Dość wcześnie zauważyłam, że w przestrzeni miejskiej Krakowa jest niewiele kobiet. Mamy tu setki pomników, ale tylko osiem z nich przedstawia kobiety – mówi Alicja Zioło, przewodniczka miejska. Swoją książką „Krakowianki. Twarze polskiej herstorii” przywraca należne im miejsce w historii. Pisze nie tylko o Wisławie Szymborskiej czy Helenie Rubinstein, ale też o wielu niesłusznie zapomnianych, a fantastycznych postaciach.
Ze szkoły doskonale pamiętam historię Wandy, która nie chciała Niemca. Nikt nam natomiast nie opowiadał o Nawojce, która na początku XV wieku przebrana za mężczyznę została pierwszą studentką jedynej istniejącej wówczas szkoły wyższej na ziemiach polskich, czyli Akademii Krakowskiej. Dlaczego Kraków nie chwali się Nawojką?
Dobre pytanie, ale nie znam na nie odpowiedzi. Nie rozumiem, dlaczego legenda, która pokazuje uniwersalne dla wszystkich dążenie do wiedzy i idącej za tą wiedzą niezależności, jest tak mało wykorzystywana. Zainteresowanie tą postacią wzrosło na chwilę, kiedy na uniwersytetach liczniej zaczęły się pojawiać kobiety, czyli w okresie tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, gdy konstytucja gwarantowała już obu płciom równy dostęp do edukacji wyższej. Studentek z roku na rok przybywało, musiał więc powstać akademik dla kobiet, bo koedukacja wówczas absolutnie nie wchodziła w grę ze względów obyczajowych. Bursę nazwano Nawojka; istnieje do dziś przy ulicy Reymonta. Natomiast z mojego doświadczenia wynika, że większość studentek i studentów mieszkających tam w tej chwili nie ma pojęcia, skąd się wzięła ta nazwa.
Aby rozpropagować historię Nawojki, opowiadam ją podczas wycieczek z dziećmi po Krakowie, reagują na nią bardzo emocjonalnie, są zachwycone i dziwią się, że kiedyś kobiety nie mogły się uczyć. O Wandzie też wspominam, bo to także ciekawa postać, której historia została jednak wypaczona. Pierwotnie odrzucony zalotnik Wandy nie miał bowiem żadnej konkretnej narodowości. Dopiero Długosz w swoich kronikach przypisał mu niemieckie pochodzenie, by budować odpowiednie nastawienie Polaków do Niemców w czasie wojennych napięć. I to, niestety, ta wersja jest przekazywana z pokolenia na pokolenie i ciągle wykorzystuje się ją do kreowania jakichś antagonizmów. W oryginale chodziło o to, że Wanda w ogóle żadnego męża nie chciała, bo ślub oznaczałby dla niej dzielenie się z kimś wpływami, niezależnością i majątkiem.
Może dla konserwatywnego Krakowa taka Wanda była nie do zaakceptowania, podobnie jak najsłynniejsza krakowska feministka wszech czasów Kazimiera Bujwidowa?
Nawet dziś kobiety, które mają takie poglądy jak Kazimiera czy podejmują podobne jak ona decyzje życiowe, są przez wiele środowisk oceniane bardzo ostro. To, że ktoś rodzi dzieci i nie przerywa pracy zawodowej, nie bierze zbyt długiego urlopu wychowawczego, współcześnie wciąż wywołuje zdziwienie i nieprzychylne komentarze. A Kazimiera, żyjąca 130 lat temu, zabierała niemowlęta do pracy w laboratorium i robiła swoje – a miała dzieci aż sześcioro. Za swoją postawę życiową i bezkompromisowość zapłaciła ogromną cenę. Jej problemy zdrowotne i psychiczne, wycofanie się w pewnym momencie z życia społecznego, wszystko to było prawdopodobnie reakcją na to, czego doświadczyła ze strony krakowian. Zresztą jedna z pierwszych studentek Uniwersytetu Jagiellońskiego, Jadwiga Sikorska-Klemensiewicz, też pisała w swoich wspomnieniach o krakowskiej pruderii i przywiązaniu do tradycji. Oburzała się, że żyjąc w zaborze rosyjskim, Polki musiały walczyć o to, żeby rozmawiać po polsku, czytać polskie książki, uczyć się po polsku, a kobiety w Galicji, które mogły sobie na to wszystko pozwolić, po prostu siedziały w domach i drzemały wśród swych „trzech K” (kościół, kuchnia, kołyska).
Wnioskuję, że nie jest pani rodowitą krakowianką?
Pochodzę z Dębicy na Podkarpaciu. Do Krakowa przyjechałam jako 16-latka, bo choć w moim rodzinnym mieście było kilka szkół średnich, postanowiłam przeprowadzić eksperyment i wysłać dokumenty do najlepszego krakowskiego V Liceum Ogólnokształcącego im. Augusta Witkowskiego. Zostałam przyjęta, jednak żebym mogła uczyć się w Krakowie, razem ze mną musiała przeprowadzić się tu moja babcia Jadzia z Lublina. Miała mi towarzyszyć do czasu, aż skończę 18 lat, ale tak się zadomowiła, że mieszka w Krakowie do dziś.
A jak to się stało, że została pani miejską przewodniczką?
W moim domu Kraków zawsze był miejscem kultowym, słuchaliśmy muzyki krakowskich twórców: Piwnicy pod Baranami, grupy Pod Budą czy ukochanego zespołu mojej mamy Stare Dobre Małżeństwo, który śpiewał teksty krakowskiego poety Adama Ziemianina. Kiedy tu przyjechałam, byłam zafascynowana architekturą, historią, którą zgłębiałam z neoficką gorliwością. Poza tym dwaj moi nauczyciele z liceum – profesorowie Piotr Boroń i Grzegorz Ciemała – byli przewodnikami krakowskimi, dość wcześnie dowiedziałam się więc, że istnieje coś takiego jak uprawnienia przewodnickie. Kiedy po maturze dostałam się na Uniwersytet Jagielloński, nieszczególnie byłam zadowolona z kierunku, na którym wylądowałam, miałam poczucie, że psychologia jednak nie jest dla mnie. I wtedy mój tata stwierdził, że skoro nie wiem, co chcę robić w życiu, to może dobrze byłoby pójść do pracy, by się zorientować, co mi się podoba. Był to okres wielkiego boomu turystycznego w Krakowie, ze względu na całkiem dobry angielski mogłam pracować z turystami. Wówczas wykonywanie tego zawodu wiązało się z uprawnieniami państwowymi. Trzeba było rok chodzić na kurs, zdawać różne egzaminy w muzeach, a na końcu zaliczyć egzamin państwowy.
Janina Ipohorska (Fot. Jakub Nowicki)
To pewnie pani wie, ile ulic w Krakowie nazwano imieniem kobiety?
Takie analizy w 2021 roku przeprowadziło biuro ówczesnej pełnomocniczki prezydenta Krakowa do spraw polityki równościowej Niny Gabryś. Okazało się, że jeżeli weźmie się pod uwagę wszystkie nazwy ulic, jakie są w Krakowie, to osiem procent z nich pochodzi od nazwisk kobiet. Kiedy jednak z tej puli wyeliminuje się wszystkie nazwy, które nie odnoszą się do ludzi, na przykład Osiedle Kolorowe, Urocze czy aleja Przyjaźni, to wtedy te statystyki wyglądają nieco lepiej i wskaźnik skacze na 10 procent. Marne powody do radości, tym bardziej że kiedy na wiosnę tego roku szykowałam z Patrycją Chlebus-Grudzień i innymi aktywistkami z Muzeum HERstorii Sztuki wystawę w Pałacu Krzysztofory poświęconą sławnym krakowiankom, dziewczyny dotarły do informacji, że obecnie kobiecymi imionami nazwanych jest zaledwie 6,6 procent krakowskich ulic [European Data Journalism 2023 – przyp. red.].
A przecież mieszkanek, którymi to miasto mogłoby się szczycić, jest bardzo dużo.
Oczywiście, ale nazywaniu ulic w Krakowie towarzyszy pewna obłuda, która jest głęboko zakorzeniona kulturowo. Bardzo wiele kobiet, które zasługują na to wyróżnienie, pozostaje w cieniu, ponieważ wcześniej już ulicę swego imienia dostał ich ojciec, mąż albo brat. I tak na przykład: ponieważ mamy w Krakowie ulicę Odona Bujwida, nie możemy mieć już ulicy Kazimiery Bujwidowej, która wywalczyła dla swoich córek i ich rówieśnic prawo do uzyskania matury i uczenia się na uniwersytecie, a później również prawa wyborcze. Urzędnicy argumentują, że ulice o podobnej nazwie wprowadzałyby ludzi w błąd, ale nikomu nie przeszkadza to, że w Krakowie mamy na przykład aleję Przyjaźni i ulicę Przyjaźni Polsko-Węgierskiej. Są ulice Powstańców, Powstańców Wielkopolskich, Powstańców Śląskich oraz Powstania Warszawskiego.
Jakim kluczem się pani kierowała, wybierając bohaterki swojej książki?
Wybrałam postacie, o których wiem najwięcej i z którymi mam jakieś osobiste związki, bo w wielu przypadkach zwyczajnie bolał mnie brak upamiętnienia takich osobowości. To, że w przestrzeni miejskiej Krakowa jest niewiele kobiet, dostrzegłam dość wcześnie. Mamy tu setki pomników, ale tylko osiem z nich przedstawia kobiety. A że zawsze lubiłam organizować wycieczki tematyczne, zaplanowałam na 8 marca swoją pierwszą trasę śladami wybitnych krakowianek. Zaczęłam też dbać o to, by na wszystkich wycieczkach zachować parytet płci, to znaczy przedstawiać po równo sylwetki zasłużonych mężczyzn i kobiet. Ale okazało się, że zrealizowanie tego zamierzenia nie zawsze jest możliwe, bo w wielu przypadkach po prostu brakuje przekazów dotyczących kobiet i nie ma rzetelnej wiedzy, którą można by się podeprzeć, zaczęłam więc sama szukać punktów oparcia.
I na jakie trudności pani natrafiła?
Pierwsza przeszkoda była czysto formalna. Nie jestem krewną tych kobiet i nie reprezentuję żadnej organizacji, więc wielu informacji, m.in. od Instytutu Pamięci Narodowej, nie mogłam uzyskać. Dotarcie do członków rodzin, ich znajomych czy sąsiadów też nie zawsze było łatwe, bo ludzie nie mają zaufania do osób, które nagle wypytują ich o wydarzenia z przeszłości. Zawsze pojawia się pytanie, jakie intencje za tym stoją. W wielu przypadkach to groby są jedynym śladem po tych wybitnych osobach, a podczas poszukiwań cmentarnych zawsze widzę nutkę niepokoju w oczach urzędników, bo czemu ktoś nagle interesuje się jakąś opuszczoną mogiłą? Natomiast drugi problem z identyfikacją tych kobiet wynikał z tego, że po ślubie zmieniały zwykle nazwiska i dobrze znany trop nagle się urywał. Ustalenie ich tożsamości wymagało w paru przypadkach naprawdę dużego zawzięcia się, ponieważ mężów czasami było kilku.
Na przykład twórczyni nowohuckich neonów z domu nazywała Pawlak, po pierwszym mężu Suchowiak, po drugim Druzgała, poza tym w połowie życia zrobiła kompletną woltę zawodową, pozostając artystą plastykiem, wyspecjalizowała się w socjologii sportu i uzyskała w tej dziedzinie stopień doktora habilitowanego w AWF im. B. Czecha w Krakowie. Pamiętam, że na problem „gubienia się” kobiet zwracała uwagę już Kasia Kobylarczyk, autorka fantastycznych książek o Nowej Hucie. Kiedy pracowała nad swoimi „Kobietami Nowej Huty”, bardzo chciała wyjaśnić, co się stało z Zofią Włodek, czyli szefową słynnej nowohuckiej kobiecej brygady tynkarskiej, która występowała w „Polskiej kronice filmowej”, pojawiała się na łamach prasy. I nagle „wyparowała”. Prawdopodobnie wyszła za mąż, urodziła dziecko, nie wróciła do pracy zawodowej, a teraz spoczywa na jakimś krakowskim cmentarzu pod zupełnie innym nazwiskiem. Zawsze staram się o niej wspominać w wywiadach, z nadzieją, że przeczyta to ktoś, kto wie coś więcej na temat tej kobiety i wyjaśni, co tak naprawdę się z nią stało, bo Zofia Włodek cały czas jest poszukiwana.
Anna Pawlak-Suchowiak-Druzgała (Fot. Wojciech Plewiński)
Która z bohaterek książki jest pani najbliższa?
Najbardziej zaangażowana osobiście byłam w dwie historie. Jedna dotyczy pierwszych studentek Uniwersytetu Jagiellońskiego i jednocześnie pierwszych kobiet na ziemiach polskich, które oficjalnie chodziły na zajęcia z mężczyznami i ukończyły uczelnię, czyli Janiny Kosmowskiej, Jadwigi Sikorskiej i Stanisławy Dowgiałło. Kiedy zainteresowałam się ich postaciami kilka lat temu, dzięki książce pani Karoliny Grodziskiej, zaczęłam szukać ich grobów. Janina i Stanisława zostały pochowane na cmentarzu Rakowickim, a Jadwiga na cmentarzu Salwatorskim. Ostatnia założyła rodzinę, miała dzieci, więc jest ktoś, kto wciąż dba o jej pomnik. Ale dwie pierwsze kobiety nikogo po sobie nie zostawiły, ich groby nie mają więc dysponentów i kiedy je w końcu odkryłam – bo to też nie było łatwe – znajdowały się w tragicznym stanie. Musiałam prosić Zarząd Cmentarzy Komunalnych, żeby w papierach zweryfikować, czy te zapadnięte, zaniedbane mogiły faktycznie są grobami dwóch pierwszych studentek na ziemiach polskich.
Kiedy zwróciłam się z prośbą o objęcie opieką tych pomników do dwóch organizacji moim zdaniem bliskich pierwszym studentkom, spotkałam się z odmową. Pierwszą był Uniwersytet Jagielloński, gdzie usłyszałam, że uczelnia zajmuje się wyłącznie grobami profesorów, a to są zaledwie studentki. Drugą organizacją była Okręgowa Izba Aptekarska, bo wszystkie te kobiety były farmaceutkami. Odpowiedzi na maila nie dostałam przez trzy lata. Coś jednak drgnęło, ponieważ Uniwersytet Jagielloński przygotowuje wystawę na temat kobiet na UJ. Jesienią będzie można ją obejrzeć w Collegium Maius, czyli w Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zostanie otwarta dokładnie w 130. rocznicę pojawienia się pierwszych kobiet na uczelni. A dosłownie tydzień temu odebrałam telefon od pani Anny Włodarczyk, nowej prezeski Zarządu Okręgowej Izby Aptekarskiej w Krakowie, z prośbą o spotkanie, a zatem nowa władza chce działać i włączyć się w zabezpieczenie tych opuszczonych grobów. W międzyczasie jednak pomnik Janiny Kosmowskiej, który był w najgorszym stanie, został wyremontowany dzięki interwencji Niny Gabryś, pełnomocniczki prezydenta Krakowa do spraw polityki równościowej. Pomogło to, że znajdował się on w zabytkowej kwaterze, która jest pod opieką Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
A ta druga historia?
Dotyczy Leony Kowalskiej. Oprowadzając wycieczki po Fabryce Schindlera, uświadomiłam sobie, że kiedy mówimy w Krakowie o ludziach pomagających Żydom w czasie wojny, uznanych za Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, to myślimy przede wszystkim właśnie o Oskarze Schindlerze, którego rozsławił hollywoodzki film, i Tadeuszu Pankiewiczu, czyli słynnym aptekarzu z getta. A co z resztą krakowian, którzy tak samo ryzykowali życie całych swoich rodzin? Na przykład Adam Kowalski, którego piwnica została odtworzona na wystawie w Fabryce Schindlera, ponieważ w czasie wojny ukrywało się w niej aż 10 osób. Postanowiłam dowiedzieć się o nim trochę więcej i od- kryłam, że Adam ukrywał tych ludzi razem z żoną Leoną, która również otrzymała odznaczenie Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ale na wystawie w Fabryce Schindlera nie było mowy, że Adam miał żonę oraz kilkuletnią córkę. Nie wspomniano także, że był żołnierzem AK i większość wojny spędził w lesie, a na miejscu, w mieszkaniu nad piwnicą, została Leona z dzieckiem i to ona z pomocą innej krakowianki, Heni, która była uczuciowo zaangażowana w związek z jednym z ukrywających się Żydów, utrzymywały tych ludzi przy życiu, ryzykując przy okazji własne. Jak to możliwe, że została pominięta przez muzeum odwiedzane przez miliony osób? Dlaczego pani Kowalska zniknęła?
Udało mi się dotrzeć do pani Krystyny Rzepki, jedynej córki Adama i Leony, która nadal mieszka w Krakowie. Niewiele wiedziała, bo taty ciągle nie było, zastrzelono go, kiedy była dzieckiem, a mama nie chciała mówić o wojnie. Wspólnymi siłami odkrywałyśmy więc kolejne elementy układanki i starałyśmy się je skleić ze sobą. Przeszukując archiwa zagraniczne związane z Holokaustem, trafiłam na zeznania dwóch osób, które ukrywały się w piwnicy Kowalskich i dzięki temu dowiedziałyśmy się nieco więcej, a ja mogłam zwrócić się do muzeum z prośbą o uzupełnienie wystawy o postać tej niewątpliwej bohaterki. Jest wstępna deklaracja, że wkrótce Leona pojawi się na wystawie obok męża. Kiedy o tym myślę, w kontekście nazwiska tej kobiety, mam poczucie, że to takie nieco metaforyczne wydarzenie.
Leona (Zosia) Kowalska z mężem Adamem (Fot. rodzinne archiwum Krystyny Rzepki)
Marzy mi się, by wszystkie „panie Kowalskie” odzyskały uznanie, na jakie zasłużyły, a książki takie jak moja nie były już potrzebne, bo jest jednak coś niepokojącego w tym tworzeniu publikacji wyłącznie o kobietach. Sama nigdy nie odczuwałam dyskryminacji ze względu na płeć, ale kiedy pojawiły się moje dzieci, jedno po drugim, w niewielkim odstępie czasu, zauważyłam, że choć mają tych samych rodziców, chodzą do tych samych żłobków i przedszkoli to jednak świat dla każdego z nich wygląda nieco inaczej. I mimo tego, że z całych sił staram się traktować je sprawiedliwie, w społeczeństwie sprawiedliwości wciąż dla nich nie ma. Prawo teoretycznie zapewnia dziewczynkom i kobietom równość, ale w rzeczywistości, niestety, często tej równości nie doświadczamy.
Fot. materiały prasowe
Alicja Zioło, licencjonowana przewodniczka po Krakowie, inicjatorka projektu „Chodźże na wycieczkę!”, aktywistka dbająca o zabytki i dziedzictwo niematerialne Krakowa. Autorka książki „Krakowianki. Twarze polskiej herstorii”.