W rozmowach z Beatą Biały Katarzyna Miller, opowiada o swoim życiu, mówi o sprawach ważnych dla każdego człowieka jak miłość, przyjaźń, strata, starzenie się, lęk, zdrada, śmierć i żałoba. Opowiada o ludziach i sprawach jej bliskich. O cieniach i blaskach. Pokazuje piękno życie, jego małe i duże radości. I to jak czerpać z niego pełnymi garściami i przeżyć je najlepiej jak tylko można. Publikujemy fragment książki „Z życiem, proszę”.
Fragment książki „Z życiem, proszę”, Katarzyna Miller w rozmowie autobiograficznej z Beatą Biały, wyd. Zwierciadło
Przecież chciałaś być archeologiem!
Archeologiem? Nie. Zawsze interesował mnie człowiek i pytania o sens życia. Ale miałam też wizję, że mogłabym być aktorką. I nawet byłam. W szkole i w młodzieżowym teatrze. Fascynowało mnie czytanie sztuk. Miałam dwanaście lat, kiedy zamarzyłam, żeby zagrać Fedrę, tragedię francuskiego dramaturga Jeana Baptiste’a Racine’a.
To chyba zbyt dorosła lektura jak na dwunastolatkę?
To prawda. Ale obejrzałam Krystynę Jandę w Fedrze i bardzo mi się nie podobała. Tak jak ją niezwykle lubię w bardzo wielu rzeczach, to w tym miałam kompletnie inną koncepcję tej postaci. Ona była taka histeryczna, a moja Fedra była… moja. Monodram był inspirowany mitem Fedry – kobiety fatalnej, która przez swoją nieposkromioną, nieokiełznaną namiętność i miłość do pasierba doprowadza do upadku królestwa. To opowieść o żywiole namiętności silniejszej niż sama kobieta, o odwadze życia i śmierci w zgodzie z prawdą. Własną prawdą. Oczywiście wyskoczyłam znacznie ponad poziom swojej klasy, ale zawsze fascynowało mnie bycie przed kimś. A później grałam królową w Hamlecie, w parodii. Jest taki cudny tekst Minkiewicza, parodia Hamleta, zaraz ci zasunę cały początek, bo go pamiętam.
Naprawdę?
Oczywiście: „O rany jak ciemno, cóż stanie się ze mną, onegdaj zmarł papo, lecz stryja mam za to. A cóż to za zjawa ponura i krwawa, po zamku się pęta. Nie zjawa, ty gapo, lecz tylko duch jego złożony z samego powietrza czystego. A czemuż to, duchu, zażywasz dziś, ruchu? Bo muszę wyjawić, nim kury zapieją, straszliwe cierpienia, co w duchu szaleją. Twój stryjo, a brat mój, ta świnia, ropucha, gdym kimał, trucizny mi nalał do ucha, a potem zakopał mnie łotr ten w dół wąski, by zaraz z królową połączyć się w związki i tronu zażywać z nikczemną niewiastą. O swołocz, łachudra, nikczemne plugastwo…” i tak dalej, i tak dalej.
Hamletem był Janusz Kozłowski, śliczny blondyn, ubrany w moje czarne rajstopki i czarny golf, na którym błyszczał naszyjnik. Laertesem był Misiek Nowakowski, który się z nim bił na mieczyki, bo myśmy z tego zrobili parodię parodii. (śmiech) Majka Majówna miała giezło białe uszyte i ogromne czarne okulary. Ja byłam ubrana w suknię zrobioną z zasłony w auli. Mieliśmy piękną szkołę – schody z marmuru, na półpiętrach stoją do dzisiaj wielkie piękne rzeźby. A aula była cudna po prostu. Wielkie okna od dołu do góry i na tych oknach aksamitne zasłony. Więc z jednej zasłony Miller była owinięta w suknię pluszową, wiśniową jako królowa. Miałam oczywiście na głowie coś na kształt korony, zrobionej ze złotego papieru… Więc to był bardzo zabawny zestaw jednego z drugim. To aktorstwo to była duża frajda w życiu. Wymyślaliśmy akademie, na których recytowałam wiersze, śpiewałam piosenki. Założyliśmy kółko teatralne – w parę osób. (Majka Maj stała się aktorką dużej klasy). Kiedyś kazali zrobić nam akademię na cześć Wojska Polskiego, więc żeby nie było banalnie, wystawiliśmy rzeczy typu: „Sierżancie, sierżant jest brudny” – „Panie poruczniku, na pewno nie jestem, bo się bardzo myję”. No to porucznik brał watkę ze spirytusem, przemywał szyję, jeszcze czarna. „A to co?” – „O, panie poruczniku, chemicznie to nie sztuka”. Albo dowcipy: „Co żołnierz ma mieć pod łóżkiem? Żołnierz pod łóżkiem ma mieć porządek”. W pierwszym rzędzie siedzieli zaproszeni ważni wojskowi i zanosili się od śmiechu. Być może była to pierwsza w ich życiu tak zabawna „akademia”, bo zapewne dotąd musieli uczestniczyć w nudnych, bogoojczyźnianych przedstawieniach ku czci. Zawsze byłam dobra z literatury.
Co innego z matmą! O mały włos, a nie zdałabym matury. Bo dostałam dwójkę z matematyki!
Poprawka we wrześniu musiała być szokiem?
Jaka poprawka! Nie było żadnej poprawki. Nawet nie wiedziałam, że napisałam na dwóję. Dopiero potem tata mi opowiadał, jak to się stało, że jednak zdałam. Tata miał dobre kontakty z panem dyrektorem, czasem grali razem w brydża. I pewnego razu dyrektor mówi do taty tak: „Ta pana Kaśka miała mieć dwóję z matematyki. Ale porozmawiałem z panią Malinowską, nauczycielką, i powiedziałem jej: Co się pani wygłupia? No po co pani to robi dziewczynie? Da pani trójkę tej Miller, przecież ona się matematyką w życiu nie będzie zajmowała”. I dostałam trójkę, nawet nie musiałam robić poprawki, bo pan dyrektor był na tyle sensowny, że rozumiał życie.
Zastanawiam się, kto wprowadził cię w teatr? Dziewczynki zwykle marzą o tym, żeby być aktorką, bo naoglądały się filmów.
Już jako dzieciak czekałam na poniedziałkowy wieczór, bo wtedy był Teatr Telewizji – to dopiero było święto! Albo czwartkowa Kobra!
Nie mieliśmy własnego telewizora, ale w naszej kamienicy mieli go państwo Ratlewscy. Kiedy nadchodził poniedziałkowy teatr albo Kobra w czwartek, brało się krzesła, bo tylu państwo Ratlewscy nie mieli, i szło się do nich na spektakl. Zresztą krzesła pożyczało się sobie wzajemnie na różne przyjęcia, więc wiadomo było, kto ile ma. Niosło się własną herbatę, żeby państwu Ratlewskim głowy nie zawracać, a przy teatrze smakowała bardziej dostojnie. I szło się po cichutku, ustawiało krzesła w dużym pokoju w półkole, w taką widownię i wszyscy siedzieli w nabożnym milczeniu i razem oglądali. To było coś rewelacyjnego! Pamiętam też, jak chodziłam z mamą do teatru lalek. Głośno krzyczałam z widowni: „Misiu, misiu, on tam z tyłu stoi, nie wchodź tam, uważaj, oni chcą ciebie zbić” – wchodziłam w to absolutnie.
Kiedyś rodzice zaprowadzili mnie do Pałacu Młodzieży przy ulicy Traugutta. Już samo słowo „pałac” zrobiło na mnie wrażenie. To było tuż przed Bożym Narodzeniem, więc pałac zmienił się w cudowną, bajkową, białą przestrzeń. Z sufitu zwisały sople, wszędzie leżały połacie „śniegu”, białe płatki sypały się z nieba, pełno ich było pod nóżkami. I w tę bajkę cudowną weszłam ja, mała Kasia. I oniemiałam z zachwytu! Nawet paczka od mikołaja, bo to były święta dla dzieci z zakładu pracy (śmiech), nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Ta magiczna sceneria przyćmiła wszystko.
Weszłam w środek bajki! Kiedy po latach znalazłam się dokładnie w tym samym miejscu, ale bez tej świątecznej aranżacji, pomyślałam: „Kurczę, to było tutaj!” Bo to było to miejsce, gdzie przychodziłam na zajęcia teatralne już jako kilkunastolatka. Na tej ulicy Traugutta była też słynna łódzka Honoratka, taki warszawski SPATiF, w której kłębiła się cała towarzyska aktorska śmietanka. Tam przychodzili na przykład Frykowscy, Ewa i Wojtek. Ewa była łódzką pięknością, wszyscy się w niej kochali. Spotkałam ją jakiś czas temu: „Pamiętam, jak ja byłam smarkata, a ty płynęłaś jak ten statek przez Łódź”. Bo kiedy Ewa szła ulicą, nie było osoby, która nie zatrzymałaby się z zachwytu.
Parę razy zajrzałam do tej Honoratki, cichutko, żeby mnie nikt nie przegonił, przecież byłam gówniarą. Oglądałam dużo filmów, mnóstwo czytałam, chłonęłam świat w każdy możliwy sposób.
Jaki film zrobił na tobie tak wielkie wrażenie, że zmienił ci perspektywę? Otworzył oczy?
To byli Komedianci w reżyserii wielkiego Marcela Carné z Jeanem-Louisem Barraultem, który wciela się w rolę Baptiste’a Deburau, słynnego francuskiego mima, a wyglądał jak mój asteniczny chłopak od filozofii. Czterej mężczyźni: mim, aktor, złodziej i arystokrata walczą o serce kurtyzany, która bawi się ich uczuciami. Kurtyzaną jest cudowna Arletty. Mim ją kocha, ale ona ma bardzo bogatego kochanka. W tym filmie zachwycił mnie nieprawdopodobny zryw namiętności, tęsknoty, cierpienia, jedyna ona, jedyny on. A to, że tam po bokach są jacyś ludzie, oczywiście było ważne, bo to im przeszkadzało, ale najważniejsza była ta ich płomienna namiętność. Byłam nieprzytomna na temat tego filmu. I tej namiętności. Zresztą, jak go później obejrzałam, to też mi się podobał, bo to bardzo dobry film.
Opowiadasz o tym z taką namiętnością, jakby to było prawdziwe życie!
Bo było! Życie było teatrem. Teatr był życiem. To, co na scenie lub w książce, czasem ważniejsze było niż to, co w realiach. Pamiętam, jak byłam na Krysi Leśniczance. Mieliśmy Lutnię, gdzie były wystawiane operetki i przecudny pan śpiewał aksamitnym głosem: „Przyjdź do mnie”, a ja byłam wzruszona i przejęta niezwykle.
Ogromne wrażenie wywarła na mnie książka o kulisach aktorskiej sławy – powieść Williama Somerseta Maughama Teatr…
To chyba na jej podstawie powstał film Julia Istvána Szabó?
Właśnie! Uroczy Julio, jesteś czarująca z Lilli Palmer. Julia była wielką aktorką i żoną wspaniałego dyrektora teatru, więc grywała główne role. Oczywiście jej się należały, bo naprawdę była wybitna. Bardzo dbała o siebie, miała cudowną, nienaganną figurę. Stanowili doskonałą parę w teatrze, mniej doskonałą w życiu. Ona miała młodego kochanka, on też miał kochanki. Wiedzieli o tym, ale na tym etapie ich życia nie robiło im to problemu. Nadal bardzo się wspierali, przyjaźnili i się dogadywali. Julia jadała w restauracji, bo przecież taka dama nie robi w domu obiadów. Zaprzyjaźniony szef kuchni robił dla niej sałatkę, koniecznie bez kalorii, bo przecież musiała mieć nienaganną figurę, a właśnie miała pracować nad nową sztuką. Tymczasem niespodziewanie jej mąż angażuje do tej sztuki również swoją nową kochankę. Zabolało, ale nie robiła z tego problemu. Do momentu, w którym zobaczyła, że jej kochanek zakochuje się w tej młodej kochance jej męża. Zaczyna prowadzić długą, okrutną, wyczerpującą wojnę. Sprytną, przebiegłą. Na próbach daje młodej błyszczeć, ustępuje pola, sama usuwa się w cień. Tamta jest zachwycona, zbudowana, szczęśliwa. Zupełnie traci czujność. Na premierze Julia gra tak brawurowo, że młoda aktoreczka ginie w jej blasku. I gubi się w swojej roli, nie wie, co ma robić, jak zagrać. Publiczność zaraz ją wyśmieje, wygwiżdże, zniesie ją ze sceny, bo to jeszcze były takie czasy. Julia triumfuje. Młody niewierny kochanek przybiega do niej i na klęczkach zachwyca się, jaka jest boska, jaka diwa, bogini… A ona mu mówi: „Spierdalaj”. I idzie do knajpki, zamawia schabowego i po raz pierwszy po latach stwierdza, że nie było warto tak się poświęcać, wyrzekać wszystkiego, odbierać sobie przyjemności.
To zupełnie jak opowieść o tobie! (śmiech)
A żebyś wiedziała! Bo ja bardzo szybko doszłam do tej życiowej mądrości, że nie warto. Po co? Trzeba żyć schabowym albo tym, co się lubi. Dla kogo w ogóle wyrzekać się pewnych rzeczy? Oczywiście, co dla kogo ważne, prawda? No i ten teatr chodził w ogóle po prostu mi po głowie, po sercu, po życiu. Fascynował mnie, pociągał.
A jednak nie zdawałaś do szkoły teatralnej, tylko postanowiłaś studiować psychologię. Przestraszyłaś się konkurencji?
Spojrzałam na sprawę realnie. Pierwsza myśl o psychologii pojawiła się, gdy miałam dwanaście, może trzynaście lat. Trafiłam do szpitala na wycięcie wyrostka robaczkowego. Po operacji leżałam i czytałam kryminał autorstwa Van Dine’a, nie pamiętam tytułu, opowiadał o inspektorze policji Scotland Yardu, który stosował metody psychologiczne, behawioralne. I na dole był przypis: „W psychologii są dwa główne nurty myślenia o człowieku. Jeden behawioralny, związany z jego zachowaniem, drugi introspekcyjny, związany z jego wnętrzem”. A ja zdecydowałam natychmiast: to ja się zajmuję wnętrzem. Jasne jest, że behawior ludzki jest tak samo ważny do obserwacji, do używania, do zmiany, do ćwiczenia, do osiągania celów itp. – ale wszystko się bierze ze środka. W związku z czym było to dla mnie jasne, że ja jestem nie behawiorystką, tylko introspekcjonistką. Potem, jak sobie złożyłam do kupy, co chcę robić w życiu, doszłam do wniosku, że muszę pracować z ludźmi, blisko, głęboko. I pomyślałam sobie: „Jeżeli będę grała Norę, to będę szczęśliwa. Ale jak się okaże, że Norę zagra za każdym razem kto inny, a ja dostanę rolę pokojówki Nory, to się chyba zastrzelę”. Oczywiście, że pokojówka Nory też jest potrzebna w teatrze, ale nie jest to moja wymarzona rola. Ja chciałam być Norą. Albo Julią! Albo Fedrą! Bardzo poważnie zastanawiałam się, czy zdawać do szkoły aktorskiej, ale w końcu zdecydowanie stwierdziłam, że nie.
Nigdy nie żałowałaś?
Myślę, że zrobiłam szalenie mądrą rzecz. To była jedna z moich bardzo dobrych decyzji. Po pierwsze, nie miałam żadnych wątpliwości, że mnie frapuje psychologia, i pomyślałam sobie tak: jestem zdolna aktorsko, ale nie jestem wybitna. Jestem ładna, ale nie jestem piękna. Być może mam charyzmę, ale jednak nie jestem kimś takim, kto od razu jak wejdzie, to zrobi wejście smoka. I pomyślałam: co ja się będę pchała do aktorstwa, gdzie być może oczywiście trzeba mieć i szczęście, i trzeba mieć taką determinację, taki rodzaj myślenia, że jak ktoś potraktuje mnie źle, to się nie załamię, nie ucieknę, że się tam nie rozwalę. A nie wyobrażałam sobie, że jestem aktorką, która gra maleńkie epizody. Wchodzi na scenę i mówi tylko: „Przywieziono pani list”. Potem na studiach byłam jeszcze w Teatrze Sigma przez jakiś czas, ale tak mnie wciągnęła ta psychologia, że zrezygnowałam.
Psychologia to był też zupełnie nowy rozdział w twoim życiu, bo przeprowadziłaś się do Warszawy! Uczucie ulgi czy przerażenia?
Wyłącznie ulga. Wreszcie byłam wolna! To było cudowne! Mamusia również z wielką ulgą przyjęła to, że psychologia jest w Warszawie. Przecież nie wiem, co byśmy zrobiły, jakby była w Łodzi. Naprawdę nie wiem. Gdybym nie dostała się na psychologię i nie mogła wyjechać z Łodzi, chyba bym poszła do pracy do Warszawy albo do Krakowa, byle już z nią nie mieszkać.
A filozofia? Bo to twoje drugie studia, do czego była ci potrzebna? Do pracy?
Bardziej do mojego rozwoju. Do fascynacji, budowania światopoglądu, co to w ogóle jest ten cały świat i po co on jest. Jak ludzie o tym przeróżnie myśleli. I etyka zawsze mnie bardzo obchodziła, czyli jak żyć z ludźmi, w jaki sposób ich wychowywać, jak wpływać na dzieci. No i teatr mi zbladł, rozczarował mnie.
Zastanawiam się, na ile decyzja o psychologii była spowodowana tym, że chciałaś też zrobić porządek w swoim życiu, w swoich emocjach, w swojej głowie, w swoim wnętrzu?
Wiesz co, to jest najbardziej powszechne myślenie o tym, po co ludzie idą na psychologię.
Ale też z tego powodu często ludzie idą na psychologię.
Nie wiem, może gdybym była z inną matką, nie przyszłoby mi do głowy być psychologiem, tylko byłabym aktorką. Na pewno ciekawiło mnie, co się we mnie dzieje. Natomiast nie mam żadnych wątpliwości, że zawsze ciekawiło mnie to, co się dzieje w innych ludziach. Może z innej mamusi miałabym zupełnie inne geny i okazałoby się, że haftuję najpiękniej na świecie albo że jestem cudowną matematyczką. Na pewno mogłam być projektantką, miałam takie poczucie, że bym sobie poradziła, na pewno mogłabym być dekoratorką wnętrz. Ale bardziej czułam, że chcę inaczej pomagać ludziom. I wybór okazał się słuszny. Dziś byłabym może podstarzałą, sfrustrowaną aktorką, która wpatruje się w milczący telefon, bo nikt nie ma dla niej propozycji. A tak, mogę nawet oślepnąć, a i tak będę mogła ludziom pomagać, będę komuś potrzebna.
Komuś i sobie. Psychoterapia, bo jeszcze nie sama psychologia, dała mi coś najważniejszego – mnie samą jako moje własne oparcie, jako swoją towarzyszkę życia, kogoś, z kim nie rozstanę się do śmierci, z kim wzięłam ślub, bo wzięłam ze sobą ślub. Zresztą dałam parę ślubów różnym paniom, które też wzięły ze sobą ślub. To były zawsze niezwykle przyjemne rytuały. Tak samo jak urodziłam wiele dzieci, w sposób metaforyczny, ale autentyczny.
Książkę „Z życiem, proszę” Katarzyna Miller w rozmowie autobiograficznej z Beatą Biały można kupić w naszym sklepie internetowym. Link poniżej: