Autor głośnych „Taśm rodzinnych” powrócił. Maciej Marcisz w „Znakach Zodiaku” korzysta z konwencji lekkiej wakacyjnej powieści, żeby powiedzieć coś więcej o czasach, w których żyjemy, i o nas samych. Co takiego?
Piszesz w „Znakach zodiaku”: „Przestaliśmy być młodzi, wciąż nie jesteśmy bogaci”. Gorycz zawarta w tym zdaniu dotyczy, zdaje się, nie tylko twoich bohaterów, ale w ogóle znacznej części ich rówieśników, pokolenia trzydziestoparolatków?
Uważam, ze to zdanie dotyczy zarówno milenialsów, jak i młodszej generacji Z. Jesteśmy do siebie podobni. I nasza rzeczywistość jest podobna. Musimy pracować 10 razy więcej, żeby uzyskać 10 procent tego, co maja ludzie o 20 lat starsi od nas. Oczywiście, początek transformacji był dla naszego społeczeństwa traumatyczny, ale był jednocześnie czasem, kiedy szybko można było zrobić nieprawdopodobna karierę. Czasem wystarczyło znać angielski. Dziś wszystko jest o wiele bardziej zabetonowane.
A czy fakt, że musimy więcej pracować, żeby osiągnąć choć fragment tego, co ludzie z poprzedniej generacji mieli, gdy byli w naszym wieku, sprawił, ze weryfikujemy na przykład definicje dorosłości i statusu? Dorosłość to już nie jest mieszkanie na własność, skoro nie możemy go sobie kupić. Dziś ludzie dożywają osiemdziesiątki czy dziewięćdziesiątki, a nie sześćdziesiątki, ale wiele osób wciąż funkcjonuje w tej starej opowieści, że gdy kończą 35, 40 lat, pojawiają się pytania: gdzie dzieci? Gdzie dom? Gdzie praca, w której przetrwam do emerytury? Moi bohaterowie zaczynają rozumieć, że to ograniczające myślenie. Przecież nikt tego nie sprawdza. Nie ma matury z dorosłości, nie dostajesz certyfikatu dobrego dorosłego.
Akcję swojej książki osadziłeś w Toskanii. Dwójka przyjaciół Ida i Maks jada tam na wakacje do Poli. Te wakacje zmienia w rezultacie życie każdego z nich. Musze powiedzieć, że kiedy czytałam „Znaki zodiaku”, bardzo cieszyła mnie rodząca się powoli przyjaźń miedzy Ida i Pola. Z początku myślałam, że nie będą w stanie się dogadać. Potrafisz pisać o kobietach!
Bo spędzam z nimi więcej czasu niż z mężczyznami. Mam się za feministę i jestem świadomy swojego męskiego przywileju.
Porównujemy często z przyjaciółkami sytuacje, które nam się przydarzają, i widzę, że bycie gejem nie daje ci takiego minusa jak bycie kobieta. Szczególnie jeśli jesteś takim gejem jak ja. Ubieram się jak normik, mam dość heteronormatywny sposób bycia. Gej? W porządku, bo najważniejsze, że mężczyzna – można mu zaufać. A ja, mimo ze jestem mężczyzną, bardzo utożsamiam się z kobietami. Dlatego tak mnie cieszy, kiedy ktoś przeżywa historię Idy. Wszyscy szukają mnie w Maksie, bo to też pisarz, ale mnie jest po równo w obu postaciach.
Maks używa osób, które go otaczają, jako materiału literackiego. Podejrzewam, ze ty też lepisz swoich bohaterów i bohaterki z ludzi, których masz blisko. Czy twoje przyjaciółki – tak jak Ida w relacji z Maksem – liczą się z tym, ze skończą w następnej powieści?
To ryzyko wpisane w przyjaźń z pisarzem [śmiech]. Mam jednak taka zasadę, że osoby, którymi się inspiruję, dostają książkę do przeczytania jako pierwsze, jeszcze zanim pójdzie do redakcji. Dopuszczam ich cenzurę.
Cenzurują?
Jest taki cytat z Camusa: „Nawet ludzie, którzy znaleźli się na ławie oskarżonych, lubią słuchać o sobie”. Możliwość skończenia w powieści tak działa na ego, ze można przełknąć drobne uszczypliwości [śmiech]. Jeśli cenzurują, to detale.
Kim jest Maks?
Człowiekiem, który wie, co trzeba zrobić, żeby wygrać na rynku tożsamości. Jesteśmy w takiej fazie kultury, że tożsamość twórcy jest często ważniejsza niż to, co tworzy. W Polsce w tym momencie przewagę w grze daje chłopskie pochodzenie. Maks decyduje się zagrać w te grę, żeby świat dostrzegł jego talent.
Homoseksualność bohaterów twoich książek nigdy nie była głównym tematem, na którym budowałeś historie, ale wiem, że przy „Znakach zodiaku” zależało ci, żeby negatywna postać była gejem. Dlaczego?
Wydaje mi się, że każdy twórca, który opisuje grupy mniejszościowe, czuje odpowiedzialność za to, jak je przedstawi. Kiedy pisałem „Taśmy rodzinne” i „Książkę o przyjaźni”, ciążyła mi ta powinność, by postaci queerowe przedstawiać tak, żeby czytelnik mógł uznać, że są takie jak wszyscy. Ta strategia do pewnego momentu działała, widziałem w niej walor edukacyjny, gdy na spotkaniach autorskich po wydaniu „Taśm rodzinnych”, słyszałem: „Panie Macieju, a ten pana bohater to taki zwykły chłopak”.
Tylko że walor edukacyjny ma średni walor literacki, bo to osoby moralnie szare, pozwalające sobie na etycznie wątpliwe zachowania są dużo bardziej ludzkie i ciekawsze do opisania. Nasze społeczeństwo zrobiło bardzo duży progres w ostatnich kilku latach i jesteśmy gotowi już uznać, że zły gej nie szkodzi sprawie.
Rzucasz wyzwanie dominującym narracjom w jeszcze jednym obszarze – twoje książki nadają przyjaźni należną jej wagę. To przyjaźń jest centrum wszechświata twoich bohaterów, a nie relacje romantyczne, choć i one się u ciebie oczywiście pojawiają.
Przyjaźnie wnoszą do naszego życia tyle samo, a czasem i więcej niż związki romantyczne. Mnie przyjaciele stworzyli i nieustannie mnie kształtują. Rozwijam się dzięki nim. To, że przyjaźń jest dla mnie tak istotna, wynika też z głodu innych życiorysów.
Tak mi szkoda, że mam tylko jedno życie, że żyję życiem moich przyjaciółek i przyjaciół. Interesują mnie przyjaźnie, które trwają długo, zmieniają się. Dużo myślę o próbach utrzymywania relacji z ludźmi, z którymi niewiele nas już łączy. Sam mam te moje „miejskie przyjaciółki”, które żyją podobnie do mnie, wiec relacje z nimi są prostsze niż z tymi, które założyły rodziny i wróciły do miast, w których się wychowały. Codziennie toczymy walkę, żeby utrzymać kontakt. To nie jest proste, ale warte podejmowanego wysiłku. Myślę, że żyje w lęku przed utratą przyjaźni. Boję się, że staniemy się zbyt różni, żeby nasza relacja mogła pozostać żywa.
Im jesteśmy starsi, tym ten wspólny czas coraz mniej wydarza się sam. Trzeba o niego się postarać.
Jesteś nie tylko pisarzem, pracujesz też w branży księgarskiej. Opowiesz, jak do niej trafiłeś? Słyszałam, że zostałeś odkryty, kiedy prowadziłeś własny klub czytelniczy, do dzisiaj zresztą działający i będący, zdaje się, ważną częścią twojego życia.
Jeszcze wtedy inaczej się nazywał, nie był Nowym Klubem Czytelniczym. Omawialiśmy opowiadania, na jedno ze spotkań przyszła przedstawicielka małego wydawnictwa, które niedługo później zaprosiło mnie na staż.
Dla mnie klub jest prywatną przestrzenią, ostoją refleksji na temat literatury. Uważniej czytasz, jeśli wiesz, że będziesz z kimś rozmawiać o książce, a w trakcie dyskusji świetnie rozbijają się o siebie różne perspektywy.
W klubie jestem bezinteresownym czytelnikiem, a to dla mnie coraz rzadsze. Bo albo czytam jako pracownik wydawnictwa, albo jako autor, który zwraca uwagę na zabiegi warsztatowe.
Praca w wydawnictwie daje ci przewagę nad innymi autorami?
Wiesz, jak pisać i jak opowiadać o książkach, żeby ludzie chcieli je czytać.
Jest mnóstwo badań, które pokazują, że najprościej zostać artystę, poznając innych artystów. Tak działała na przykład paryska bohema XX wieku. Sieciowanie się jest bardzo ważne, a mnie praca w wydawnictwie dała szanse budowania sieci połączeń.
I urealniła moje oczekiwania. Nawet nie wiesz, ile osób, podpisując umowę na książkę, sprawdza, jak długi maja okres wypowiedzenia w swojej etatowej pracy [śmiech]. A ja wiedziałem, czego mogę się spodziewać, i mimo powodzenia książek wciąż bałbym się zawierzyć mój los tylko pisaniu, bo zdaje sobie sprawę, jak niestabilne są gusta publiczności.
Piszesz książki, które można połknąć w dwa wieczory. Jak środowisko literackie w Polsce traktuje autora takich powieści obyczajowych jak twoje?
Udaje, że autor nie istnieje [śmiech]. Rozumiem, ze literatura, która proponuje, nie jest do końca zgodna z ostatnią tradycją literacką. Nie piszę o wojnie, nikomu nie umiera matka, moje postaci nie żyją na wsi, tylko chodzą do Rossmanna i psychologa, robią rzeczy współczesne. W świecie kultury zawsze toczyła się gra o prestiż. Ci, którzy sprzedają dużo książek, narzekają, że nie dostają nagród, a ci, którzy dostają nagrody, chcieliby, żeby ich książki lepiej się sprzedawały. A tych, którzy mogą mieć jedno i drugie, jest niewielu. Jestem świadomy, że ten system zawsze tak wyglądał, i nie marudzę. Książki nie muszą przechodzić do historii, wystarczy, ze tłumaczą nam współczesność. Powieści obyczajowe czy popowe piosenki, które przeminą i za 300 lat nikt nie będzie ich słuchał, są potrzebne ludziom, którzy żyją tu i teraz.
A dlaczego w twojej powieści pojawił się temat astrologii, tarota, przeznaczenia?
Pierwszego tarota postawił mi kolega, który właśnie uczył się kart i na mnie testował umiejętności. Spodobał mi się język tarota i astrologii. Estetyczny, piękny, poetycki. Tworzący przestrzeń, która jest jednocześnie prawdą i nieprawdą. „Znaki zodiaku” konsultowałem z profesjonalistkami Marią Moonset i Polą Godot.
Dowiedziałem się, ze astrologia i tarot nie przepowiadają przyszłości – to powszechne przekłamanie. Astrologia mówi o jakości czasu, a tarot – jak powiedziała mi Pola – opowiada o tobie to, co już o sobie wiesz, ale z jakiegoś powodu nie chcesz tego uznać.
Społeczeństwo się sekularyzuje, Kościół przestał odpowiadać na nasze potrzeby duchowe, ale mimo ze jesteśmy świeccy, wciąż czujemy głód duchowego doświadczenia. Język terapii, psychiatrii i medycyny zdominował nasze myślenie o sobie. Mówimy o dopaminie, o równowadze hormonalnej. Brakuje nam języka, który docenia naszą duchowość i przywraca naszemu życiu wymiar metafizyczny. Ja akurat wierzę, że jest coś więcej.
Maciej Marcisz pisarz, zawodowo związany z branżą wydawniczą, autor „Taśm rodzinnych” (2019), jednego z najczęściej komentowanych debiutów ostatnich lat, i „Książki o przyjaźni”. Wraz z przyjaciółka prowadzi Nowy Klub Czytelniczy. Pochodzi ze Śląska, mieszka w Warszawie.