejściowych faceci z obstawy Kongresu nawyzywali mnie od zboczeńców… Lecę do organizatorek, znanych społeczeństwu choćby z telewizji. „Co to jest, że mnie tak potraktowano?! Wy im płacicie, a to jest Kongres Kobiet”. Słyszę: „A, Ewa, zostaw”.
I to jest ten trzeci sufit?
Tak, bo to są nawet ci „walczący o nas” w telewizji, w parlamencie. Na szczęście pojawił się też redaktor Jacoń i o nas walczy, ale on ma prywatny powód.
Po pokazie filmu „Syndrom Hamleta” w reżyserii Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego o wojnie w Ukrainie wstała pani, mówiąc: „Chciałam pójść na tę wojnę”.
Nie poszłam, bo jestem za stara. „Nic z tego nie wyjdzie” – usłyszałam. Działam w Stowarzyszeniu Euroatlantyckim, jeżdżę do Kielc na targi wojskowe, nowoczesną broń miałam w ręku. Może byłoby to dobre zakończenie życia dla walczącej Ewy? Za to zorganizowałam w Warszawie miejsce, gdzie robi się siatki maskujące dla żołnierzy ukraińskich, na okopy, czołgi. Składa się drony. Piątek, sobota, niedziela produkuje się siatki, teraz zielone, jesienią będą szarawe, zimą białe. Moim dążeniem jest, żeby ta wojna już się skończyła i Ukraina się obroniła.
A kiedy pani zakończy swoją wojnę?
Jak będę umierać, moi bliscy wiedzą, chcę śmierci spojrzeć w oczy. Na stojąco. Gdybym leżała, mają mnie unieść. Powiem jej: „Ja się ciebie nie boję. Jestem tobie równa. To, w czym jestem, jest tylko ciałem, a tam Bóg”. We wszechświecie jest wiele wymiarów. Mogę to wytłumaczyć, bo skończyłam fizykę.